============================================
"NAWIEDZONE STUDIO"
program z 30 grudnia 2012
RADIO "AFERA" 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl
BLOODBOUND - "In The Name Of Metal" - (2012) -
- In The Name Of Metal
AC/DC - "Live At River Plate" - (2012) - koncert zagrany 4.12.2009 roku
- Hells Bells
HAMMERFALL - "Gates Of Dalhalla" - (2012) - koncert zagrany 28.07.2012 roku
- Let The Hammer Fall
- Nar Vindarna Viskar Mitt Namn
- Oh Fortuna 6
- Glory To The Brave
- One More Time
DORO - "Raise Your Fist" - (2012) -
- It Still Hurts - {duet with LEMMY}
JIMI JAMISON - "Never Too Late" - (2012) -
- Bullet In The Gun
- Walk On (Wildest Dreams)
101 SOUTH - "No U-Turn" - (2009) -
- All In The Game
NIGHT RANGER - "24 Strings & a Drummer - Live & Acoustic" - (2012) -
- Boys Of Summer
GRAND ILLUSION - "Prince Of Paupers" - (2011) -
- Gates Of Fire
- So Faraway - {solo gitarowe STEVE LUKATHER}
Y&T - "Live At The Mystic" - (2012) - z koncertów 18/19.11.2011 roku
- Hurricane
- I Believe In You
PENDRAGON - "Kowtow" - (1988 / reedycja 2012) -
- Time For A Change
PALLAS - "The Wedge" - (1986) -
- Win Or Lose
===============================================================
"NAWIEDZONE STUDIO" z przymrużeniem oka - na Sylwestrową nutę !
EIGHT WONDER - "Fearless" - (1988) -
- I'm Not Scared
PET SHOP BOYS - "Elysium" - (2012) -
- Requiem In Denim And Leopardskin
C.C.CATCH - "Welcome To The Heartbreak Hotel" - (1986) -
- Heartbreak Hotel
- Heaven And Hell
THE TWINS - "The Impossible Dream" - (1993) -
- Tonight
- Love Is Blind (radio version)
YAZOO - "Upstairs At Eric's" - (1982) -
- Goodbye 70's
ALPHAVILLE - "Afternoons In Utopia" - (1986) -
- Dance With Me
MARIAN GOLD - "So Long Celeste" - (1992) -
- Roll Away The Stone
NUMERO UNO - "Uno" - (1985) -
- Tora Tora Tora
BEE GEES - "Size Isn't Everything" - (1993) -
- Fallen Angel
ROBSON & JEROME - "Take Two" - (1996) -
- True Love Ways
- You'll Never Walk Alone
CHRIS ISAAK - "Beyond The Sun" - (2011) -
- Ring Of Fire
SHIRLEY BASSEY - "The Greatest Hits - This Is My Life" - (2000) - kompilacja
- Big Spender - {1967}
- Kiss Me Honey Honey (Kiss Me) - {1967}
ROY ORBISON - "The Soul Of Rock And Roll" - (2010) - BOX kompilacyjny
- In Dreams - {do filmu "Blue Velvet", 1987}
- You're The One - {pośmiertny album "King Of Hearts", 1992 - utwór z 1987 roku}
BONNIE TYLER - "Secret Dreams and Forbidden Fire" - (1986) -
- Holding Out For A Hero
KIM WILDE - "Close" - (1988) -
- European Soul
ULTRAVOX - "Brilliant" - (2012) -
- Live
- Hello
THE TWINS - "A Wild Romance" - (1983) -
- A Wild Romance
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00 (4 godziny na żywo!!!)
nawiedzonestudio.boo.pl
na moim koncie: 1) NAWIEDZONE STUDIO (Radio Afera - 98,6 FM Poznań, także online) 2) USPOKOJENIE WIECZORNE (Radio Poznań - 100,9 FM Poznań, także online) 3) miesięcznik AUDIO VIDEO (ogólnopolskie) 4) ROCK PO WYROCKU (Radio Fan) 5) STRAŻNICY NOCY (Radio Fan) 6) Tygodnik MOTOR (ogólnopolskie) 7) GAZETA POZNAŃSKA / EXPRESS POZNAŃSKI (lokalne) 8) okazjonalnie RADIO MERKURY (lokalne) 9) METROPOLIA (ogólnopolskie)
poniedziałek, 31 grudnia 2012
czwartek, 27 grudnia 2012
THE ROLLING STONES - "GRRR!" - (2012) - wersja 3 CD
THE ROLLING STONES - "GRRR!" - (UNIVERSAL) - ***
50 przebojów na 50-lecie zespołu. Ni mniej, ni więcej. No bo skoro Stonesi ukończyli 50 lat , to tylko taka opcja najnowszej kompilacji wydaje się być logicznym tego następstwem. Dlatego zupełnie nie pojmuję jej uboższej 40-utworowej edycji, choć akurat tę najbogatszą 80-utworową (jak najbardziej tak!), można wytłumaczyć przystającym grupie przepychem, który to muzycy mają jakby wkalkulowany w swój życiorys.
Niemniej, skompilowana "czterdziestka" jawi się ubogo niczym urodzinowy tort, na którego wystrój zabrakło solenizantowi świeczek.
Oczywiście od razu należy postawić sprawę jasno, że jakakolwiek składanka Stonesów, nigdy nie załatwi sprawy. Można każdą kolejną kupować jako ciekawostkę - dla specjalnych okładek, kolekcjonerskich wydań, lub nowych remasteringów. Nie da się niestety nawet na podstawie choćby i stu piosenek spółki Jagger/Richards (to najczęstszy tandem kompozytorski) zamknąć tematu. I każdy sympatyk tego niezniszczalnego skądinąd zespołu, znający poszczególne ich dzieła, powinien o tym wiedzieć. Dlatego i ja dołączam "GRRR!" do swej kolekcji jako album "pamiątkę" z tegoż okolicznościowego wydarzenia.
Całość rozpoczyna "Come On" (przeróbka kompozycji Chucka Berry) z pierwszego singla zespołu wydanego w 1963 roku. A później to już samo leci ... Najpierw coverowe "Not Fade Away", "It's All Over Now" i "Little Red Rooster"..., a jeszcze później z nielicznymi wyjątkami już tylko stricte autorskie przeboje.
I jak to na zbiorze Stones'owskich hitów, nie mogło zabraknąć choćby: "(I Can't Get No) Satisfaction", "Heart Of Stone", "Paint It Black", "Jumpin' Jack Flash", "Gimme Shelter", "Street Fighting Man", "Wild Horses", "Brown Sugar", "Angie", "Miss You", "Beast Of Burden", i oczywiście szturmującej lawiny innych...
Osobiście, szalenie lubię u nich lata 70-te, w drugiej kolejności lata 60-te, a wszystkie inne okresy - także !, lecz już bardziej na wyrywki. Z późniejszych lat wolę zdecydowanie bardziej wszelakie mocniejsze akcenty, jak: "Love Is Strong", "Harlem Shuffle" czy "Mixed Emotions" - których tutaj oczywiście także nie zabrakło. Natomiast nawiązując do żelaznej klasyki, przyznać się muszę, że jakoś nigdy szczególnie nie przepadałem za kompozycją "Sympathy For The Devil", która z reguły pojawia się na każdym kompilacyjnym zestawie, jako jazda obowiązkowa. Zawsze drażnił mnie w niej ten "jękliwy i stękliwy" ton, choć niemal sto procent stonesowskich fanów, stanęłoby w jego obronie pełną piersią. To samo mogę napisać o "Ruby Tuesday". Tego z kolei, o wiele bardziej wolę z wykonania Nazareth. Nie umniejsza to jednak całej fantastycznej reszcie "killerów".
Zresztą tak po prawdzie, nigdy nie pojmowałem jak można ochrzcić się fanem rocka - nie lubiąc Rolling Stones'ów. Znam jednak wiele takowych kryminalnych przypadków, a więc żywię nadzieję, iż może ten oto zestaw utworów, rozochoci "niedotartych" do bliższego zapoznania się z co prawda naparstkiem twórczości, tego niezwykłego i wcale nieprzereklamowanego zespołu. Wszyscy pozostali zaś, także będę mieć okazję do wydania niemałych przecież środków na tego składaka. Choć przecież nie do końca mamy tutaj tylko same hity, albowiem grupa zebrała się w sobie, i po siedmiu latach leniuchowania, a przy okazji "lekkiego" wzajemnego skonfliktowania (poprzez osobiste wylewności w książkowych biografiach, spowiedziach,...), skonstruowała "aż" dwie nowe kompozycje ("Doom And Gloom" oraz "One More Shot") - kończące - tak nawiasem mówiąc - cały ten zestaw.
Rolling Stonesi w pigułce posiadają jeszcze jedną zaletę, jawiącą się nawet posiadaczom kompletu płyt -, otóż nie muszą oni ich teraz sortować w nieskończoność , chcąc posłuchać w towarzystwie osoby bliskiej nastrojowych "Wild Horses", "Angie" czy "Streets Of Love".
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00 (4 godziny na żywo!!!)
nawiedzonestudio.boo.pl
50 przebojów na 50-lecie zespołu. Ni mniej, ni więcej. No bo skoro Stonesi ukończyli 50 lat , to tylko taka opcja najnowszej kompilacji wydaje się być logicznym tego następstwem. Dlatego zupełnie nie pojmuję jej uboższej 40-utworowej edycji, choć akurat tę najbogatszą 80-utworową (jak najbardziej tak!), można wytłumaczyć przystającym grupie przepychem, który to muzycy mają jakby wkalkulowany w swój życiorys.
Niemniej, skompilowana "czterdziestka" jawi się ubogo niczym urodzinowy tort, na którego wystrój zabrakło solenizantowi świeczek.
Oczywiście od razu należy postawić sprawę jasno, że jakakolwiek składanka Stonesów, nigdy nie załatwi sprawy. Można każdą kolejną kupować jako ciekawostkę - dla specjalnych okładek, kolekcjonerskich wydań, lub nowych remasteringów. Nie da się niestety nawet na podstawie choćby i stu piosenek spółki Jagger/Richards (to najczęstszy tandem kompozytorski) zamknąć tematu. I każdy sympatyk tego niezniszczalnego skądinąd zespołu, znający poszczególne ich dzieła, powinien o tym wiedzieć. Dlatego i ja dołączam "GRRR!" do swej kolekcji jako album "pamiątkę" z tegoż okolicznościowego wydarzenia.
Całość rozpoczyna "Come On" (przeróbka kompozycji Chucka Berry) z pierwszego singla zespołu wydanego w 1963 roku. A później to już samo leci ... Najpierw coverowe "Not Fade Away", "It's All Over Now" i "Little Red Rooster"..., a jeszcze później z nielicznymi wyjątkami już tylko stricte autorskie przeboje.
I jak to na zbiorze Stones'owskich hitów, nie mogło zabraknąć choćby: "(I Can't Get No) Satisfaction", "Heart Of Stone", "Paint It Black", "Jumpin' Jack Flash", "Gimme Shelter", "Street Fighting Man", "Wild Horses", "Brown Sugar", "Angie", "Miss You", "Beast Of Burden", i oczywiście szturmującej lawiny innych...
Osobiście, szalenie lubię u nich lata 70-te, w drugiej kolejności lata 60-te, a wszystkie inne okresy - także !, lecz już bardziej na wyrywki. Z późniejszych lat wolę zdecydowanie bardziej wszelakie mocniejsze akcenty, jak: "Love Is Strong", "Harlem Shuffle" czy "Mixed Emotions" - których tutaj oczywiście także nie zabrakło. Natomiast nawiązując do żelaznej klasyki, przyznać się muszę, że jakoś nigdy szczególnie nie przepadałem za kompozycją "Sympathy For The Devil", która z reguły pojawia się na każdym kompilacyjnym zestawie, jako jazda obowiązkowa. Zawsze drażnił mnie w niej ten "jękliwy i stękliwy" ton, choć niemal sto procent stonesowskich fanów, stanęłoby w jego obronie pełną piersią. To samo mogę napisać o "Ruby Tuesday". Tego z kolei, o wiele bardziej wolę z wykonania Nazareth. Nie umniejsza to jednak całej fantastycznej reszcie "killerów".
Zresztą tak po prawdzie, nigdy nie pojmowałem jak można ochrzcić się fanem rocka - nie lubiąc Rolling Stones'ów. Znam jednak wiele takowych kryminalnych przypadków, a więc żywię nadzieję, iż może ten oto zestaw utworów, rozochoci "niedotartych" do bliższego zapoznania się z co prawda naparstkiem twórczości, tego niezwykłego i wcale nieprzereklamowanego zespołu. Wszyscy pozostali zaś, także będę mieć okazję do wydania niemałych przecież środków na tego składaka. Choć przecież nie do końca mamy tutaj tylko same hity, albowiem grupa zebrała się w sobie, i po siedmiu latach leniuchowania, a przy okazji "lekkiego" wzajemnego skonfliktowania (poprzez osobiste wylewności w książkowych biografiach, spowiedziach,...), skonstruowała "aż" dwie nowe kompozycje ("Doom And Gloom" oraz "One More Shot") - kończące - tak nawiasem mówiąc - cały ten zestaw.
Rolling Stonesi w pigułce posiadają jeszcze jedną zaletę, jawiącą się nawet posiadaczom kompletu płyt -, otóż nie muszą oni ich teraz sortować w nieskończoność , chcąc posłuchać w towarzystwie osoby bliskiej nastrojowych "Wild Horses", "Angie" czy "Streets Of Love".
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00 (4 godziny na żywo!!!)
nawiedzonestudio.boo.pl
poniedziałek, 24 grudnia 2012
Wesołych Świąt !
Szanowni Nawiedzeni,
pragnę życzyć Wam Pięknych Świąt, w Zdrowiu, Radości i Miłości !
Niech się spełnią Wasze Marzenia, ale i spełniajcie także Marzenia Innych!
Andrzej Masłowski
pragnę życzyć Wam Pięknych Świąt, w Zdrowiu, Radości i Miłości !
Niech się spełnią Wasze Marzenia, ale i spełniajcie także Marzenia Innych!
Andrzej Masłowski
"NAWIEDZONE STUDIO" - audycja z 23 grudnia 2012 - Radio "Afera", Poznań, 98,6 FM
---------------------------------------------------------------------------
"NAWIEDZONE STUDIO"
program z 23 grudnia 2012
RADIO "AFERA" 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl
CHRIS DE BURGH - "The Storyman" - (2006) -
- The Mirror Of The Soul
HALFORD - "Winter Songs" - (2009) -
- Oh Come O Come Emanuel
MUD - "The Singles '67-'78" - (1997) -
- Lonely This Christmas - {utwór z 1974 roku}
THE WHO - "Tommy" - (1969) -
- Christmas
AC/DC - "The Razors Edge" - (1990) -
- Mistress For Christmas
AC/DC - "Live At River Plate" - (2012) -
Stadion River Plate, Buenos Aires, 4 grudnia 2009 roku
- Shot Down In Flames
- Thunderstruck
GENE THE WEREWOLF - "Rock N'Roll Animal" - (2012) -
- I Only Wanna Rock N'Roll
THE ROLLING STONES - "GRRR!" - (2012) -
- Doom And Gloom
V/A - "A Very Special Christmas" - (1987) -
U2 - Christmas (Baby Please Come Home)
BOB SEGER AND THE SILVER BULLET BAND - The Little Drummer Boy
SMITH & BURROWS - "Funny Looking Angels" - (2011) -
- In The Bleak Midwinter
- When The Thames Froze
- On And On
- Rosslyn
- This Ain't New Jersey
CAIN'S OFFERING - "Gather The Faithful" - (2009) -
- Morpheus In A Masquerade
KOTIPELTO & LIIMATAINEN - "Blackoustic" - (2012) -
- My Selene
- Coming Home
HEATHER NOVA - "The Jasmine Flower" - (2008) -
- Always Christmas
TIAMAT - "The Scarred People" - (2012) -
- Radiant Star
GLENN FREY - "Soul Searchin' " - (1988) -
- I Did It For Your Love
DAVID FOSTER - "River Of Love" - 1990) -
- Walkaway - {śpiew WARREN WIEBE}
- Grown-Up Christmas List - {śpiew NATALIE COLE}
ROD MACDONALD - "No Commercial Traffic" - (1983) -
- American Jerusalem
DEMIS ROUSSOS - "Glory" - The Christmas Album - (1987) -
"Oh Come All Ye Faithful"
- Kyrieeleis
- Oh Come All Ye Faithful
- When A Child Is Born
- Il Est Ne Le Divin Enfant
MOYA BRENNAN - "An Irish Christmas" - (2005) -
- Gabriel's Message
ENYA - "And Winter Came ... " - (2008) -
- My! My! Time Flies!
NEIL YOUNG - "Landing On Water" - (1986) -
- Touch The Night
PENDRAGON - "Kowtow" - (1988 / reedycja 2012) -
- I Walk The Rope
- 2 AM
CHRIS THOMPSON - "Do Nothing Till You Hear From Me" - (2012) -
- Boulevard Of Broken Dreams
ELECTRIC LIGHT ORCHESTRA - "Mr. Blue Sky - The Very Best Of" - (2012) -
- Point Of Known Return (unreleased)
LOREENA McKENNITT - "A Midwinter Night's Dream" - (2008) -
- God Rest Ye Merry Gentlemen (Abdelli Version)
CZERWONE GITARY - "Dzień Jeden W Roku" - (1976) -
- Dzień Jeden W Roku
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00 (4 godziny na żywo!!!)
nawiedzonestudio.boo.pl
"NAWIEDZONE STUDIO"
program z 23 grudnia 2012
RADIO "AFERA" 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl
CHRIS DE BURGH - "The Storyman" - (2006) -
- The Mirror Of The Soul
HALFORD - "Winter Songs" - (2009) -
- Oh Come O Come Emanuel
MUD - "The Singles '67-'78" - (1997) -
- Lonely This Christmas - {utwór z 1974 roku}
THE WHO - "Tommy" - (1969) -
- Christmas
AC/DC - "The Razors Edge" - (1990) -
- Mistress For Christmas
AC/DC - "Live At River Plate" - (2012) -
Stadion River Plate, Buenos Aires, 4 grudnia 2009 roku
- Shot Down In Flames
- Thunderstruck
GENE THE WEREWOLF - "Rock N'Roll Animal" - (2012) -
- I Only Wanna Rock N'Roll
THE ROLLING STONES - "GRRR!" - (2012) -
- Doom And Gloom
V/A - "A Very Special Christmas" - (1987) -
U2 - Christmas (Baby Please Come Home)
BOB SEGER AND THE SILVER BULLET BAND - The Little Drummer Boy
SMITH & BURROWS - "Funny Looking Angels" - (2011) -
- In The Bleak Midwinter
- When The Thames Froze
- On And On
- Rosslyn
- This Ain't New Jersey
CAIN'S OFFERING - "Gather The Faithful" - (2009) -
- Morpheus In A Masquerade
KOTIPELTO & LIIMATAINEN - "Blackoustic" - (2012) -
- My Selene
- Coming Home
HEATHER NOVA - "The Jasmine Flower" - (2008) -
- Always Christmas
TIAMAT - "The Scarred People" - (2012) -
- Radiant Star
GLENN FREY - "Soul Searchin' " - (1988) -
- I Did It For Your Love
DAVID FOSTER - "River Of Love" - 1990) -
- Walkaway - {śpiew WARREN WIEBE}
- Grown-Up Christmas List - {śpiew NATALIE COLE}
ROD MACDONALD - "No Commercial Traffic" - (1983) -
- American Jerusalem
DEMIS ROUSSOS - "Glory" - The Christmas Album - (1987) -
"Oh Come All Ye Faithful"
- Kyrieeleis
- Oh Come All Ye Faithful
- When A Child Is Born
- Il Est Ne Le Divin Enfant
MOYA BRENNAN - "An Irish Christmas" - (2005) -
- Gabriel's Message
ENYA - "And Winter Came ... " - (2008) -
- My! My! Time Flies!
NEIL YOUNG - "Landing On Water" - (1986) -
- Touch The Night
PENDRAGON - "Kowtow" - (1988 / reedycja 2012) -
- I Walk The Rope
- 2 AM
CHRIS THOMPSON - "Do Nothing Till You Hear From Me" - (2012) -
- Boulevard Of Broken Dreams
ELECTRIC LIGHT ORCHESTRA - "Mr. Blue Sky - The Very Best Of" - (2012) -
- Point Of Known Return (unreleased)
LOREENA McKENNITT - "A Midwinter Night's Dream" - (2008) -
- God Rest Ye Merry Gentlemen (Abdelli Version)
CZERWONE GITARY - "Dzień Jeden W Roku" - (1976) -
- Dzień Jeden W Roku
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00 (4 godziny na żywo!!!)
nawiedzonestudio.boo.pl
niedziela, 23 grudnia 2012
AEROSMITH - "Music From Another Dimension !" - (2012) -
AEROSMITH - "Music From Another Dimension !" - (COLUMBIA RECORDS) - *1/2
No dobra, nie będę owijał w bawełnę - nie podoba mi się ta płyta. Może nieco doprecyzuję, otóż znaczna jej część jakoś do mnie nie trafia. I wcale nie chodzi o to, że "Music ...", było jakoś przeze mnie specjalnie pozycją wyczekiwaną, przez co mogłem pokładać w niej większe nadzieje. Wcale nie. Prawdę powiedziawszy, nawet nie spostrzegłem jak minęło tych jedenaście lat od poprzedniego i niezbyt udanego długograja "Just Push Play". Choć po drodze mieliśmy jeszcze niezłego bluesowo-r'n'rollowego "Honkin' On Bobo". No, ale to były niemal same covery, tak więc trudno potraktować tę płytę jako zespołowo autorską.
W moim wieku z rzadka wyczekuje się nowych albumów "zasłużonych dla rocka" z jakimś szczególnym napięciem, albowiem najczęściej wszystko już dawno zostało powiedziane i na cuda nie liczę. Dlatego naiwniakiem wielkim musiałbym być , by od nowych dzieł Stones'ów, AC/DC czy Aerosmith, oczekiwać jakiś arcydzieł. Choć kto wie...., wszystko teoretycznie przecież może się zdarzyć. Każdy fan Tylera, Perry'ego i ich kumpli, świadom jednak musi być, że nagranie drugich "Toys In The Attic", "Rocks" czy "Permanent Vacation", mało kto może uwierzyć, a chyba najbardziej sam zespół. Dlatego nie dziwmy się, że sami muzycy wolą się obecnie dobrze zabawić, nagrywając kilka chwytliwych melodyjek, z których dwie-trzy powinny zagościć na Bilboardowej dwusetce, i dać trochę grosza na najbliższych kilka lat. A może nawet kilkanaście? Dlatego zapewne "Music..." jest spłodzonym zbiorem nijakości i cukierkowatości. Bo tyle w tym wiarygodnego rock'n'rolla, co bluesa u The Moody Blues.
O ile pierwsze trzy numery z "Music..." ("Luv XXX" - z gościnnym udziałem Juliana Lennona, "Oh Yeah" oraz "Beautiful") trzymają jakąś dawną klasę, i są takim Aerosmith z pazurem jakich lubię, o tyle później można po prostu usnąć lub dostać bólu brzucha.
Szczególnie i wyjątkowo nieznośnie prezentują się te wszystkie ckliwe balladki, jak choćby wystękana "Tell Me". Albo taki typowy "kotlet" do stacji radio-rockowo-podobnych w postaci "What Could Have Been Love". O Jezu, ten gniot jest jeszcze gorszy od tych wszystkich "Amazing", "Cryin' " czy "Crazy". Od tej rozchełstanej refrenowej bujanki można tylko dostać choroby morskiej. Zgroza! To jednak nie koniec. Szczytem złego smaku jest koszmarek "Can't Stop Lovin' You", z ckliwie śpiewającą country blondyneczką Carrie Underwood. O ile, zjadłbym chętnie kolację ze śniadaniem w towarzystwie tej damy, o tyle błagałbym ją, by tylko mi nie śpiewała. Sama piosenka jest kolejną bujanką, z nigdy niekończącym się refrenem.
Ze wszystkich tu zawartych smuteczków jeszcze najefektowniej prezentuje się "We All Fall Down", i coś mnie przeczucie podpowiada, że akurat ta pieśń przebojem się nie stanie.
Oczywiście, by balladek nie było mało, to jeszcze na samym końcu otrzymujemy typowego stękacza "Another Last Goodbye". Tyler tak buduje tutaj napięcie, że w pewnej chwili obejrzałem się pod siebie czy aby sam nie zniosłem jakiegoś jaja niespodzianki. Całości towarzyszą jakieś a'la smyczki, które w połączeniu z pijackimi chórkami kumpli Tylera, jawią się niczym zgraja sekso-alkoholizujących marcowych kotów.
Zostawmy już zatem te obowiązkowe pseudo-przebojowe męczarnie, i skoncentrujmy się na r'n'rollu. A raczej na jego niemalże braku, gdyż poza wspomnianymi pierwszymi trzema numerami, na próżno szukać tutaj postrzępionych dżinsów, poprzecieranej skórzanej katany czy wymiętolonego t-shirtu. Może tę kwestię nieco ratuje fajny rockers "Freedom Fighter" - ze śpiewającym gitarzystą Joe Perrym. Ale już kolejny przez niego zaśpiewany numer "Something", ratuje tylko niezła gitara. Gdyż całość to złom.
Tylko z litości i szacunku dla tego zasłużonego zespołu podaruję sobie i nam wszystkim, pastwienie się nad współczesną podróbą hiciora "Walk This Way" - w postaci "Out Go The Lights". To byłby nawet fajny utwór, gdyby nie majaczący Tyler i zgraja wyjących groupies.
Weźmy jeszcze na przykład ponad 6-minutowy "Street Jesus". Oto kolejny przykład napierdzielanki bez ładu i składu. Kolejny poranny poimprezowy wyziew. Utwór, który zapewne powstał nazajutrz po jakiejś upojnej imprezie. Przecież to proste, nogą spod łóżka wystarczy tylko odkopnąć kilkanaście butelek i puszek pod sąsiadujący stół, a pety i zblazowaną sałatkę przepchnąć łokciem pod wyro nieprzebudzonego kolegi, i można komponować kolejny obraz smutku i rozpaczy na nową płytę. Coś mi się wydaje, że tak powstawało to padalcze dzieło, które to nabyłem niestety w limitowanej edycji. Trzeba przyznać pięknie wydanej. I to chyba jedyne co da się dobrego o tym muzycznym gniocie powiedzieć.
Acha, zapomniałbym, owa edycja limitowana zawiera trzy dodatkowe utwory, umieszczone na osobnej płycie. I pozostańmy tylko na etapie stwierdzenia, że te piosneczki tam są. Pośpiewali sobie basista Tom Hamilton, gitarzysta Joe Perry, a także Steven Tyler, co wypada odnotować.
Reasumując, przykro mi pisać te słowa o tak szacownym zespole i wielkiej żywej legendzie rocka. O zespole, którego bardzo lubię i cenię za wiele kapitalnych płyt i pojedynczych nagrań. Ale laurek przecież nie wystawia się tylko za piękne oczy.
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00 (4 godziny na żywo!!!) nawiedzonestudio.boo.pl
No dobra, nie będę owijał w bawełnę - nie podoba mi się ta płyta. Może nieco doprecyzuję, otóż znaczna jej część jakoś do mnie nie trafia. I wcale nie chodzi o to, że "Music ...", było jakoś przeze mnie specjalnie pozycją wyczekiwaną, przez co mogłem pokładać w niej większe nadzieje. Wcale nie. Prawdę powiedziawszy, nawet nie spostrzegłem jak minęło tych jedenaście lat od poprzedniego i niezbyt udanego długograja "Just Push Play". Choć po drodze mieliśmy jeszcze niezłego bluesowo-r'n'rollowego "Honkin' On Bobo". No, ale to były niemal same covery, tak więc trudno potraktować tę płytę jako zespołowo autorską.
W moim wieku z rzadka wyczekuje się nowych albumów "zasłużonych dla rocka" z jakimś szczególnym napięciem, albowiem najczęściej wszystko już dawno zostało powiedziane i na cuda nie liczę. Dlatego naiwniakiem wielkim musiałbym być , by od nowych dzieł Stones'ów, AC/DC czy Aerosmith, oczekiwać jakiś arcydzieł. Choć kto wie...., wszystko teoretycznie przecież może się zdarzyć. Każdy fan Tylera, Perry'ego i ich kumpli, świadom jednak musi być, że nagranie drugich "Toys In The Attic", "Rocks" czy "Permanent Vacation", mało kto może uwierzyć, a chyba najbardziej sam zespół. Dlatego nie dziwmy się, że sami muzycy wolą się obecnie dobrze zabawić, nagrywając kilka chwytliwych melodyjek, z których dwie-trzy powinny zagościć na Bilboardowej dwusetce, i dać trochę grosza na najbliższych kilka lat. A może nawet kilkanaście? Dlatego zapewne "Music..." jest spłodzonym zbiorem nijakości i cukierkowatości. Bo tyle w tym wiarygodnego rock'n'rolla, co bluesa u The Moody Blues.
O ile pierwsze trzy numery z "Music..." ("Luv XXX" - z gościnnym udziałem Juliana Lennona, "Oh Yeah" oraz "Beautiful") trzymają jakąś dawną klasę, i są takim Aerosmith z pazurem jakich lubię, o tyle później można po prostu usnąć lub dostać bólu brzucha.
Szczególnie i wyjątkowo nieznośnie prezentują się te wszystkie ckliwe balladki, jak choćby wystękana "Tell Me". Albo taki typowy "kotlet" do stacji radio-rockowo-podobnych w postaci "What Could Have Been Love". O Jezu, ten gniot jest jeszcze gorszy od tych wszystkich "Amazing", "Cryin' " czy "Crazy". Od tej rozchełstanej refrenowej bujanki można tylko dostać choroby morskiej. Zgroza! To jednak nie koniec. Szczytem złego smaku jest koszmarek "Can't Stop Lovin' You", z ckliwie śpiewającą country blondyneczką Carrie Underwood. O ile, zjadłbym chętnie kolację ze śniadaniem w towarzystwie tej damy, o tyle błagałbym ją, by tylko mi nie śpiewała. Sama piosenka jest kolejną bujanką, z nigdy niekończącym się refrenem.
Ze wszystkich tu zawartych smuteczków jeszcze najefektowniej prezentuje się "We All Fall Down", i coś mnie przeczucie podpowiada, że akurat ta pieśń przebojem się nie stanie.
Oczywiście, by balladek nie było mało, to jeszcze na samym końcu otrzymujemy typowego stękacza "Another Last Goodbye". Tyler tak buduje tutaj napięcie, że w pewnej chwili obejrzałem się pod siebie czy aby sam nie zniosłem jakiegoś jaja niespodzianki. Całości towarzyszą jakieś a'la smyczki, które w połączeniu z pijackimi chórkami kumpli Tylera, jawią się niczym zgraja sekso-alkoholizujących marcowych kotów.
Zostawmy już zatem te obowiązkowe pseudo-przebojowe męczarnie, i skoncentrujmy się na r'n'rollu. A raczej na jego niemalże braku, gdyż poza wspomnianymi pierwszymi trzema numerami, na próżno szukać tutaj postrzępionych dżinsów, poprzecieranej skórzanej katany czy wymiętolonego t-shirtu. Może tę kwestię nieco ratuje fajny rockers "Freedom Fighter" - ze śpiewającym gitarzystą Joe Perrym. Ale już kolejny przez niego zaśpiewany numer "Something", ratuje tylko niezła gitara. Gdyż całość to złom.
Tylko z litości i szacunku dla tego zasłużonego zespołu podaruję sobie i nam wszystkim, pastwienie się nad współczesną podróbą hiciora "Walk This Way" - w postaci "Out Go The Lights". To byłby nawet fajny utwór, gdyby nie majaczący Tyler i zgraja wyjących groupies.
Weźmy jeszcze na przykład ponad 6-minutowy "Street Jesus". Oto kolejny przykład napierdzielanki bez ładu i składu. Kolejny poranny poimprezowy wyziew. Utwór, który zapewne powstał nazajutrz po jakiejś upojnej imprezie. Przecież to proste, nogą spod łóżka wystarczy tylko odkopnąć kilkanaście butelek i puszek pod sąsiadujący stół, a pety i zblazowaną sałatkę przepchnąć łokciem pod wyro nieprzebudzonego kolegi, i można komponować kolejny obraz smutku i rozpaczy na nową płytę. Coś mi się wydaje, że tak powstawało to padalcze dzieło, które to nabyłem niestety w limitowanej edycji. Trzeba przyznać pięknie wydanej. I to chyba jedyne co da się dobrego o tym muzycznym gniocie powiedzieć.
Acha, zapomniałbym, owa edycja limitowana zawiera trzy dodatkowe utwory, umieszczone na osobnej płycie. I pozostańmy tylko na etapie stwierdzenia, że te piosneczki tam są. Pośpiewali sobie basista Tom Hamilton, gitarzysta Joe Perry, a także Steven Tyler, co wypada odnotować.
Reasumując, przykro mi pisać te słowa o tak szacownym zespole i wielkiej żywej legendzie rocka. O zespole, którego bardzo lubię i cenię za wiele kapitalnych płyt i pojedynczych nagrań. Ale laurek przecież nie wystawia się tylko za piękne oczy.
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00 (4 godziny na żywo!!!) nawiedzonestudio.boo.pl
piątek, 21 grudnia 2012
kolejny koniec świata
Jakoś wyjątkowo spokojny byłem o dzisiejszy koniec świata. W końcu kilka takowych już w swym życiu przeżyłem. I jak pamiętam, każdy z owych końców, zawsze był tym ostatecznym i najprawdziwszym. Zastanawiam się, ile jeszcze uda mi się tych końców przed moim końcem przeżyć. Cóż..., w moim wieku rozmyślam nieraz niczym refleksyjny Stefan Karwowski, który w rozbujanym fotelu na płozach, medytował po śmierci szkolnego kolegi Mariana, ile to mu jeszcze przyjdzie olimpiad zobaczyć, a ile także festiwali w Sopocie czy Opolu.
Zresztą pomyślcie sami, co może ruszyć takiego człeka jak ja, urodzonego trzynastego? Podczas, gdy Zaboboni lękają się każdego takiego dnia, bądź dookoła szorują przez dwie dalekie przecznice po spotkaniu na drodze czarnego kota, ja mogę każdej trzynastce zaśmiać się prosto w twarz. Tak samo jak zaśmiać się mogę pełną gębą każdej żyjącej empetrójce.
Pamiętam jaką magią otoczono rok dwutysięczny. Bałem się go całe życie i zastanawiałem się - jaki to armageddon nadejdzie tego magicznego dnia. Przed rokiem dwutysięcznym największym strachem napawał mnie fakt bycia starym 35-letnim zgredem. W czasach szkolnych wydawało mi się, że to czas tak odległy, jak linia prosta pomiędzy Ziemią a najdalszymi kosmo-planetami. Dziś jestem 47-letnim prykiem, i nie ruszył mnie ani rok dwutysięczny, ani wszystkie końce świata. Wraz ze wszelakimi przepowiadaczami przyszłości. Bo o topniejących lodowcach, płonących żywiołach, czy masowo wymierających istotach, napisać mogę i ja w taki sposób, że gdzieś tam ktoś, za lat pięćset czy tysiąc, przypasuje je do odpowiedniej okoliczności. A więc, takich przepowiedni bać się nikt nie musi. Bo i nie należy się bać. Ja raczej uważałbym na wszelkie takie związane z katastrofami lotniczymi, w której to dziedzinie bezkonkurencyjnie wiedziemy w świecie prym.
Wracając jeszcze do "Sylwestra-dreszczowca", przełomu 1999/2000. Pamiętam jak czekałem na samiutką północ. Był to zresztą wieczór szczególny, nie tylko z powodu magicznej daty, ale i także dlatego, że dałem się namówić na bal sylwestrowy w towarzystwie co prawda przyjaciół, ale i niestety także cholernego garnituru, w którym wyglądam jak idiota, a czuję się jeszcze gorzej. Zresztą co tu dużo gadać, poza Bryanem Ferry przyodzianym w smoking, nie znam nikogo kto w podobnym ohydztwie wyglądałby w miarę stosownie. Oczywiście większość ludzi nie zgadza się z moimi poglądami w tej kwestii, ale to właśnie daje mi nad nimi przewagę. Ale do rzeczy. Czekałem z wypiekami na twarzy aż wybije północ. Zupełnie drugorzędną kwestią była nawet sama zabawa. No i wreszcie nadszedł ten moment. Odliczane sekundy, zapełnianie kielichów winem musującym a'la champagne, orkiestra werblami przycisza muzykę, ludzie stają wokół najbliższych, i zaczyna się oczekiwanie na bum, na huk, na race, no i na obiecany koniec świata. Jakież było moje rozczarowanie, gdy po chwili orkiestra zaczęła ponownie napędzać lud na taneczny parkiet. Znowu poleciały mydełka fa, takie tango, volare, comment ca va, i inne diabelstwa. A ja urżnąłem się aby tradycji stało się zadość. Kiedy rano się ocknąłem do wysikania i wlania w siebie jakiegokolwiek świeżego płynu, łeb mi trzaskał, że koniec świata.
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00 (4 godziny na żywo!!!) nawiedzonestudio.boo.pl
Zresztą pomyślcie sami, co może ruszyć takiego człeka jak ja, urodzonego trzynastego? Podczas, gdy Zaboboni lękają się każdego takiego dnia, bądź dookoła szorują przez dwie dalekie przecznice po spotkaniu na drodze czarnego kota, ja mogę każdej trzynastce zaśmiać się prosto w twarz. Tak samo jak zaśmiać się mogę pełną gębą każdej żyjącej empetrójce.
Pamiętam jaką magią otoczono rok dwutysięczny. Bałem się go całe życie i zastanawiałem się - jaki to armageddon nadejdzie tego magicznego dnia. Przed rokiem dwutysięcznym największym strachem napawał mnie fakt bycia starym 35-letnim zgredem. W czasach szkolnych wydawało mi się, że to czas tak odległy, jak linia prosta pomiędzy Ziemią a najdalszymi kosmo-planetami. Dziś jestem 47-letnim prykiem, i nie ruszył mnie ani rok dwutysięczny, ani wszystkie końce świata. Wraz ze wszelakimi przepowiadaczami przyszłości. Bo o topniejących lodowcach, płonących żywiołach, czy masowo wymierających istotach, napisać mogę i ja w taki sposób, że gdzieś tam ktoś, za lat pięćset czy tysiąc, przypasuje je do odpowiedniej okoliczności. A więc, takich przepowiedni bać się nikt nie musi. Bo i nie należy się bać. Ja raczej uważałbym na wszelkie takie związane z katastrofami lotniczymi, w której to dziedzinie bezkonkurencyjnie wiedziemy w świecie prym.
Wracając jeszcze do "Sylwestra-dreszczowca", przełomu 1999/2000. Pamiętam jak czekałem na samiutką północ. Był to zresztą wieczór szczególny, nie tylko z powodu magicznej daty, ale i także dlatego, że dałem się namówić na bal sylwestrowy w towarzystwie co prawda przyjaciół, ale i niestety także cholernego garnituru, w którym wyglądam jak idiota, a czuję się jeszcze gorzej. Zresztą co tu dużo gadać, poza Bryanem Ferry przyodzianym w smoking, nie znam nikogo kto w podobnym ohydztwie wyglądałby w miarę stosownie. Oczywiście większość ludzi nie zgadza się z moimi poglądami w tej kwestii, ale to właśnie daje mi nad nimi przewagę. Ale do rzeczy. Czekałem z wypiekami na twarzy aż wybije północ. Zupełnie drugorzędną kwestią była nawet sama zabawa. No i wreszcie nadszedł ten moment. Odliczane sekundy, zapełnianie kielichów winem musującym a'la champagne, orkiestra werblami przycisza muzykę, ludzie stają wokół najbliższych, i zaczyna się oczekiwanie na bum, na huk, na race, no i na obiecany koniec świata. Jakież było moje rozczarowanie, gdy po chwili orkiestra zaczęła ponownie napędzać lud na taneczny parkiet. Znowu poleciały mydełka fa, takie tango, volare, comment ca va, i inne diabelstwa. A ja urżnąłem się aby tradycji stało się zadość. Kiedy rano się ocknąłem do wysikania i wlania w siebie jakiegokolwiek świeżego płynu, łeb mi trzaskał, że koniec świata.
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00 (4 godziny na żywo!!!) nawiedzonestudio.boo.pl
środa, 19 grudnia 2012
JIMI JAMISON - "Never Too Late" - (2012) - / PRIDE OF LIONS - "Immortal" - (2012) -
JIMI JAMISON - "Never Too Late" - (FRONTIERS RECORDS) - ***2/3
PRIDE OF LIONS - "Immortal" - (FRONTIERS RECORDS) - **1/2
Kiedy Survivor nagrali swój utwór życia w postaci "Eye Of The Tiger", wokalistą był jeszcze Dave Bickler. I choć to właśnie jemu przypadła zasługa wokalna tamtej kompozycji, to jednak najlepsze albumy grupa zrealizowała, gdy przy mikrofonie nieco później stanął Jimi Jamison. Wokalista "marzenie" do tego rodzaju grania. Zresztą, Ameryka wydała wielu podobnych śpiewaków. Za przykład niech posłużą choćby Bobby Kimball z Toto, Lou Gramm z Foreigner, czy Steve Perry z Journey.
Najnowszy solowy album Jamisona "Never Too Late", został przyrządzony według starej dobrej receptury, i praktycznie niemal zupełnie nie różni się od najlepszych zespołowych dzieł Survivor. Mało tego, gdybym nie przeczytał w załączonej do płyty książeczce, kto jest autorem zamieszczonych tu kompozycji, a także przy okazji ich producentem, pomyślałbym że zapewne stoi za nimi stary dobry zespołowy kumpel Jimiego - Jim Peterik. Otóż nic podobnego. Całej sprawczej misji podjął się coraz śmielej ostatnimi laty kroczący po krainie melodyjnego rocka Erik Martensson. Ten skandynawski producent i kompozytor jest także sprawnym gitarzystą, na co dzień urzędującym w niszowej grupie Eclipse, która tak przy okazji, nagrała przecież kilka miesięcy temu znakomity album "Bleed & Scream". Na tym nie koniec, jego umiejętności można także podziwiać na (jak na razie) jednorazowym projekcie o nazwie W.E.T., na którym to zaśpiewał z kolei Jeff Scott Soto, a więc jedno z najlepiej nastrojonych gardeł heavy melodic rocka. Muszę jeszcze wspomnieć o jednej płycie, która jest zasługą Martenssona, a jest nią "Mercury's Down". Znajdujący się tam wyborny zestaw piosenek Martensson przygotował pod struny głosowe Toby'ego Hitchcocka - wokalnego partnera Jima Peterika z Pride Of Lions - ale przede wszystkim szefa Survivor, a co za tym idzie, także i zespołowego kumpla Jima Jamisona. Jak widać, świat jest mały i zawsze krzyżuje drogi ludziom o podobnych upodobaniach i talentach. Oczywiście w pozytywnym tego aspekcie.
Płyta "Mercury's Down" była kolekcją bardzo fajnych kompozycji, której to płycie w odniesieniu sukcesu przeszkodził jedynie całkowity brak jej promocji oraz niepodpisanie tegoż dzieła jakąś uznaną firmą w rodzaju Survivor, Reo Speedwagon, czy tym podobną.
Wracając do Jamisonowskiej "Never Too Late", pragnę polecić z niej wszystkich jedenaście piosenek, albowiem całości tego długograja słucha się po prostu jednym tchem. Obfitość i bogactwo melodii, a także emocjonalność ich przekazu, zwalają wręcz z nóg. I niech mnie piorun z jasnego nieba jeśli w swych słowach przesadzam.
Ostatnio złapałem się na tym, że nie potrafię przebiec przez dzień bez towarzystwa niektórych piosenek, jak: "Never Too Late", "I Can't Turn Back" czy "Walk On (Wildest Dreams)". Podobnie sprawa się także ma z obowiązkową douszną projekcją arcypięknej ballady "Heaven Call Your Name", a także absolutnym "killerem" w postaci "Street Survivor", który wypisz wymaluj, jawi się niczym nieodkryty dotąd hit Survivor. Dodam tylko, że cała pozostała reszta albumu jest niemal na tym samym wysokim poziomie.
Szkoda, że nie da się tyle dobrego powiedzieć o najnowszym dziele skądinąd świetnego duetu Pride Of Lions. Dowodzonego przez gitarzystę i kompozytora Survivor - wspomnianego już przed chwilą Jima Peterika. Przy okazji, warto wyróżnić również jego kumpla, wybornego śpiewaka Toby'ego Hitchcocka.
Płyta niby nie różni się jakoś drastycznie od poprzednich dzieł duetu, ale jednak czegoś jej brakuje. Co dziwi, szczególnie biorąc pod uwagę liczbę gości pozapraszanych podczas sesji do "Immortal" (wśród nich m.in perkusista Kelly Keagy z Night Ranger). Trudno nie oprzeć się wrażeniu, że niemal każda z kompozycji jest mocno naciągnięta. Brakuje im zdecydowanie jakiejś lekkości. Nie mają one tych jakże dotąd charakterystycznych płynnych łączników pomiędzy zwrotkami i refrenami. Niemal wszystko jawi się jakoś tak niezgrabnie, a czasem wręcz kanciasto. I co z tego, że tradycyjnie wszystko u Pride Of Lions brzmi dobrze. Co z tego, że Hitchcock śpiewa pełnią płuc (a one mają moc!!!), a niezgrabny głos Peterika fajnie mu wtóruje w chórkach, skoro zlewa się tu wszystko w jednolitą magmę lukru i nijakości. Odnoszę wrażenie, że każda piosenka dostała za zadanie bycia "ładną", i ta owa "ładność" zaczyna irytować po zbyt długim obcowaniu z tą płytą. Ktoś powie, no dobrze, ale przecież oni zawsze tak grali, więc w czym problem?. Ano właśnie, nie wiem. Jedno wszak wiem, że poprzednich płyt słucha się jakoś zdecydowanie przyjemniej i bez uczucia nudy. Nawet jeśli na każdej z tamtych płyt, wyrzuciłbym po dwa/trzy numery, to przeważnie reszta pozostawiała już tylko dobre wrażenie.
Aby być sprawiedliwym, należy zauważyć, iż jest tu także kilka fajnych rzeczy. Szczególnie ballad, w których duet od zawsze był mocny. Spore wrażenie robią "Everything That Money Can't Buy" i "Are You The Same Girl". Także uroczo jawi się dynamiczny finał "Ask Me Yesterday", choć najładniejszą piosenką w całym zbiorze wydaje się "Shine On". Takie piosenki jak ta zapamiętuje się na zawsze. Piękny nastrojowy wstęp, a później rosnące tempo, i rosnąca z każdą sekundą dramaturgia, a do tego kapitalna melodia, którą nie każdemu jest dane skomponować. Ale Peterik urodził się z niezwykłym darem do pisania takich klejnotów. Już choćby tylko dla tej kompozycji fani Survivor powinni zostawić na ladzie za tę płytę co się należy.
Na koniec jeszcze pragnę dodać jedno słówko dla precyzji i jasności. Otóż, kiedy pozwalam sobie na chwilę niezadowolenia nowym materiałem stworzonym przez kogoś takiego jak Jim Peterik, to mam na myśli jakiś najprawdopodobniej jednorazowy i nieznaczny spadek formy, który przydarzył się kompozytorowi wybitnemu dla tego rodzaju muzyki.
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00 (4 godziny na żywo!!!) nawiedzonestudio.boo.pl
PRIDE OF LIONS - "Immortal" - (FRONTIERS RECORDS) - **1/2
Kiedy Survivor nagrali swój utwór życia w postaci "Eye Of The Tiger", wokalistą był jeszcze Dave Bickler. I choć to właśnie jemu przypadła zasługa wokalna tamtej kompozycji, to jednak najlepsze albumy grupa zrealizowała, gdy przy mikrofonie nieco później stanął Jimi Jamison. Wokalista "marzenie" do tego rodzaju grania. Zresztą, Ameryka wydała wielu podobnych śpiewaków. Za przykład niech posłużą choćby Bobby Kimball z Toto, Lou Gramm z Foreigner, czy Steve Perry z Journey.
Najnowszy solowy album Jamisona "Never Too Late", został przyrządzony według starej dobrej receptury, i praktycznie niemal zupełnie nie różni się od najlepszych zespołowych dzieł Survivor. Mało tego, gdybym nie przeczytał w załączonej do płyty książeczce, kto jest autorem zamieszczonych tu kompozycji, a także przy okazji ich producentem, pomyślałbym że zapewne stoi za nimi stary dobry zespołowy kumpel Jimiego - Jim Peterik. Otóż nic podobnego. Całej sprawczej misji podjął się coraz śmielej ostatnimi laty kroczący po krainie melodyjnego rocka Erik Martensson. Ten skandynawski producent i kompozytor jest także sprawnym gitarzystą, na co dzień urzędującym w niszowej grupie Eclipse, która tak przy okazji, nagrała przecież kilka miesięcy temu znakomity album "Bleed & Scream". Na tym nie koniec, jego umiejętności można także podziwiać na (jak na razie) jednorazowym projekcie o nazwie W.E.T., na którym to zaśpiewał z kolei Jeff Scott Soto, a więc jedno z najlepiej nastrojonych gardeł heavy melodic rocka. Muszę jeszcze wspomnieć o jednej płycie, która jest zasługą Martenssona, a jest nią "Mercury's Down". Znajdujący się tam wyborny zestaw piosenek Martensson przygotował pod struny głosowe Toby'ego Hitchcocka - wokalnego partnera Jima Peterika z Pride Of Lions - ale przede wszystkim szefa Survivor, a co za tym idzie, także i zespołowego kumpla Jima Jamisona. Jak widać, świat jest mały i zawsze krzyżuje drogi ludziom o podobnych upodobaniach i talentach. Oczywiście w pozytywnym tego aspekcie.
Płyta "Mercury's Down" była kolekcją bardzo fajnych kompozycji, której to płycie w odniesieniu sukcesu przeszkodził jedynie całkowity brak jej promocji oraz niepodpisanie tegoż dzieła jakąś uznaną firmą w rodzaju Survivor, Reo Speedwagon, czy tym podobną.
Wracając do Jamisonowskiej "Never Too Late", pragnę polecić z niej wszystkich jedenaście piosenek, albowiem całości tego długograja słucha się po prostu jednym tchem. Obfitość i bogactwo melodii, a także emocjonalność ich przekazu, zwalają wręcz z nóg. I niech mnie piorun z jasnego nieba jeśli w swych słowach przesadzam.
Ostatnio złapałem się na tym, że nie potrafię przebiec przez dzień bez towarzystwa niektórych piosenek, jak: "Never Too Late", "I Can't Turn Back" czy "Walk On (Wildest Dreams)". Podobnie sprawa się także ma z obowiązkową douszną projekcją arcypięknej ballady "Heaven Call Your Name", a także absolutnym "killerem" w postaci "Street Survivor", który wypisz wymaluj, jawi się niczym nieodkryty dotąd hit Survivor. Dodam tylko, że cała pozostała reszta albumu jest niemal na tym samym wysokim poziomie.
Szkoda, że nie da się tyle dobrego powiedzieć o najnowszym dziele skądinąd świetnego duetu Pride Of Lions. Dowodzonego przez gitarzystę i kompozytora Survivor - wspomnianego już przed chwilą Jima Peterika. Przy okazji, warto wyróżnić również jego kumpla, wybornego śpiewaka Toby'ego Hitchcocka.
Płyta niby nie różni się jakoś drastycznie od poprzednich dzieł duetu, ale jednak czegoś jej brakuje. Co dziwi, szczególnie biorąc pod uwagę liczbę gości pozapraszanych podczas sesji do "Immortal" (wśród nich m.in perkusista Kelly Keagy z Night Ranger). Trudno nie oprzeć się wrażeniu, że niemal każda z kompozycji jest mocno naciągnięta. Brakuje im zdecydowanie jakiejś lekkości. Nie mają one tych jakże dotąd charakterystycznych płynnych łączników pomiędzy zwrotkami i refrenami. Niemal wszystko jawi się jakoś tak niezgrabnie, a czasem wręcz kanciasto. I co z tego, że tradycyjnie wszystko u Pride Of Lions brzmi dobrze. Co z tego, że Hitchcock śpiewa pełnią płuc (a one mają moc!!!), a niezgrabny głos Peterika fajnie mu wtóruje w chórkach, skoro zlewa się tu wszystko w jednolitą magmę lukru i nijakości. Odnoszę wrażenie, że każda piosenka dostała za zadanie bycia "ładną", i ta owa "ładność" zaczyna irytować po zbyt długim obcowaniu z tą płytą. Ktoś powie, no dobrze, ale przecież oni zawsze tak grali, więc w czym problem?. Ano właśnie, nie wiem. Jedno wszak wiem, że poprzednich płyt słucha się jakoś zdecydowanie przyjemniej i bez uczucia nudy. Nawet jeśli na każdej z tamtych płyt, wyrzuciłbym po dwa/trzy numery, to przeważnie reszta pozostawiała już tylko dobre wrażenie.
Aby być sprawiedliwym, należy zauważyć, iż jest tu także kilka fajnych rzeczy. Szczególnie ballad, w których duet od zawsze był mocny. Spore wrażenie robią "Everything That Money Can't Buy" i "Are You The Same Girl". Także uroczo jawi się dynamiczny finał "Ask Me Yesterday", choć najładniejszą piosenką w całym zbiorze wydaje się "Shine On". Takie piosenki jak ta zapamiętuje się na zawsze. Piękny nastrojowy wstęp, a później rosnące tempo, i rosnąca z każdą sekundą dramaturgia, a do tego kapitalna melodia, którą nie każdemu jest dane skomponować. Ale Peterik urodził się z niezwykłym darem do pisania takich klejnotów. Już choćby tylko dla tej kompozycji fani Survivor powinni zostawić na ladzie za tę płytę co się należy.
Na koniec jeszcze pragnę dodać jedno słówko dla precyzji i jasności. Otóż, kiedy pozwalam sobie na chwilę niezadowolenia nowym materiałem stworzonym przez kogoś takiego jak Jim Peterik, to mam na myśli jakiś najprawdopodobniej jednorazowy i nieznaczny spadek formy, który przydarzył się kompozytorowi wybitnemu dla tego rodzaju muzyki.
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00 (4 godziny na żywo!!!) nawiedzonestudio.boo.pl
poniedziałek, 17 grudnia 2012
"NAWIEDZONE STUDIO" - audycja z 16 grudnia 2012 - Radio "Afera", Poznań, 98,6 FM
=========================================
"NAWIEDZONE STUDIO"
program z 16 grudnia 2012
RADIO "AFERA" 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl
LEVERAGE - "Blind Fire" - (2008) -
- Learn To Live
MAGNUM - "Mirador" - (1987) - kompilacja
poniższy utwór zagrany został specjalnie z tejże składanki (zamiast z "Chase The Dragon") - z uwagi na swą okładkę, która idealnie wkomponowała się w dział "Zimowe Rapsodie"
- Sacred Hour
HALFORD - "Winter Songs" - (2009) -
- Winter Song
CAIN'S OFFERING - "Gather The Faithful" - (2009) -
- My Queen Of Winter
KOTIPELTO & LIIMATAINEN - "Blackoustic" - (2012) -
- Black Diamond
- Perfect Strangers
BLOODBOUND - "In The Name Of Metal" - (2012) -
- Metalheads Unite
- Son Of Babylon
DORO - "Raise Your Fist" - (2012) -
- Free My Heart
- Hero - {a tribute to Ronnie James Dio}
UNITOPIA - "Covered Mirror Vol.1 Smooth As Silk" - (2012) - na razie jeszcze z kopii
- Easter - {cover Marillion}
- Man Of Colours - {cover Icehouse}
RENAISSANCE - "Live At Carnegie Hall" - (1976) -
- Mother Russia
ASIA - "Resonance: - (2012) -
- End Of The World
JIMI JAMISON - "Never Too Late" - (2012) -
- Heaven Call Your Name
- I Can't Turn Back
ROGER HODGSON - "Open The Door" - (2000) -
- The More I Look
NO-MAN - "Wherever There Is Light" - (2009) -
- Wherever There Is Light
JOE COCKER - "Fire It Up" - (2012) -
- Walk Through The World With Me
CRYOUTS - "Sleepless Nights" - (2012) -
- Sleepless Nights
- Request
CZERWONE GITARY - "Dzień Jeden W Roku" - (1976) -
- Dzień Jeden W Roku
- Mija Rok
BAND AID 20 - "Do They Know It's Christmas?" - (2004) - maxi singiel
z płytki zawierającej kontynuację wielkiego przeboju o 30 lat starszego, posłuchaliśmy właśnie tej starszej piosenki, której inicjatorem był Midge Ure (wokalista Ultravox). Wystąpiło tutaj wiele gwiazd, jak choćby muzycy z: Duran Duran, U2, Paul McCartney, Boy George, i wielu innych ...
BAND AID "Do They Know It's Christmas" (1984)
AVIV GEFFEN - "Aviv Geffen" - (2009) -
- Forest In My Heart
GOD IS AN ASTRONAUT - "God Is An Astronaut" - (2008) -
- Shadows
THE WHO - "Who Are You" - (1978) -
- Music Must Change
- Trick Of The Light
- Guitar And Pen
- Love Is Coming Down
EMERSON, LAKE & PALMER - "Works Volume 2" - (1977) -
- I Believe In Father Christmas
DAVID SYLVIAN - "Dead Bees On A Cake" - (1999) -
- I Surrender
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00 (4 godziny na żywo!!!) nawiedzonestudio.boo.pl
czwartek, 13 grudnia 2012
nie tylko o trzynastym grudnia
Niedziela 13 grudnia, roku 1981, była równie mroźna jak dzień dzisiejszy. Tyle samo śniegu co posępności. Tyle że dzisiejsza Polska jest już krajem wolnym. O czym należy pamiętać. Bez czołgów na ulicach, bez politycznego internowania, bez obaw na ewentualne wkroczenie wojsk sowieckich. Bez wielu jeszcze innych aspektów, o których często dzisiaj już zapominamy. Może dlatego, ze normalność, wolność, i inne podobne zjawiska, tak w nas wrosły, ze ich nie zauważamy.
W ubiegłym roku pokusiłem się na krótki opis tamtego dnia. Zapamiętanego oczyma ówczesnego szesnastolatka. Nie będę zatem czynić tego ponownie, lecz mam ochotę jednak dodać, iż coroczne rozpamiętywanie tego dnia, robi się równie uciążliwe co babranie Smoleńskie. Ale widać, to już taka nasza Polska tradycja. Każda wyrządzona krzywda naszemu narodowi, nigdy nie zostanie odpuszczona, tak więc należy się modlić , by "krzywd" takowych już nie przybywało. Skoro skamieniałe serca znacznej części ludu, nie znają słowa "przebacz".
Oglądałem ostatnio na Discovery World film o zbrodniarzach wojennych. Choć był to raczej film o potomkach owych zbrodniarzy, a także ofiarach. I uderzyła mnie jedna opowieść o pewnym synu (dzisiaj to już starszy pan) hitlerowskiego zwyrodnialca, który to całe życie dochodził kim był jego ojciec. Albowiem, zbrodnie jakich ten dokonał nie pozwalały mu na spokojne godzenie się z tym, a więc ten postanowił odszukać żyjących potomków ofiar własnego ojca. W ten oto sposób dotarł do pewnej 90-letniej kobiety - zamieszkałej w Bydgoszczy. Pojechał do niej tylko po to, by jej powiedzieć "przepraszam". Wyglądało to niezwykle. Ci starsi dzisiaj ludzie, umieli ze sobą porozmawiać. Syn kata i córka ofiary. Padły słowa jakie paść powinny, choć przecież nie musiały. I wiecie co, był to bardzo poruszający obraz. "On" wziął winy ojca na siebie, a "ona" mu przebaczyła. Rozmawiali ze sobą jak przyjaciele, pomimo iż kilkadziesiąt lat wcześniej na ich drodze pojawiał się knebel ze słowem "nienawiść".
Patrząc na to, pragnąłbym aby w moim kraju ludzie takze potrafili sobie wybaczać. Nawet te najstraszniejsze rzeczy. Nie mówię "zapominać", mówię "wybaczać". A "wybaczać", oznacza odgarnięcie szuflą na bok własnych krzywd i zła napastniczego. Kto będzie potrafił tego dokonać, może o sobie myśleć w kategoriach człowieka wyzwolonego i nasiąkniętego ogólnie pojętym dobrem.
Optymizmem napawa mnie otaczanie się wieloma takimi ludźmi, lecz niepokoi fakt, że są oni w zdecydowanej mniejszości.
================================================================
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00 (4 godziny na żywo!!!)
nawiedzonestudio.boo.pl
W ubiegłym roku pokusiłem się na krótki opis tamtego dnia. Zapamiętanego oczyma ówczesnego szesnastolatka. Nie będę zatem czynić tego ponownie, lecz mam ochotę jednak dodać, iż coroczne rozpamiętywanie tego dnia, robi się równie uciążliwe co babranie Smoleńskie. Ale widać, to już taka nasza Polska tradycja. Każda wyrządzona krzywda naszemu narodowi, nigdy nie zostanie odpuszczona, tak więc należy się modlić , by "krzywd" takowych już nie przybywało. Skoro skamieniałe serca znacznej części ludu, nie znają słowa "przebacz".
Oglądałem ostatnio na Discovery World film o zbrodniarzach wojennych. Choć był to raczej film o potomkach owych zbrodniarzy, a także ofiarach. I uderzyła mnie jedna opowieść o pewnym synu (dzisiaj to już starszy pan) hitlerowskiego zwyrodnialca, który to całe życie dochodził kim był jego ojciec. Albowiem, zbrodnie jakich ten dokonał nie pozwalały mu na spokojne godzenie się z tym, a więc ten postanowił odszukać żyjących potomków ofiar własnego ojca. W ten oto sposób dotarł do pewnej 90-letniej kobiety - zamieszkałej w Bydgoszczy. Pojechał do niej tylko po to, by jej powiedzieć "przepraszam". Wyglądało to niezwykle. Ci starsi dzisiaj ludzie, umieli ze sobą porozmawiać. Syn kata i córka ofiary. Padły słowa jakie paść powinny, choć przecież nie musiały. I wiecie co, był to bardzo poruszający obraz. "On" wziął winy ojca na siebie, a "ona" mu przebaczyła. Rozmawiali ze sobą jak przyjaciele, pomimo iż kilkadziesiąt lat wcześniej na ich drodze pojawiał się knebel ze słowem "nienawiść".
Patrząc na to, pragnąłbym aby w moim kraju ludzie takze potrafili sobie wybaczać. Nawet te najstraszniejsze rzeczy. Nie mówię "zapominać", mówię "wybaczać". A "wybaczać", oznacza odgarnięcie szuflą na bok własnych krzywd i zła napastniczego. Kto będzie potrafił tego dokonać, może o sobie myśleć w kategoriach człowieka wyzwolonego i nasiąkniętego ogólnie pojętym dobrem.
Optymizmem napawa mnie otaczanie się wieloma takimi ludźmi, lecz niepokoi fakt, że są oni w zdecydowanej mniejszości.
================================================================
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00 (4 godziny na żywo!!!)
nawiedzonestudio.boo.pl
środa, 12 grudnia 2012
z cyklu "Królestwo Rarytasów" - cz.9 - PINK FLOYD - "Pulse" - (1995) - BOX 4 LP's
z cyklu "Królestwo Rarytasów" - część 9:
PINK FLOYD - "Pulse" - (1995) -
4 LP's
nr katalogowy: 7243 8 32700 1 9
Made in UK
Ten "skromny" box, wart jest dzisiaj ok 400 skromnych euro, a kiedy go kupowałem jeszcze jako nowość, kosztował mnie około 200, może góra 250 złotych. A zatem, są jednak płyty warte inwestycji. Tylko jest jeden mały problem, w chwili gdy się one ukazują, rzadko mamy świadomość, które z nich staną się wraz z upływem lat białymi krukami, a które zagoszczą w miejscach przecen i zapomnienia.
Jest jedna rzecz, która na pierwszy rzut oka różni wydawnictwo winylowe "Pulse", od kompaktowego. Nie ma tutaj zainstalowanej pulsującej diody. Jak to było w przypadku limitowanej edycji kompaktowej. Choć uważałbym z tym sformułowaniem słowa "limitowanej", skoro wypuszczony wówczas nakład, sprzedawany był "raptem" przez kilka lat.
Pamiętam, że już dawno diody na kartonikach nie pulsowały, a płyty jeszcze stały na sklepowych półkach. Moja dioda, która miała pulsować podobno przez rok, pulsowała przez prawie dwa. A mogłaby przecież pulsować jeszcze dłużej, nawet do dzisiaj, gdybym tylko sukcesywnie wymieniał w kartoniku bateryjkę. Taką typową jak do zegarka.
Tytuł albumu nawoływał do czegoś oryginalnego. No a że zespół to nie byle jaki, i chcący uczcić swe nowe dzieło z wielką pompą, to pulsująca dioda był czymś idealnym marketingowo i efektownym zarazem. Zainstalowano zatem to świecidełko do "pierwszego niekończącego się nakładu" - i robiło wrażenie. W domu może niezbyt wielkie, gdyż chyba każdego wkurzała ta wiecznie migająca lampka, niczym kogut wozu strażackiego, ale gdy już było do siebie przylgniętych z pięćdziesiąt takich okładek na jakiejś sklepowej półce, to tworzył się z tego okazały neon lub choinka. Niektórych jednak ta lampka doprowadzała do furii, a ci po prostu przedwcześnie demontowali bateryjkę z wnętrza tekturki. Tutaj należy dodać, że cały czas mówimy o lampce diodzie z pierwszego wydawnictwa CD, gdyż w późniejszych reedycjach okrojono opakowanie z tekturki z diodą, czyniąc je szczuplejszym i o wiele skromniejszym.
W tamtym czasie miałem nieograniczony dostęp do winylowego "pulsowego" wydawnictwa. Oczywiście tylko przez pewien czas. Krótki czas. Pytałem dookoła ludzi niemal garściami: "kto chce?", "komu załatwić?". Zapisała się oprócz mnie, tylko jeszcze jedna osoba. Reszta wybrała piękny podwójny kompakcik, z pulsującą diodą. Również prawie na nikim nie robiła większego wrażenia ta winylowa bomboniera. Dzisiaj, gdy podczas rozmowy o Floydach, wymsknie mi się przechwalstwo, że mam w domu czteropłytowego "Pulsa", niemal za każdym razem pada pytanie: "chcesz to sprzedać?". Oczywiście rozumiem takie reakcje, gdyż gdybym stał teraz właśnie o tam, po drugiej stronie, zapewne czyniłbym podobnie.
Najlepsze jest to, że w latach 90-tych, kupowałem także winyle bez specjalnego przekonania, będąc pod ogromnym wpływem płyty kompaktowej. Wygodnej, małej, nietrzeszczącej. Jedyne tylko do czego tęskniłem, to do dużej okładki, i do gapienia się na label i kręcącą czarną masę podczas słuchania muzyki. Lubiłem to, i lubię do dziś. Zapis jasnych i ciemnych rowków na LP, zawsze mnie fascynowały. A szczególnie, kiedy stanowiły dla mnie tajemnicę przed pierwszym przesłuchaniem. Ciemne rowki oznaczały zazwyczaj nagrane ciche fragmenty , a wszystkie pozostałe te jaśniejsze, były już tylko od tych dynamiczniejszych momentów. Dlatego przychodząc do domu z nową płytą, kładąc ją na talerzu gramofonu, zanim jeszcze ją nastawiłem, już wiedziałem , gdzie będzie ballada, albo utwór z dwoma wolnymi zwrotkami, trzema refrenami, i jeszcze odpowiedni cienki paseczek sugerował , w którym to momencie wejdzie jakieś solo, w domyśle: na gitarze, lub dajmy na to - na saksofonie. Tak więc, płytę poza kopertą i okładką, także można było przed przesłuchaniem na swój sposób "przeczytać".
Ale zaraz, zaraz, bo po raz kolejny zboczyłem z drogi właściwego tematu. Stanąłem na tym, że prawie nikogo nie interesował zakup tego boxu tych 17 lat temu, kiedy to pojawił się on w ograniczonym nakładzie w Anglii, a za jej pośrednictwem jeszcze w kilku innych krajach świata.
Co do zawartości muzycznej, to wypada napisać mi przynajmniej tyle, iż było to wydawnictwo będące zapisem z ostatniej trasy zespołu, promującej album "The Division Bell". Który jak pamiętamy, ukazał się rok wcześniej. Było na nim kilka nowych utworów, jak m.in: "Keep Talking", "Coming Back To Life" czy "High Hopes", a także wiele klasyków, jak choćby: "Shine On You Crazy Diamond" czy "Astronomy Domine".
I oczywiście jeszcze sporo innych nagrań, w tym na przykład kompletne wykonanie "Dark Side Of The Moon".
Nie zabrakło też niespodzianki dla tych, którzy wybrali pozostałe nośniki oprócz CD. Otóż, proszę sobie wyobrazić, że na kasecie magnetofonowej oraz właśnie także i na tym poczwórnym LP, dołożono jeden utwór więcej, mianowicie "One Of These Days". Kompozycję, która w oryginale otwierała album "Meddle", ponadto bywała jednym ze sztandarowych punktów koncertów grupy, a dodatkowo jeszcze, co powinni pamiętać wszyscy starsi Poznaniacy, w dawnych czasach fragment tej kompozycji, stanowił za czołówkę lokalnych wiadomości "Teleskop".
Na koniec pragnę jeszcze napisać, iż ukazanie się albumu "Pulse" było jednym z największych kulturowych wydarzeń wolnej Polski. O płycie stale mówiono, pisano, a nawet jej fragmenty potrafiły zagrać komercyjne stacje radiowe. Czego bywałem niejednokrotnie świadkiem, jeżdżąc dość często taksówkami, lub bywając w różnych miejscach (u znajomych lub np.w sklepach), w których radio grało. I pomyśleć, że niemal wszyscy odbiorcy-koneserzy radiowi, opluwali wówczas te "radyjka dla idiotów", w których 90% repertuaru stanowił niestrawny pop lub jakaś inna sieka w złym guście, ale mimo wszystko stać był nawet tamtych "bezduszników" na chwile słabości, co w czasach dzisiejszych wydaje się już kompletnie nie do pomyślenia
Wydawnictwo to jest przykładem perfekcyjnie zrealizowanego winyla. Mam tutaj na myśli oprócz pięknego edytorstwa, znakomitą jakość techniczną samego surowca - po kilku emisjach zero trzasków - niespotykane na żadnym dzisiejszym winylu !!! Natomiast sama jakość nagrania, realizacji, wytłoczenia - czapki z głów !!!
===================================================================
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00 (4 godziny na żywo!!!)
nawiedzonestudio.boo.pl
PINK FLOYD - "Pulse" - (1995) -
4 LP's
nr katalogowy: 7243 8 32700 1 9
Made in UK
Ten "skromny" box, wart jest dzisiaj ok 400 skromnych euro, a kiedy go kupowałem jeszcze jako nowość, kosztował mnie około 200, może góra 250 złotych. A zatem, są jednak płyty warte inwestycji. Tylko jest jeden mały problem, w chwili gdy się one ukazują, rzadko mamy świadomość, które z nich staną się wraz z upływem lat białymi krukami, a które zagoszczą w miejscach przecen i zapomnienia.
Jest jedna rzecz, która na pierwszy rzut oka różni wydawnictwo winylowe "Pulse", od kompaktowego. Nie ma tutaj zainstalowanej pulsującej diody. Jak to było w przypadku limitowanej edycji kompaktowej. Choć uważałbym z tym sformułowaniem słowa "limitowanej", skoro wypuszczony wówczas nakład, sprzedawany był "raptem" przez kilka lat.
Pamiętam, że już dawno diody na kartonikach nie pulsowały, a płyty jeszcze stały na sklepowych półkach. Moja dioda, która miała pulsować podobno przez rok, pulsowała przez prawie dwa. A mogłaby przecież pulsować jeszcze dłużej, nawet do dzisiaj, gdybym tylko sukcesywnie wymieniał w kartoniku bateryjkę. Taką typową jak do zegarka.
Tytuł albumu nawoływał do czegoś oryginalnego. No a że zespół to nie byle jaki, i chcący uczcić swe nowe dzieło z wielką pompą, to pulsująca dioda był czymś idealnym marketingowo i efektownym zarazem. Zainstalowano zatem to świecidełko do "pierwszego niekończącego się nakładu" - i robiło wrażenie. W domu może niezbyt wielkie, gdyż chyba każdego wkurzała ta wiecznie migająca lampka, niczym kogut wozu strażackiego, ale gdy już było do siebie przylgniętych z pięćdziesiąt takich okładek na jakiejś sklepowej półce, to tworzył się z tego okazały neon lub choinka. Niektórych jednak ta lampka doprowadzała do furii, a ci po prostu przedwcześnie demontowali bateryjkę z wnętrza tekturki. Tutaj należy dodać, że cały czas mówimy o lampce diodzie z pierwszego wydawnictwa CD, gdyż w późniejszych reedycjach okrojono opakowanie z tekturki z diodą, czyniąc je szczuplejszym i o wiele skromniejszym.
W tamtym czasie miałem nieograniczony dostęp do winylowego "pulsowego" wydawnictwa. Oczywiście tylko przez pewien czas. Krótki czas. Pytałem dookoła ludzi niemal garściami: "kto chce?", "komu załatwić?". Zapisała się oprócz mnie, tylko jeszcze jedna osoba. Reszta wybrała piękny podwójny kompakcik, z pulsującą diodą. Również prawie na nikim nie robiła większego wrażenia ta winylowa bomboniera. Dzisiaj, gdy podczas rozmowy o Floydach, wymsknie mi się przechwalstwo, że mam w domu czteropłytowego "Pulsa", niemal za każdym razem pada pytanie: "chcesz to sprzedać?". Oczywiście rozumiem takie reakcje, gdyż gdybym stał teraz właśnie o tam, po drugiej stronie, zapewne czyniłbym podobnie.
Najlepsze jest to, że w latach 90-tych, kupowałem także winyle bez specjalnego przekonania, będąc pod ogromnym wpływem płyty kompaktowej. Wygodnej, małej, nietrzeszczącej. Jedyne tylko do czego tęskniłem, to do dużej okładki, i do gapienia się na label i kręcącą czarną masę podczas słuchania muzyki. Lubiłem to, i lubię do dziś. Zapis jasnych i ciemnych rowków na LP, zawsze mnie fascynowały. A szczególnie, kiedy stanowiły dla mnie tajemnicę przed pierwszym przesłuchaniem. Ciemne rowki oznaczały zazwyczaj nagrane ciche fragmenty , a wszystkie pozostałe te jaśniejsze, były już tylko od tych dynamiczniejszych momentów. Dlatego przychodząc do domu z nową płytą, kładąc ją na talerzu gramofonu, zanim jeszcze ją nastawiłem, już wiedziałem , gdzie będzie ballada, albo utwór z dwoma wolnymi zwrotkami, trzema refrenami, i jeszcze odpowiedni cienki paseczek sugerował , w którym to momencie wejdzie jakieś solo, w domyśle: na gitarze, lub dajmy na to - na saksofonie. Tak więc, płytę poza kopertą i okładką, także można było przed przesłuchaniem na swój sposób "przeczytać".
Ale zaraz, zaraz, bo po raz kolejny zboczyłem z drogi właściwego tematu. Stanąłem na tym, że prawie nikogo nie interesował zakup tego boxu tych 17 lat temu, kiedy to pojawił się on w ograniczonym nakładzie w Anglii, a za jej pośrednictwem jeszcze w kilku innych krajach świata.
Co do zawartości muzycznej, to wypada napisać mi przynajmniej tyle, iż było to wydawnictwo będące zapisem z ostatniej trasy zespołu, promującej album "The Division Bell". Który jak pamiętamy, ukazał się rok wcześniej. Było na nim kilka nowych utworów, jak m.in: "Keep Talking", "Coming Back To Life" czy "High Hopes", a także wiele klasyków, jak choćby: "Shine On You Crazy Diamond" czy "Astronomy Domine".
I oczywiście jeszcze sporo innych nagrań, w tym na przykład kompletne wykonanie "Dark Side Of The Moon".
Nie zabrakło też niespodzianki dla tych, którzy wybrali pozostałe nośniki oprócz CD. Otóż, proszę sobie wyobrazić, że na kasecie magnetofonowej oraz właśnie także i na tym poczwórnym LP, dołożono jeden utwór więcej, mianowicie "One Of These Days". Kompozycję, która w oryginale otwierała album "Meddle", ponadto bywała jednym ze sztandarowych punktów koncertów grupy, a dodatkowo jeszcze, co powinni pamiętać wszyscy starsi Poznaniacy, w dawnych czasach fragment tej kompozycji, stanowił za czołówkę lokalnych wiadomości "Teleskop".
Na koniec pragnę jeszcze napisać, iż ukazanie się albumu "Pulse" było jednym z największych kulturowych wydarzeń wolnej Polski. O płycie stale mówiono, pisano, a nawet jej fragmenty potrafiły zagrać komercyjne stacje radiowe. Czego bywałem niejednokrotnie świadkiem, jeżdżąc dość często taksówkami, lub bywając w różnych miejscach (u znajomych lub np.w sklepach), w których radio grało. I pomyśleć, że niemal wszyscy odbiorcy-koneserzy radiowi, opluwali wówczas te "radyjka dla idiotów", w których 90% repertuaru stanowił niestrawny pop lub jakaś inna sieka w złym guście, ale mimo wszystko stać był nawet tamtych "bezduszników" na chwile słabości, co w czasach dzisiejszych wydaje się już kompletnie nie do pomyślenia
===================================================================
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00 (4 godziny na żywo!!!)
nawiedzonestudio.boo.pl
poniedziałek, 10 grudnia 2012
"NAWIEDZONE STUDIO" - audycja z 9 grudnia 2012 - Radio "Afera", Poznań, 98,6 FM
"NAWIEDZONE STUDIO"
program z 9 grudnia 2012
RADIO "AFERA" 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl
JADIS - "See Right Through You" - (2012) -
- What If I Could Be There
LED ZEPPELIN - "Celebration Day" - (2012) -
recorded live December 10th, 2007, O2 Arena, London, UK
- Nobody's Fault But Mine
KINGDOM COME - "Kingdom Come" - (1988) -
- What Love Can Be
WHITESNAKE - "1987" - (1987) -
- Still Of The Night
CINDERELLA - "Long Cold Winter" - (1988) -
- Long Cold Winter
IRON MAIDEN - "Virtual XI" - (1998) -
- When Two Worlds Collide
BRUCE DICKINSON - "Man Of Sorrows" - (1997) - JAPAN MAXI CD
- Man Of Sorrows (spanish version)
BRUCE DICKINSON - "Accident Of Birth" - (1997) -
- Taking The Queen
- Darkside Of Aquarius
HALFORD - "Winter Songs" - (2009) -
- Oh Holy Night
JON ANDERSON - "Change We Must" - (1994) -
- Change We Must
LANA LANE - "Secrets Of Astrology" - (2000) -
- Long Winter Dreams
JETHRO TULL - "Rock Island" - (1989) -
- Another Christmas Song
JETHRO TULL - "The Jethro Tull Christmas Album" - (2003) -
- Fire At Midnight
JETHRO TULL - "Stormwatch" - (1979) -
- Elegy - {pamięci Pani Haliny Szponar}
BLACKMORE'S NIGHT - "Fires At Midnight" - (2001) -
- Fires At Midnight
MANOWAR - "Thunder In The Sky" - (2009) -
- Padre ("Father" - Spanish Version)
GEOFF TATE - "Kings & Thieves" - (2012) -
- Change
- Waiting
JOE COCKER - "Fire It Up" - (2012) -
- The Last Road
DUNCAN SHEIK - "Covers 80s" - (2011) -
- Stripped - (Depeche Mode cover)
MARC ALMOND - "Heart Of Snow" - (2003) -
- Heart Of Snow - {with "Russia" Orchestra}
RICK WAKEMAN - "Rhapsodies" - (1979) -
- Swan Lager
DEAD CAN DANCE - "Anastasis" - (2012) -
- Opium
- Return Of The She-King
SUPERTRAMP - "Even In The Quietest Moments ... " - (1977) -
- From Now On - Fool's Overture
STEVE HACKETT - "Genesis Revisited II" - (2012) -
- Ripples - {śpiew AMANDA LEHMANN}
ASIA - "Resonance" - (2012) -
"The OMEGA Tour 2010" - Live in Basel, Switzerland
- Holy War
BOB CATLEY - "The Tower" - (1998) -
- Deep Winter
===============================================================
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00 (4 godziny na żywo!!!)
nawiedzonestudio.boo.pl
program z 9 grudnia 2012
RADIO "AFERA" 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl
JADIS - "See Right Through You" - (2012) -
- What If I Could Be There
LED ZEPPELIN - "Celebration Day" - (2012) -
recorded live December 10th, 2007, O2 Arena, London, UK
- Nobody's Fault But Mine
KINGDOM COME - "Kingdom Come" - (1988) -
- What Love Can Be
WHITESNAKE - "1987" - (1987) -
- Still Of The Night
CINDERELLA - "Long Cold Winter" - (1988) -
- Long Cold Winter
IRON MAIDEN - "Virtual XI" - (1998) -
- When Two Worlds Collide
BRUCE DICKINSON - "Man Of Sorrows" - (1997) - JAPAN MAXI CD
- Man Of Sorrows (spanish version)
BRUCE DICKINSON - "Accident Of Birth" - (1997) -
- Taking The Queen
- Darkside Of Aquarius
HALFORD - "Winter Songs" - (2009) -
- Oh Holy Night
JON ANDERSON - "Change We Must" - (1994) -
- Change We Must
LANA LANE - "Secrets Of Astrology" - (2000) -
- Long Winter Dreams
JETHRO TULL - "Rock Island" - (1989) -
- Another Christmas Song
JETHRO TULL - "The Jethro Tull Christmas Album" - (2003) -
- Fire At Midnight
JETHRO TULL - "Stormwatch" - (1979) -
- Elegy - {pamięci Pani Haliny Szponar}
BLACKMORE'S NIGHT - "Fires At Midnight" - (2001) -
- Fires At Midnight
MANOWAR - "Thunder In The Sky" - (2009) -
- Padre ("Father" - Spanish Version)
GEOFF TATE - "Kings & Thieves" - (2012) -
- Change
- Waiting
JOE COCKER - "Fire It Up" - (2012) -
- The Last Road
DUNCAN SHEIK - "Covers 80s" - (2011) -
- Stripped - (Depeche Mode cover)
MARC ALMOND - "Heart Of Snow" - (2003) -
- Heart Of Snow - {with "Russia" Orchestra}
RICK WAKEMAN - "Rhapsodies" - (1979) -
- Swan Lager
DEAD CAN DANCE - "Anastasis" - (2012) -
- Opium
- Return Of The She-King
SUPERTRAMP - "Even In The Quietest Moments ... " - (1977) -
- From Now On - Fool's Overture
STEVE HACKETT - "Genesis Revisited II" - (2012) -
- Ripples - {śpiew AMANDA LEHMANN}
ASIA - "Resonance" - (2012) -
"The OMEGA Tour 2010" - Live in Basel, Switzerland
- Holy War
BOB CATLEY - "The Tower" - (1998) -
- Deep Winter
===============================================================
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00 (4 godziny na żywo!!!)
nawiedzonestudio.boo.pl
niedziela, 9 grudnia 2012
z cyklu "Królestwo Rarytasów" - cz.8 - JIMMY PAGE / ROBERT PLANT - "Walking Into Clarksdale" - (1998) - 2 LP Atlantic USA
===================================================================
z cyklu "Królestwo Rarytasów" - część 8:
JIMMY PAGE / ROBERT PLANT
"Walking Into Clarksdale" - (1998) -
2 LP
ATLANTIC RECORDS
nr katalogowy 83092-1
Made in USA
Skłamałbym mówiąc, że lubię tę płytę. Niebawem upłynie 15 lat od premiery, a moje uczucie nie zmieniło się przez cały jej żywot - ani trochę. Może dlatego, że obiecywałem sobie zbyt wiele. Szczególnie po bardzo udanym singlu "Most High". Ale chyba najwięcej po tych dwóch niezwykłych Panach.
Pamiętam, jak byłem podniecony faktem ukazania się "Walking ...". Doczekać się nie mogłem premiery. Zamówiłem, poza tym winylowym albumem, również japońską edycję na CD, ponieważ była nieco dłuższa, a jeszcze, by tego nie było mało, pilnowałem ukazujących się maxi singli. Tak, aby nie być stratnym choćby o jeden utwór. Co tam o utwór, nawet o jeden dźwięk. Bardzo szybko jednak opadła mi przysłowiowa koparka, entuzjazm i euforia. Tak szybko jak rozbudziłem w sobie wielkie nadzieje, tak szybko one we mnie opadły. Oczywiście, jako człowiek nie dający łatwo za wygraną, podchodziłem do "Walking ..." jeszcze później wielokroć, ale zawsze kończyło się tym samym: "no dalej, ile tam jeszcze kawałków do końca?".
Uważam jednak, że bardzo potrzebne było wspólne połączenie sił Page'a i Planta (już przy "No Quarter" rzecz jasna), bo choć nowe nagrania nie zachwycały , to dzięki nim można było konstruować trasę koncertową, która także dotarła do Polski. Na jedyny występ w katowickim "Spodku", na który to przyszło mi wówczas nawet zorganizować autokar. A było w nim 51 spragnionych duszyczek + kierowca. To znaczy 50, nie 51, albowiem mi przysługiwały w autokarze dwa miejsca. Jedno normalne, a także jedno obok kierowcy - należące do pilota wycieczki.
O samym koncercie rozpisywać się nie będę, ale muszę w tym miejscu dodać tylko jedno - był to koncert "marzenie"!. A przynajmniej jedno z marzeń największych. Spełnionych!
Kiedy słucham zatem "Walking ..." , to zawsze przypominają mi się tamte chwile. Tamten piękny i bardzo ciepły dzień. A także, uśmiechnięci ludzie w wesołym autokarze. Tak więc, jeśli nawet nowa muzyka rozczarowała, to z drugiej strony była preludium do wielkiego wydarzenia, i to nie tylko przecież w moim życiu.
Jeśli chodzi o samo wydanie winylowe "Walking ..." , nie jest to żadne artystyczne cacko, ot po prostu kawał solidnej tektury, dwie zwykłe białe koperty, a w nich dwa longi z logo Atlantic Records. W środku rozkładówki uśmiechnięty Jimmy, i poważny Robert, plus skład zespołu, a także nazwisko producenta, dźwiękowca, i tak dalej...
Słowem, nie wysilono się edytorsko nazbyt, ale po latach sama świadomość, że nie jest to milionowy produkt na jakiejś przecenie, w ohydnym do tego celu przeznaczonym koszu - cieszy szczególnie. Nie znoszę kiedy artyści jakich cenię - walają się w popękanych pudełkach po miejscu być może jakiś tam "korzystnych cen", lecz totalnego artystycznego zniesławienia. To tak samo, jak strasznie wkurzają mnie tzw. "fani", dla których okazja za dziewięć złotych i dziewięćdziesiąt dziewięć groszy stanowi o kapitalnej muzyce, ale już za np.siedemnaście złotych i pięćdziesiąt dziewięć groszy, wzrusza w nich ramiona niechęci.
P.S. Boję się, że jeśli pojawi się ewentualny komentarz do tego wpisu, to dokona go najpewniej jakiś obrażalski typ, któremu "spodoba" się tylko ostatnie tutaj zdanie.
================================================================
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00 (4 godziny na żywo!!!) nawiedzonestudio.boo.pl
z cyklu "Królestwo Rarytasów" - część 8:
JIMMY PAGE / ROBERT PLANT
"Walking Into Clarksdale" - (1998) -
2 LP
ATLANTIC RECORDS
nr katalogowy 83092-1
Made in USA
Skłamałbym mówiąc, że lubię tę płytę. Niebawem upłynie 15 lat od premiery, a moje uczucie nie zmieniło się przez cały jej żywot - ani trochę. Może dlatego, że obiecywałem sobie zbyt wiele. Szczególnie po bardzo udanym singlu "Most High". Ale chyba najwięcej po tych dwóch niezwykłych Panach.
Pamiętam, jak byłem podniecony faktem ukazania się "Walking ...". Doczekać się nie mogłem premiery. Zamówiłem, poza tym winylowym albumem, również japońską edycję na CD, ponieważ była nieco dłuższa, a jeszcze, by tego nie było mało, pilnowałem ukazujących się maxi singli. Tak, aby nie być stratnym choćby o jeden utwór. Co tam o utwór, nawet o jeden dźwięk. Bardzo szybko jednak opadła mi przysłowiowa koparka, entuzjazm i euforia. Tak szybko jak rozbudziłem w sobie wielkie nadzieje, tak szybko one we mnie opadły. Oczywiście, jako człowiek nie dający łatwo za wygraną, podchodziłem do "Walking ..." jeszcze później wielokroć, ale zawsze kończyło się tym samym: "no dalej, ile tam jeszcze kawałków do końca?".
Uważam jednak, że bardzo potrzebne było wspólne połączenie sił Page'a i Planta (już przy "No Quarter" rzecz jasna), bo choć nowe nagrania nie zachwycały , to dzięki nim można było konstruować trasę koncertową, która także dotarła do Polski. Na jedyny występ w katowickim "Spodku", na który to przyszło mi wówczas nawet zorganizować autokar. A było w nim 51 spragnionych duszyczek + kierowca. To znaczy 50, nie 51, albowiem mi przysługiwały w autokarze dwa miejsca. Jedno normalne, a także jedno obok kierowcy - należące do pilota wycieczki.
O samym koncercie rozpisywać się nie będę, ale muszę w tym miejscu dodać tylko jedno - był to koncert "marzenie"!. A przynajmniej jedno z marzeń największych. Spełnionych!
Kiedy słucham zatem "Walking ..." , to zawsze przypominają mi się tamte chwile. Tamten piękny i bardzo ciepły dzień. A także, uśmiechnięci ludzie w wesołym autokarze. Tak więc, jeśli nawet nowa muzyka rozczarowała, to z drugiej strony była preludium do wielkiego wydarzenia, i to nie tylko przecież w moim życiu.
Jeśli chodzi o samo wydanie winylowe "Walking ..." , nie jest to żadne artystyczne cacko, ot po prostu kawał solidnej tektury, dwie zwykłe białe koperty, a w nich dwa longi z logo Atlantic Records. W środku rozkładówki uśmiechnięty Jimmy, i poważny Robert, plus skład zespołu, a także nazwisko producenta, dźwiękowca, i tak dalej...
Słowem, nie wysilono się edytorsko nazbyt, ale po latach sama świadomość, że nie jest to milionowy produkt na jakiejś przecenie, w ohydnym do tego celu przeznaczonym koszu - cieszy szczególnie. Nie znoszę kiedy artyści jakich cenię - walają się w popękanych pudełkach po miejscu być może jakiś tam "korzystnych cen", lecz totalnego artystycznego zniesławienia. To tak samo, jak strasznie wkurzają mnie tzw. "fani", dla których okazja za dziewięć złotych i dziewięćdziesiąt dziewięć groszy stanowi o kapitalnej muzyce, ale już za np.siedemnaście złotych i pięćdziesiąt dziewięć groszy, wzrusza w nich ramiona niechęci.
P.S. Boję się, że jeśli pojawi się ewentualny komentarz do tego wpisu, to dokona go najpewniej jakiś obrażalski typ, któremu "spodoba" się tylko ostatnie tutaj zdanie.
================================================================
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00 (4 godziny na żywo!!!) nawiedzonestudio.boo.pl
sobota, 8 grudnia 2012
z cyklu "Królestwo Rarytasów" - cz.8 - TALK TALK - "The Colour f Spring" - (1986) - LP z serii EMI 100, z 1997 roku
----------------------------------------------------------------------------------------------------
z cyklu "Królestwo Rarytasów" - część 8:
TALK TALK
"The Colour Of Spring" - (1986) -
LP reedycja z 1997 roku
EMI 100
1997 - The First Centenary
Printed in UK
nr katalogowy 7243 8 55676 1 2
Zrobił nam się rok 1997. Jakoś tak zupełnym trafem, co wyciągam ostatnio kolejny tytuł do "Królestwa Rarytasów", to wpada mi przeważnie coś z tego rocznika. Zacznę chyba budzić auto podejrzenia, że każda płyta w moim domu, posiada wydrukowaną tylko jedną "słuszną" datę.
Ale spokojnie, spokojnie, będą też i inne. Poza tym, w przypadku tej reedycji Talk Talk, możemy śmiało mówić o roku 1986, wszak oryginalnie album ten, ukazał się właśnie wówczas. A co do wznowień, to było ich kilka. To, które teraz przedstawiam, jest jednak na swój sposób szczególne, bowiem pochodzi z przedstawionej już przeze mnie serii "EMI 100", czyli 100 płyt na 100-lecie EMI. Poza tym, edycja ta została wydana na lepszej masie winylowej, a także podniesiono jej dynamikę, przez co zyskała nową jakość, no i w ogóle - zgrano ją w taki sposób, że palce lizać. To coś w rodzaju remasteru winylowego. Co prawda, nie wypieram się brzmienia z kompaktów, i uważam, że remaster "The Colour Of Spring" z CD - gra bardzo pięknie, ale ten winyl tnie jakością jak żyleta. Naprawdę. Wiem, że napisać można wszystko, a co za tym idzie, wcisnąć każdą ciemnotę, ktorej nie da się od ręki sprawdzić, liczę jednak, że mi po prostu uwierzycie.
W zasadzie "The Colour Of Spring" jako tytuł, nie jest żadnym unikatem. Starych edycji wciąż krąży mnóstwo po różnorakich aukcjach internetowych, a i ostatnio także ukazała się kolejna reedycja tego albumu. I na pewno także warto będzie ją kupić, gdyż za jakiś czas kto wie, może będzie sporym rarytasem. Ale jakoś nie wierzę tym dzisiejszym winylom. Mam na myśli te z ostatnich kilku lat. Nie wiem, może to ja mam takiego pecha, albo już z upływem wieku skrzywiony słuch, ale kupiłem "parę" nowinek, jak choćby: Scorpions, Coldplay czy Magnum, i coś mi nie grają te płyty oszołamiająco. Są jakieś sztuczne. Jakieś sterylnie. Grają zupełnie jakoś bez serca. Ale może się czepiam?
To zdjęcie po prawej stronie, przedstawia sticker z frontowej części okładki.
"Królestwo Rarytasów" ma na celu prezentować tylko unikatowe wydawnictwa. Jak się zastrzegałem już wcześniej, nie mam zamiaru recenzować w tym miejscu płyt. Tym bardziej, że recenzent ze mnie mierny, wolę prezentację muzyki w "Nawiedzonym Studio". To jest to ! A co do pisania, to raczej wolę czasem zarekomendować jakąś nowość, mając nadzieję, że to czytacie. W końcu po to to robię. Sadząc po (zazwyczaj) braku komentarzy pod moimi rekomendacjami płyt, wnioskuję, że wolicie zapewne się posprzeczać na tematy pozamuzyczne.
W związku z powyższym jestem przekonany, że recenzję tej wspaniałej płyty, znajdziecie bez problemu w literaturze książkowo-prasowo-internetowej. Jest to album powszechnie bardzo lubiany, popularny, ceniony, uznany, i ja proponuję - że zamiast tyle gadać, czy o nim czytać - lepiej poruszyć wyobraźnię i go posłuchać.
Jeśli stoi przypadkiem na Waszej płytowej półce, sięgnijcie proszę po niego i ... - miłego odbioru !
==========================================================
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00 (4 godziny na żywo!!!) nawiedzonestudio.boo.pl
z cyklu "Królestwo Rarytasów" - część 8:
TALK TALK
"The Colour Of Spring" - (1986) -
LP reedycja z 1997 roku
EMI 100
1997 - The First Centenary
Printed in UK
nr katalogowy 7243 8 55676 1 2
Zrobił nam się rok 1997. Jakoś tak zupełnym trafem, co wyciągam ostatnio kolejny tytuł do "Królestwa Rarytasów", to wpada mi przeważnie coś z tego rocznika. Zacznę chyba budzić auto podejrzenia, że każda płyta w moim domu, posiada wydrukowaną tylko jedną "słuszną" datę.
Ale spokojnie, spokojnie, będą też i inne. Poza tym, w przypadku tej reedycji Talk Talk, możemy śmiało mówić o roku 1986, wszak oryginalnie album ten, ukazał się właśnie wówczas. A co do wznowień, to było ich kilka. To, które teraz przedstawiam, jest jednak na swój sposób szczególne, bowiem pochodzi z przedstawionej już przeze mnie serii "EMI 100", czyli 100 płyt na 100-lecie EMI. Poza tym, edycja ta została wydana na lepszej masie winylowej, a także podniesiono jej dynamikę, przez co zyskała nową jakość, no i w ogóle - zgrano ją w taki sposób, że palce lizać. To coś w rodzaju remasteru winylowego. Co prawda, nie wypieram się brzmienia z kompaktów, i uważam, że remaster "The Colour Of Spring" z CD - gra bardzo pięknie, ale ten winyl tnie jakością jak żyleta. Naprawdę. Wiem, że napisać można wszystko, a co za tym idzie, wcisnąć każdą ciemnotę, ktorej nie da się od ręki sprawdzić, liczę jednak, że mi po prostu uwierzycie.
W zasadzie "The Colour Of Spring" jako tytuł, nie jest żadnym unikatem. Starych edycji wciąż krąży mnóstwo po różnorakich aukcjach internetowych, a i ostatnio także ukazała się kolejna reedycja tego albumu. I na pewno także warto będzie ją kupić, gdyż za jakiś czas kto wie, może będzie sporym rarytasem. Ale jakoś nie wierzę tym dzisiejszym winylom. Mam na myśli te z ostatnich kilku lat. Nie wiem, może to ja mam takiego pecha, albo już z upływem wieku skrzywiony słuch, ale kupiłem "parę" nowinek, jak choćby: Scorpions, Coldplay czy Magnum, i coś mi nie grają te płyty oszołamiająco. Są jakieś sztuczne. Jakieś sterylnie. Grają zupełnie jakoś bez serca. Ale może się czepiam?
To zdjęcie po prawej stronie, przedstawia sticker z frontowej części okładki.
"Królestwo Rarytasów" ma na celu prezentować tylko unikatowe wydawnictwa. Jak się zastrzegałem już wcześniej, nie mam zamiaru recenzować w tym miejscu płyt. Tym bardziej, że recenzent ze mnie mierny, wolę prezentację muzyki w "Nawiedzonym Studio". To jest to ! A co do pisania, to raczej wolę czasem zarekomendować jakąś nowość, mając nadzieję, że to czytacie. W końcu po to to robię. Sadząc po (zazwyczaj) braku komentarzy pod moimi rekomendacjami płyt, wnioskuję, że wolicie zapewne się posprzeczać na tematy pozamuzyczne.
W związku z powyższym jestem przekonany, że recenzję tej wspaniałej płyty, znajdziecie bez problemu w literaturze książkowo-prasowo-internetowej. Jest to album powszechnie bardzo lubiany, popularny, ceniony, uznany, i ja proponuję - że zamiast tyle gadać, czy o nim czytać - lepiej poruszyć wyobraźnię i go posłuchać.
Jeśli stoi przypadkiem na Waszej płytowej półce, sięgnijcie proszę po niego i ... - miłego odbioru !
==========================================================
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00 (4 godziny na żywo!!!) nawiedzonestudio.boo.pl
Subskrybuj:
Posty (Atom)