środa, 29 czerwca 2011

Zaledwie 230 zł i jestem ponownie

Mój 75-letni Tata spisał się na medal. Jako obrotny facet (nie to co ja!) wziął sobie problem mojego komputera do serca i ruszył do boju. Wiedział , gdzie zadzwonić, o co zapytać, sam pojechał, a później przywiózł mi maszynkę z powrotem i zainstalował. A do tego nie wziął ode mnie nawet grosza !!! za naprawę tego komputerowego paskudztwa, która to naprawa kosztowała go 230 zł. Podczas kiedy na wielu ludzi nie mogę w ostatnim czasie liczyć niemal w ogóle,  mój Tata pokazał mi, że dużo dla niego znaczę. Bo On nie obiecuje gruszek na wierzbie (bo twardo stąpa po ziemi), za to jest najsłowniejszym facetem na ziemi. Choć nigdy mu tego jeszcze nie powiedziałem. Iluż to ludzi obiecuje, a słów nie dotrzymuje. Niech wezmą wzór ze starej przedwojennej szkoły. Uczcie się bezinteresowności. To takie piękne, nawet jeśli czasem i trzeba do tego dopłacić.

Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!!
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00 

nawiedzonestudio.boo.pl

wtorek, 28 czerwca 2011

Wyskoczył mi dysk.... z komputera!

Kłopotów ciąg dalszy...
Dopiero co uporałem się ze skrzynką poczty aferowej, a tu wskoczył na moją głowę kolejny problem i niestety bijący mocno po zubożałej kieszeni. Dlatego od razu uprzedzę. iż tego wpisu dokonuję z komputera gościnnego. W moim komputerku strzelił twardy dysk. Szkoda, że w chwilę po upływie gwarancji .Mam nadzieję mieć jutro komputer gotowy, lecz pan specjalista niczego mi nie obiecywał na sto procent. Obiecywał jedynie, że postara się odzyskać moje dawne dane. A to byłoby coś! I tyle. Tak więc, na razie niczego więcej nie napiszę, ale mam nadzieję, że do zobaczenia wkrótce.
Pozdrawiam
A.M.
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00 

nawiedzonestudio.boo.pl

niedziela, 26 czerwca 2011

25.06.2011 - Chińszczyzna i koncert Budki Suflera w Pobiedziskach

 Sobota, 25 czerwca 2011

To była sobota z gatunku tych szybkich, a przecież mój nie najmłodszy organizm nie pozwala sobą nad przesadnie rządzić. Po dwóch kiepsko przespanych nocach, musiałem wykrzesać z siebie jakąś moc, aby nie zawieść tego dnia nikogo, a także siebie. Rano na krótko do pracy, później obiad, wanna, próba popołudniowej drzemki, niestety nieudana, aż tu nagle żona mówi: "no dalej, wychodzimy, nie możemy się spóźnić". Znajomi obchodzili dziesiątą rocznicę ślubu (młodziaki!)  i zaprosili nas (i kilkanaście innych osób) do Chińskiej Restauracji. Nie wiedziałem, że będzie tak obfita wyżerka, więc dwie godziny wcześniej wsunąłem trzy gołąbki na obiad, nie szczędząc sobie talerza młodych ziemniaków. Ledwo się przywitaliśmy i zajęliśmy wyznaczone miejsca (na szczęście obok jubilatów), a tu już rozkładają talerze i serwują zupę, a właściwie to trzy zupy (dałem radę tylko dwóm), chwila odpoczynku i wjeżdżają półmiski z tuzinem potraw. Obłędnie pięknych i smakowitych. Powiedziałem sobie: co tam, wcinaj, nie żałuj sobie, najwyżej pękniesz, ale przynajmniej z rozkoszy. Nic nie dał półgodzinny odpoczynek, bo na stole pojawił się jeszcze tort. Poprosiłem o kawałek bez przekonania. Niestety, ku memu zdziwieniu tort okazał się przepyszny, zatem na talerzu pozostawił po sobie tylko cienkie paseczki kremu, których nie udało mi się wyskrobać łyżeczką. Byłem wykończony. W pewnej chwili poczułem się jak nażarty krokodyl, który wyleguje się nad brzegiem Nilu z otwartym pyskiem, by ochłodzić swe ciało. Po trzech godzinach bardzo przyjemnej nasiadówy, podczas której kolega opowiedział mi o swoich łowieckich sukcesach i przestrzegał przed szarżującym dzikiem, trzeba było energicznie podnieść dupska z krzeseł i szybko udać się do domu. Ledwo dojechaliśmy na miejsce, nie zdążyłem się nawet porządnie przebrać i z lekka ochłonąć na kanapie, by ten ołów w brzuchu się uleżał, a tu już Tomek Ziółkowski podsyła sms-a, że będzie u mnie za 5 minut i zabiera mnie do Pobiedzisk na koncert Budki Suflera !!! Kurcze, jak się cieszę - pomyślałem (choć przecież wiedziałem o tym od kilku dni). Zajeżdżamy do Pobiedzisk, chmur jakby mniej, ładne słońce, żadnego wiatru, a to tylko 25 km od Poznania. Myśleliśmy, że koncert Budki ma się odbyć na Rynku, a więc udajemy się tam ambitnie Tomka Fordem, ale widzimy, że wszyscy ludzie idą w przeciwnym kierunku. Tomek przystanął, ja otworzyłem szybkę, rzuciłem pytanko w kierunku tubylców i już wiedzieliśmy, że będzie pięknie. Okazało się, że cała impreza odbywa się za stadionem Huraganu Pobiedziska, nad samym brzegiem przeuroczego i malowniczo położonego jeziora. Gmina Pobiedziska zorganizowała Jarmark Piastowski, który trwał ponoć przez cały dzień. Z całą masą atrakcji dla młodziaków i dorosłych, a więc pełno budek z jedzeniem, karuzela, zjeżdżalnie dla łobuzerki, występy różnych artystów, itd...My z Tomkiem przyjechaliśmy prawie na styk. Koncert Budki zaplanowano na 21-szą, a my byliśmy ze dwadzieścia minut przed czasem. Auto zaparkowaliśmy jakieś sto metrów od centrum wydarzeń, a kiedy doszliśmy na miejsce, okazało się, że bez najmniejszych problemów możemy podejść niemal pod samą scenę. Ludzi było już kilka tysięcy, ale stali oni od siebie w sporych odległościach, także przypominało to głowę łysiejącego faceta. Zrobiło mi się głupio, pomyślałem: jak to?, za chwilę tutaj wystąpi legenda polskiego rocka, jeden z najpopularniejszych zespołów, a tu tak kiepsko? Moje obawy szybko zostały rozwiane. Kiedy grupa weszła punktualnie na scenę, odwróciłem się za siebie i zobaczyłem morze ludzi !!! Gdyby komuś zachciało się w tym momencie siku, to jego pech. Na scenie pierwszy pojawił się Romuald Lipko, a po nim sprawnie weszli pozostali muzycy, Tomek Zeliszewski za bębny, drugi bębniarz, drugi klawiszowiec, gitarzysta, basista, dwie atrakcyjne chórzystki i na końcu mistrzunio Cugowski. Światła huknęły,  Maestro Krzysztof Cugowski rzucił: "znowu w życiu mi nie wyszło...." ,dołączyły po chwili wszystkie instrumenty, no i zaczęło się !!! Ciarki mi przeszły po plecach, bo jak lubię Budkę, tak nigdy dotąd nie byłem na ich koncercie. Podczas, gdy Tomek Ziółkowski zaliczył ich kilkanaście, no ale Tomek to za bycie "takim" fanem, powinien mieć już za życia postawiony pomnik. Ależ ten Cugowski ma głos! - pomyślałem. Ilu to moich idoli mogłoby mu buty czyścić. Po obowiązkowym wstępie jakim jest zawsze "Sen o Dolinie", nastąpiło "Twoje Radio", a po chwili przepiękna wersja "To nie tak miało być" , która rozwaliła nas z Tomkiem doszczętnie. Kiedy po tym utworze Budka zaintonowała mega hit "Bal Wszystkich Świętych", a tłum oszalał, ja jeszcze nuciłem utwór wcześniejszy. Dodam, że co chwila spoglądałem na Tomka, a ten śpiewał wszystkie teksty piosenek. I ku memu zdziwieniu podobnie zachowywała się spora część sąsiadującej publiki. Milutko. Właściwi ludzie, we właściwym miejscu, o właściwym czasie. Skończył się "Bal...", a tu na scenę wchodzi Felicjan Andrzejczak i zaczyna "Noc Komety". Szał!! Ale wiem , że on się za chwilę skończy. I tak się w moim przypadku dzieje, gdyż po nim obowiązkowa "Jolka, Jolka Pamiętasz". Nie cierpię tego nagrania od zawsze!!! Szczerze. I nie wiem dlaczego? Ale na koncercie dało się to jakoś przełknąć. Najważniejsze, że ludzie byli wniebowzięci. Felicjan machnął te dwa hity i zszedł ze sceny. Aż tu nagle szok !!! - na scenę wchodzi Iza Trojanowska !!! Pięknie przyozdobiona czerwonym kostiumem, blond bujnymi włosami, ściętymi na filmową Amelię, szczuplutka, zgrabniutka i roztańczona, słowem: bomba ! Zaśpiewała także tylko dwie piosenki. Ale zabiła nimi wszystko co było dotychczas. "Tyle samo prawd ile kłamstw" oraz "Wszystko czego dziś chcę" rozgrzały widownię do czerwoności. Przed nami kilkunastoosobowa grupa dwudziestolatków zaczęła tańczyć pogo, a z ich ust klarowała się znajomość wszystkich tekstów, zarówno zwrotek i refrenów. Poczułem się nieswojo, bo ja już zapomniałem wielu z nich, a ci młodzi ludzie pokazali mi wręcz środkowego palca. Kiedy K.Cugowski powrócił przed mikrofon, zaatakował kapitalną wersją "Młode Lwy", by po chwili znowu połechtać spragnione dusze Budkowych szlagierów, serwując m.in "Takie Tango" czy "Cisza Jak Ta". Było jeszcze kilka piosenek, o których nie wspomniałem, a wypadły świetnie. Na koniec Budka zagrała "Jest taki samotny dom". Serce zaczęło mi walić. Ale nie tylko mnie. Zrobiło się majestatycznie. Nie ma lepszego utworu na koniec. Coś przepięknego! Ależ to wykonali. Wierzyć się nie chce, że czynią tak zawsze, na każdym koncercie, bo zagrali to tak, jakby to była najspecjalniejsza wersja tylko dla tej publiczności, zgromadzonej w przeuroczych Pobiedziskach. I koniec. Zeszli ze sceny. Ale ludziom udało się ubłagać zespół, by ten coś jeszcze zagrał. A ten nie mógł odmówić. Weszli jeszcze na chwilę wszyscy na scenę, włącznie z gośćmi F.Andrzejczakiem i I.Trojanowską. Ładnie się ukłonili, pozostając na niej w komplecie, jedynie poza Izą Trojanowską, która zniknęła. I zaczął się dwu-utworowy bis. Na początek "Piąty Bieg", gdzie w duecie zaśpiewali Cugowski i Andrzejczak, a później jeszcze raz tego wieczora "Bal Wszystkich Świętych", po czym weszło na scenę trzech przedstawicieli gminy Pobiedziska i wręczyli wielki bukiet kwiatów Krzysztofowi Cugowskiemu. To już był koniec tego pięknego wieczoru i cudowne zwieńczenie dnia. Pan konferansjer zachęcał jeszcze do pozostania, gdyż miał za chwilę wystąpić jakiś didżej, ale 80 procent ludu ruszyło w stronę głównej części miasta lub parkingów. Długo nie mogliśmy wyjechać z tych niewielkich Pobiedzisk, ale dzięki temu przeanalizowaliśmy z Tomkiem cały koncert i pogadaliśmy jeszcze o innych sprawach. Do domu zajechałem na chwilę przed północą. A jeszcze z żonką poszliśmy sobie na króciutki spacerek. Później przysłowiowo padłem na pysk. Nie byłem w stanie włączyć komputera i napisać linijki tekstu o tym intensywnym dniu. Za który, tymże wszystkim osobom składam wielkie dzięki!

Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00 

nawiedzonestudio.boo.pl

sobota, 25 czerwca 2011

(nie)graj piękny Cyganie

Ciepła część wiosny oraz całe lato, to znakomity okres dla nachalnych tramwajowych Cyganów. Od wielu lat zawsze o tej porze atakują oni tramwaje w duetach. Przeważnie są to: kilkulatek z kubkiem na ewentualną ofiarę oraz kilkunastolatek dudniący coś tam na akordeonie. Zawsze jest tylko jedna melodia: "a wszystko te czarne oczy, gdybym ja je miał,...." Melodia, to w ich przypadku mocno powiedziane. Jest to magma ulepiona z różnych fałszów i bełkotów, przypominających ową melodię. Nic tylko wielki ból głowy. Najgorsze, że są ludzie, którzy to tego kubeczka wrzucają jakieś datki, przez co zachęcają owych "grajków" do kolejnych inwazji na tramwaje. Co niektórzy motorniczowie zatrzymują swe pojazdy i wypraszają jegomości, tak jak dzisiaj rano w mojej "dziewiątce", ale to rzadkość. Najczęściej cierpią wraz z pasażerami i jadą dalej. Ktoś powie, lepiej żeby tak zarabiali, zamiast kraść. No, jeśli nagrodą za nieutracenie swojego majątku ma być ten akordeonowy bełkot, to też jestem za.
I pomyśleć, że jeszcze przed II Wojną Światową ludzie z uśmiechem na twarzach śpiewali "Graj Piękny Cyganie". Dzisiaj parafrazując tamte słowa chciałoby się zawyć "Spieprzaj Nachalny Cyganie", albo "Spieprzaj Dziadu" - jak kto potrafi.

Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!!
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00 

nawiedzonestudio.boo.pl

piątek, 24 czerwca 2011

Porucznik Columbo nie żyje



Mój ukochany Columbo nie żyje. Jeszcze nie tak dawno temu napisałem na tymże blogu, że uwielbiam serial "Columbo", że każdy z odcinków obejrzałem wielokroć (czytaj: dziesiątki razy!!!). Wracam zresztą do tych filmów z największą przyjemnością. A to za sprawą kapitalnego !!!  Petera Falka, który stworzył kreację nie dającą się podrobić. Przyznam, że kiedy pakuję płytę DVD do odtwarzacza ,z jakimkolwiek odcinkiem z udziałem Porucznika Columbo, to już teraz nie po to, by śledzić fabułę, lecz głównie by nasycić się wspaniałą grą Petera Falka. Aktora, któremu tak jak naszemu Stanisławowi Mikulskiemu życie przypisało jedną rolę, choć obaj zagrali w wielu. Ale to taka rola życia. Zmarł facet, którego uwielbiałem, uwielbiam i uwielbiać będę. Nie wiem jak on to zrobił, że mnie tak zaczarował, tym bardziej, że nie udało się to nikomu innemu. Nigdy nie lubiłem "Kojaka", ani przereklamowanych "Gwiezdnych Wojen". Kiedy Polska fascynowała się serialem "Cosmos 1999", ja  najczęściej brałem piłkę i biegłem szukać kumpli na boisku. Tych nie było , bo oglądali właśnie ten film. "Columbo" był ogromnie popularnym serialem w tamtych czasach. Czasach mego dzieciństwa. Ale po upadku komunizmu nie robił już na ludziach takiego wrażenia, Anteny satelitarne i dziesiątki durnych stacji TV zabrały prawdziwą sztukę aktorską i kapitalny scenariusz (do każdego odcinka), na rzecz zalewającego chłamu. I choć "Columbo" był jednym z tych filmów, w których świetna produkcja była bardzo istotna, to ta z kolei nie przyćmiewała wyeksponowanego Petera Falka i samej fabuły. Były to filmy, które oglądało się z zapartym tchem, a przy okazji stanowiły świetną rozrywkę. Nie były to obrazy kręcone z prędkością światła, niczym efektowne i chałowate teledyski, co jest domeną wielu dzisiejszych produkcji. Produkcji, po których człowiek wychodzi zmęczony z kina, a świat realny wije się jak dżdżownica po ulewie.
Wiedziałem, że mój Columbo jest ciężko chory (alzheimer), a i że już nie najmłodszy (bodaj 83 lata), ale po cichu miałem nadzieję go jeszcze zobaczyć w roli jakiegoś dziadunia w jakimś dzisiejszym filmiku. Szkoda, że pozostaną mi już tylko płyty DVD z moimi ukochanymi przygodami Najwspanialszego Porucznika Policji na świecie - Porucznika Columbo.

PS. Dziękuję Tomkowi Ziółkowskiemu (sms z godz.22.12) i Przemkowi Roszykowi (sms z godz.22.20) - jak by się umówili !!! - za to, że przysłali te pierwsze smutne sms-y wręcz jednocześnie. Już miałem zapakować do odtwarzacza CD pierwszą płytę po wieczornym spacerze, ale najpierw chwyciłem za telefon, a tam.... ta wiadomość.

Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!!
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00 

nawiedzonestudio.boo.pl

Rydzykowa mać



Rydzyk poleciał do Brukseli pozałatwiać swoje interesy.  Przy okazji skompromitował siebie, a jeszcze próbował Polskę. Ten wysłannik piekieł jest naprawdę przekonany, że żyje w czasach PRL-u, albo w czymś w rodzaju kontynuacji stanu wojennego. Zastanawiałem się jaka by była Polska, gdyby pod dyktando tej istoty, zwanej tylko przez pomyłkę człowiekiem, PiS miał rządzić nami. Jak to dobrze, że nie dojdą te ofermy do władzy. Narobili sobie wielu wrogów na Śląsku, a Ślązak twardziel i nie popuści. Gdyby tylko górale zeszli ze stoków i spojrzeli realnie na płaski grunt, to może i oni by poszli po rozum do głowy.  Oto mamy kolejny dowód na to, że PiS-owskie brudy prać + Rydzykowa brać = Kurwa Mać!
Pan Bóg do siebie szumowin zabierać nie zamierza, bo ceni sobie "święty" spokój, a i diabeł to gość z klasą i od łajna stroni.

Uwaga! - powyższy tekst jest w pełni świadomie obraźliwy dla wszechobecnej głupoty.



Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!!
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00 

nawiedzonestudio.boo.pl

Morze, góry i potok lury

Dwóch dżentelmenów, "Sławek" oraz "negative", na ostatnich wpisach na forum, próbują mnie wkręcić w "kącik góralski". Ale ja się nie dam,... ha! ha! ha!   Nie, nie, to oczywiście żart.  Kącik takowy byłby jak najbardziej fajny. Tym bardziej, że niezbadana jest ilość morskich jak i górzystych utworów. Poza tym, artyści o cudach natury potrafią tkać istne arcydzieła. I tutaj stanę pośrodku, nie opowiadając się za żadną ze stron. Muzyka po raz kolejny pokazuje swą moc. Stając przy takim dylemacie, nie odważę się na muzycznej niwie wywyższyć morza ponad góry, choć serce mi podpowiada: broń swego!
Przy okazji pragnę wstawić małą korektę. Otóż, nigdy nie twierdziłem, że góry nie są piękne. Oczywiście, że są. Ja po prostu nie lubię tylko męki i cierpienia, a tego zawsze w górach doznawałem i tylko z tym one mi się kojarzą. Jednak obserwując te skamieliny  z daleka, doceniam ich piękno, wielkość, a i czuję przed nimi respekt. Sam, gdybym był artystą, to kto wie.... Pod wpływem emocji pióro często pisze samo. Uspokoję także trzymających sztamę ze mną, że nigdy morza nie zamienię na góry !
A co do listy marzeń, którą zaproponował "Sławek":
"Krywaniu, Krywaniu" (Skaldowie)
"Over The Hills And Far Away"  (Gary Moore)
"Cień wielkiej góry"  (Budka Suflera)
"Run To The Hills" (Iron Maiden)
"Vitr z Karpat"  (XIII Stoleti)
"Man On The Silver Mountain"  (Rainbow)
, tak, to są utwory "potęgi". Każdy myślę je zna, i zakładam, że każdy posiada takowe skarby we własnych zbiorach. Nie sprawdzałem tego, a i pamięć może mnie już nieco zawodzić, jednak wydaje mi się, że w ostatnich dwóch-trzech latach (może poza XIII Stoleti), wszystkie je grałem w Nawiedzonym Studio. Powiem, jak w 1978 r. Jan Paweł II : "jeśli się pomylę (pomyliłem), to mnie poprawcie".
Muzyki do zagrania jest tyle, że sam nie wiem za co się brać. Z jednej strony nowości, a chcę byśmy byli na bieżąco. Z drugiej klasyka, której jest tyle, że...!!! A do tego różne smaczki, niekoniecznie z płyt uchodzących za arcydzieła, a i jeszcze jakieś winyle i wiele innych... Uwierzcie mi, że mając 4-godzinną audycję nie mogę się w niej wygrać!!!. Brakuje mi zdecydowanie takiego nieodżałowanego Radia "Fan", w którym mając jeszcze dwa programy extra (niedziela i środa) , i tak nie mogłem się wyrobić z zagraniem wszystkich skarbów, jednak mogłem pozwolić sobie na wiele. A to łącznie było (w najlepszych czasach) 9 godzin tygodniowo !!!  Od lat niemal całkowicie zrezygnowałem z grania muzyki pop, którą lubię, ale nie mam dla niej kompletnie czasu, a jak już, to tylko dla zasmakowania w ilościach mikroskopijnych. Co niedzielę pakuję do torby 50-70 kompaktów, a gram góra ze 20-cia. Czasem, gdy ktoś wpadnie przypadkiem do radia, albo moi przedmówcy i przedgrający mają jakiś gości, to ci dziwią się ,po co ten facet zabiera tyle płyt ze sobą. Przeważnie pakuję kilka wariantów, w razie gdyby z jakiś powodów nagle mój nastrój się zmienił. Lubię być przygotowany na najlepsze i najgorsze. Jak PRL-owska władza. Ci to byli poukładani. A tak naprawdę, to mógłbym grać do białego rana, widząc jaką kaszanę po mnie grają te zaprogramowane komputery, mieszające w nocy tych większość słabeuszy w niestrawny potok lury.
Nieskromnie dodam, że gdybym wgrał całą swoją płytotekę do bazy utworów jakiejkolwiek stacji, to powstałoby najlepsze radio w Polsce! Z prawdziwym popem, rockiem czy metalem. Jestem pewien moich słów. Nie byłoby tam żadnego rapu, funky, r'n'b, plastikowego współczesnego soulu, dance'ów, trance'ów, house'ów i innych wymiotów. Byłoby to radio być może tylko dla starszaków, ale żadna to przecież strata, przecież i tak 99 procent młodziaków radia dzisiaj nie słucha, tak więc nie ma co się nimi przejmować i o nich walczyć.Napisałbym dużo więcej, ale nie mam żadnej gwarancji, czy może nie czytuje moich wywodów jakiś "życzliwy". A musiałbym teraz już wkroczyć na szlak ostrych słów, po których wiele można stracić. A czasem i wszystko.

Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!!
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00 

nawiedzonestudio.boo.pl

czwartek, 23 czerwca 2011

BAD HABIT - "Atmosphere" - (2011) -

 BAD HABIT - "Atmosphere" - (AOR HEAVEN) -



Szwedzi z Bad Habit wydali już dziesiątą płytę. Ciekaw jestem ilu ludzi taka wiadomość zainteresuje. Idę o zakład, że poza pięcioma, dziesięcioma, no może piętnastoma osobami w naszym kraju, u których ukazanie się nowego dzieła Bad Habit wzbudzi entuzjazm, resztę obchodzić będzie tyle, co przedszkolaka dzieła Szostakowicza, Borodina lub Liszta.
Ten przyjemnie grający kwintet nie zwraca kompletnie uwagi na panujące trendy w muzyce. Grają swoje od lat, zupełnie jakby czas zatrzymał się ćwierć wieku temu. Muzycy stawiają na sekcję klawiszowo-gitarową oraz na podniosłe refreny, takie do wspólnego śpiewania. Najlepiej stadionowego. Z tym, że takie zespoły niestety nie przyciągają już dzisiaj tak zmasowanej publiczności. No, może poza Bon Jovi, ale to przecież giganci z wieczystym przepisem na sukces.
Na "Atmosphere" Bad Habit grają identycznie jak na wszystkich swoich płytach wcześniejszych. Wystarczyło by przemieszać kompozycje z tej płyty czy wcześniejszej "Above And Beyond" (2009), a prawie nikt nie zauważył by różnicy. Muzyka jest pogodna, leciutka, swobodnie płynąca, ale i delikatnie zmetalizowana, co oczywiście nie oznacza mocnego uderzenia. Po prostu, gdyby wyeliminować fajne hard-rockowo brzmiące gitary, to powstał by radiowy pop. A tak jest to przyjemny rock, a raczej roczek, z całą masą świetnych piosenek, jakich się w naszym pięknym kraju niestety na co dzień nie słucha, a np. u naszych zachodnich sąsiadów Bad Habit posiada bardzo wielu zwolenników. Znowu ci Niemcy. Co oni takiego w sobie mają, że tylu pozostawiają zawsze za sobą.
Jeśli ktoś z Was szuka ładnych melodii do wakacyjnego muzycznego plecaka, podlanych delikatnym rockiem, niech da się namówić na posłuchanie przynajmniej kilku kompozycji z "Atmosphere", jak: "In The Heat Of The Night" , "Everytime You Cry" czy "Fantasy". Tyle może na początek. Reszta sama wskoczy nieco później.
Ogólnie rzecz biorąc, miła płyta. Może nic wielkiego, ale przecież nie samymi arcydziełami człowiek żyje.

Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!!
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00 

nawiedzonestudio.boo.pl

środa, 22 czerwca 2011

EXODUS - "The Most Beautiful Day" - (1980) -

 EXODUS - "The Most Beautiful Day" - (Polskie Nagrania "MUZA") -






Ta płyta ukazała się w 1980 roku, choć muzycznie była głęboko zakorzeniona we wczesnych latach 70-tych. W tym okresie świetnie zaczynała funkcjonować u nas nowa fala zespołów rockowych,. ochrzczona nazwą Muzyki Młodej Generacji. Jakimś trafem Exodus podpięty został pod ten nowy nurt, wraz z Maanamem, Lady Pank, Republiką i wieloma innymi powstałymi grupami, choć grał od nich inaczej - czytaj: archaicznie. Były to jednak czasy, w których rock odgrywał w Polsce tak ważną rolę, (a szczególnie te nowo-naradzające się zespoły), że nikt nie sortował muzyki na gatunki i style, tylko wszyscy mieli równe szanse. Fajny to był okres. Okazało się, że eksplozja ruchu Solidarności i nowy duch w narodzie, zaowocowały lawiną przeróżnej muzyki. Muzyki, która przecież nie tylko samą muzyką miała cieszyć, ale i walecznymi tekstami, częstokroć z podszytymi i ukrytymi przesłaniami. Inteligentni twórcy dokopywali komunistycznej władzy, śpiewając z pozoru o błahych sprawach. Każdy słuchacz bystro jednak wyłapywał owe pikanterie, wobec których cenzorzy byli bezradni. Exodus jednak nie był zespołem walecznym. Daleko mu było np.do Perfectu, TSA czy choćby wymienionych powyżej. Muzycy Exodus wpisywali się w obraz artystycznego postrzegania świata i taką też preferowali muzykę. Pełną głębi, patosu, wyobraźni i romantycznego uniesienia. Bliżej im było do rodzimych grup w rodzaju RSC lub Krzak (także z nurtu M.M.Generacji), które umiejętnie zarażały młode pokolenia starymi wzorcami z  najlepszych czasów progresywnego rocka czy blues rocka. Exodus czerpali od tych pierwszych, a najwięcej od grupy Yes, choć i także od Genesis, Van Der Graaf Generator, King Crimson, itp....Do zespołu Yes najbardziej przybliżał ich sposób śpiewu Pawła Biruli (z lekka oscylujący wokół delikatności Jona Andersona), zagrywki gitarowe Andrzeja Puczyńskiego, mocno kojarzące się z techniką gry Steve'a Howe'a, a także syntezatorowe wyprawy Komendarka, który czasem do złudzenia przypominał Patricka Moraza. Zresztą zarówno jego partie klawiszowe, jak i gitarowe Andrzeja Puczyńskiego mocno podkreślały fascynację Yes'owską płytą "Relayer" (1974), ze szczególnym naciskiem na zapożyczenia z wybornej suity "The Gates Of Delerium", z tym niezwykłym 7-minutowym zakończeniem, ochrzczonym przez fanów, a później także i przez zespół, jako "Soon". Cała strona B debiutanckiego longplaya Exodus , którą zajmowała tytułowa suita "Ten Najpiękniejszy Dzień", to oczywiście w sporej mierze kalka tamtego Yes'owskiego dzieła, ale i przy okazji najpiękniejsza art-rockowa suita w dziejach polskiego rocka !!! ( no, może nie do końca, bowiem to samo mógłbym powiedzieć o całej płycie "Cień Wielkiej Góry" Budki Suflera, a także suicie "Memento z Banalnym Tryptykiem" grupy SBB). Utwór trwający blisko 20 minut jest jednym z najczęściej przeze mnie słuchanych po dziś dzień . Praktycznie nie ma miesiąca, bym nie miał na niego "napadu"! Czasem nawet słucham tej suity pięć razy pod rząd. I nie ma w moich słowach najmniejszej przesady. Każdy kto zna tę płytę, wie co czeka nas po wyśpiewanym tekście przez P.Birulę: "i słowa, i myśli, nieważne są już, miej serce otwarte, a szczęście może jest obok tuż". Dla mnie to najbardziej piękny i romantyczny fragment zarejestrowany na płycie w dziejach polskiego rocka!!!. Z kolei strona pierwsza "The Most..." zawierała cztery kompozycje (jako trzy utwory). Pierwsza z nich "Ci Wybrani" wydaje się być z pozoru mało ciekawa, bowiem pierwsza jej część z owych 9 minut nie zapowiada niczego niezwykłego. Każdy kto dotrwa jednak do części drugiej "Stary Noe", a lubi łagodne oblicze starego Yes, otrzyma należytą nagrodę. Jeszcze piękniejsza jest następna kompozycja "Złoty Promień Słońca". W.Komendarek pokazuje tutaj cały swój klawiszowy kunszt, ale pozostałym muzykom Exodus niczego również odmówić nie można. Urok tego nagrania polega na wyważonych proporcjach pomiędzy śliczną melodią wyśpiewywaną przez Birulę, a wirtuozerską sekcją. Stronę A kończy blisko 6-minutowy "Widok z Góry Najwyższej". Ten wyciszony i w pełni skomponowany przez Andrzeja Puczyńskiego utwór, został zaśpiewany z niezwykłą delikatnością, choć w swoim przekazie twardo przecież stąpał po ziemi. Ogólnie rzecz biorąc, pierwsza strona była bardzo urocza, lecz nie dla niej, a dla strony B, warto było wydać każde pieniądze. Suma sumarum, cała ta płyta okazała się przysłowiowym strzałem w dziesiątkę.
Odniosła ona także spory sukces. Sprzedano jej ok. 200 tysięcy egzemplarzy. Taki popyt nie wynikał jednak tylko z rozkochania się narodu w takiej muzyce, a raczej z krajowej nędzy fonograficznej, przez co każda inna płyta, niż powiedzmy kapele podwórkowe czy wojskowe, lub estradowi piosenkarze, sprzedawała się w pokaźnych nakładach. Taki był głód na normalną rockową muzykę. Podobno Polskie Nagrania "Muza" następny album Exodusu "Supernova" sprzedały w oszałamiającej ilości ok.600 tysięcy egzemplarzy, choć ten nie dorównywał przecież artystycznie świetnemu debiutowi. Zespół jednak miał już ugruntowaną pozycję, tak więc zapotrzebowanie samoistnie rosło. Dzięki tamtym nienormalnym czasom, wielu ludzi chcąc nie chcąc, poznawało sztukę przez wielkie "W", na co w dzisiejszych z kolei czasach dobrobytu - nie ma mowy !!!  Szkoda, że w chwilę po albumie "Supernova" Paweł Birula wyjechał na stałe z Polski, a reszta panów także dała sobie spokój z muzykowaniem pod szyldem Exodus. Andrzej Puczyński zajął się w nowych czasach dyrektorowaniem Polskiego oddziału koncernu Universal, z kolei Władysław Komendarek rozpoczął karierę solową, która mu wielkiej sławy nie przysporzyła, a o pozostałych muzykach słuch zaginął.

Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!!
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00 

nawiedzonestudio.boo.pl

KENNY ROGERS - "Eyes That See In The Dark" - (1983) -

KENNY ROGERS  
"Eyes That See In The Dark" - (RCA) -




Postanowiłem nie tak przecież dawno temu (co zapewne zauważyliście) , opisywać troszkę mniej znane płyty, albo te niedocenione u nas należycie, bądź z różnych względów zapomniane. Nie widzę sensu katować Was recenzjami dzieł, które praktycznie każdy albo zna na pamięć, albo znać powinien. Dlatego odpuszczam sobie wymądrzanie się na temat takich oczywistości (używając języka prezesa) jak np.: Marillion "Misplaced Childhood", Black Sabbath "Paranoid" czy King Crimson "In The Court Of The Crimson King",..... Bo jeśli nawet wciąż jeszcze ktoś nie zna tych płyt, to (choć sam nie łowię po sieci tych wszystkich wypocin ) jestem przekonany, że w internecie recenzji znajdziecie całe multum. Druga sprawa, że zapewne większość została napisana przez takich mądralińskich, co to przez cały Boży Rok nie kupią ani jednej płyty. Tacy zawsze mają najwięcej do powiedzenia i najlepiej się na wszystkim znają. Niestety i mnie przyszło w życiu poznać troszkę takich sępów, a więc wiem co piszę. Są to majspejsowo-jutiubowe dranie, które okradną każdego swojego "ulubionego" wykonawcę. Ale, mówiąc delikatnie, zostawmy tę bandę "darmowych dokształciuchów".
Chciałbym dzisiaj napisać kilka słów o dość nietypowej płycie jak na kącik Nawiedzonego.

Przeciętnemu Polakowi termin "country" kojarzy się z sielankową kowbojską piosenką, najczęściej wyśpiewywaną przez faceta (lub seksowną babeczkę) przyodzianego w stylowy kapelusz i kozaki z ostrogami, który pędzi na swym koniu przez prerie, zasypując za sobą całe roje kaktusów. W swoim czasie w Telewizji Polskiej (lata 80-te) próbował Polski Naród przekonać do takiej preriowo-jarmarcznej odmiany country redaktor Korneliusz Pacuda, który zresztą swym wyglądem łudząco przypominał klasyka takiego grania - Kenny'ego Rogersa. Przyznam, że nigdy jakoś nie lubiłem Kenny'ego Rogersa, Wiilie'ego Nelsona, Dolly Parton czy Johnny'ego Casha, choć ten ostatni dżentelmen, pod koniec życia nagrał kilka ciekawych płyt z repertuarem klasyków rocka i popu, przez co nabrał sporo sympatii i szacunku nawet u do niedawna ostrych przeciwników country. Są jednak wykonawcy flirtujący z country, których lubię, a nawet lubię bardzo, a przecież często nie ustępują oni stylowo w/wymienionym. Są nimi na przykład: Emmylou Harris, Linda Ronstadt, Mark Knopfler, a czasem nawet Tom Petty, Neil Young, czy grupy Eagles bądź Poco, a także wielu innych.
Czasem warto się nie zapierać, że kogoś na absolutny amen nie lubimy, bowiem możemy zostać zaskoczonymi i głupio wyjść, nie tyle w oczach innych, co przed samym sobą.
Oto płyta, która jest znakomitym przykładem na utarcie nosa tym, którzy oceniają powierzchownie, a nie drążą tematu należycie wyczerpująco. Kenny Rogers, to artysta, po którego piosenkach z reguły zawsze doznawałem uczucia totalnego znużenia, a poziom cukru w moim organizmie podnosił się do szczytowej liczby jednostek.
Jednak ten facet, zaskoczył mnie w swoim czasie płytą, która nie dość, iż niewiele posiadała w sobie cech z owych dyliżansowych przyśpiewek, to jeszcze pokryta została najcenniejszym aranżacyjnym kruszcem, podarowanym przez Bee Gees'owatych braci Gibb.
Taka rzecz wydarzyła się tylko raz - w 1983 roku. Otóż, w tym czasie Bee Gees nie nagrywali niczego jako zespół, bowiem tworzący go bracia  Gibb zapragnęli robić karierę na własne konta. Zresztą z niezłym skutkiem, jeśli idzie o Robina Gibba. Niestety pozostali Maurice i Barry światem nie zawojowali, tak więc postanowili  współpracować na innych polach. Jednym z takich udanych eksperymentów okazał się właśnie ten! - współpraca z legendą country, Kenny'ym Rogersem. Wówczas wciąż przecież gwiazdą nie najstarszą, a do tego cały czas sprzedającą swoje płyty w milionowych nakładach.
Bracia Barry i Maurice mieli już nieco wcześniej wspólnie napisanych kilka piosenek, do tego nawet pięć z trzecim bratem Robinem (który nie brał udziału w sesji), a to już stanowiło połowę całego dzieła. Do dwóch kompozycji najstarszemu z braci Gibb, Barry'emu, dopisał się znany amerykański kompozytor Albhy Galuten, który także zagrał na pianinie oraz wraz z Barry'ym wyprodukował cały tenże album. Płyta zawierała dziesięć piosenek, których słuchało się bardzo przyjemnie, pomimo iż z lekka trąciły klasycznym country, ale jednak przede wszystkim smakowicie pachniały Bee Gees'owską stylistyką. Słuchacz odnosił bardziej wrażenie, że słucha nowej płyty braci Gibb, na której to Kenny Rogers jest gościem, a nie odwrotnie.
Album "Eyes That See In The Dark" przyniósł trzy wielkie przeboje, których dzisiaj raczej już nigdzie się nie usłyszy, dlatego postanowiłem napisać kilka słów o tej fajnej płycie, aby przede wszystkim nie pokrył ją kurz i porosły pajęcze sieci. Największym przebojem (bijący rekordy popularności w USA) okazał się "Islands In The Stream", w którym to Rogersowi w chórkach sekundowali Barry Gibb oraz diva country Dolly Parton, której już więcej na tej płycie na szczęście nie było. Barry Gibb tak zdominował tę kompozycję Bee Gees'owskim klimatem, że Rogers i Parton nie byli w stanie go przekrzyczeć. Kolejnym przebojem była piosenka "Buried Treasure",i to ona chyba najbardziej ucieszyła fanów typowego country. I choć skomponowali ją trzej bracia Gibb, to nic tylko kowbojskie kapelusze i konie zaprzęgać. O ile ten nieznośny countrowy bujak ucieszył zapewne przede wszystkim kierowców amerykańskich ciężarówek, pędzących przez malownicze teksańskie krajobrazy, o tyle kolejny przebój, a w zasadzie rozpoczynający całą tę płytę utwór "This Woman", musiał wywołać rozkosz na twarzach entuzjastów twórczości Bee Gees. Można tylko żałować, że promotorzy nie postawili na kończącą pierwszą stronę albumu piosenkę "Living With You". Ta kapitalna kompozycja zasługiwała bez dwóch zdań na status przeboju. Wypada żałować także, że Bee Geesi nie zostawili jej tylko dla siebie. Była by ozdobą niejednej ich płyty. To samo można powiedzieć o bardzo pięknej, aczkolwiek nieco ckliwej balladzie "I Will Always Love You". Nie lekceważąc przy okazji pozostałych piosenek z tej fajnej i niedocenionej nigdy w Polsce płyty, którą sprzedano na świecie w blisko 16-milionowym nakładzie.

Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!!
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00 

nawiedzonestudio.boo.pl

wtorek, 21 czerwca 2011

Poczta Aferowa już chodzi !!!

Alarm odwołuję!!!  Poruszyłem niebo i ziemię, i kolega radiowy poinstruował co i jak. Skrzynka działa, tak więc można już pisać na:   nawiedzonestudio@afera.com.pl

Chwilowo maile do mnie proszę na inną skrzynkę !!! - przeczytaj koniecznie !!!

Ponieważ chwilowo mam kłopoty z Aferową skrzynką mailową , proszę nie !!!  pisać do mnie maili na: nawiedzonestudio@afera.com.pl   - do czasu kiedy nie odwołam alarmu.
Proszę korespondencje kierować na pocztę tlenową, tj:   segregatory@o2.pl
Kłopoty z pocztą Aferową mam od soboty 18 czerwca, także jeśli ktokolwiek z Was, moi Drodzy, wysłał do mnie w tym czasie wiadomość, to bardzo proszę ją powtórzyć.
Dziękuję i przepraszam za utrudnienia, wynikające nie z mojej winy

Pozdrawiam
Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!!
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00 

nawiedzonestudio.boo.pl

Ostatni spacer tej wiosny

Codzienny wieczorny spacer, po którym właśnie jestem, a ile refleksji. A wszystko rozpoczęło się od tego, że żona uświadomiła mnie o kończącej się wiośnie. Zakręcony po całym dniu zapytałem: kiedy?. No jak to kiedy? - odpowiedziała pytająco żonka. Po czym dodała: dzisiaj. O cholerka - pomyślałem, przecież dopiero się zaczęła. Taka upragniona po tej całej okropnej zimie. A tu już od jutra lato. Czy to aby nie za wcześnie? Coś tu nie gra. Jakoś za szybko mi ten czas przelatuje, zupełnie jak taśma wideo po naciśnięciu przycisku "search". Rozmawiając sobie z żonką zacząłem nerwowo spoglądać na lewo, na prawo, i spostrzegłem, że faktycznie poznikały forsycje, mlecze, bzy, że kwieciste kolory bieli, żółci czy fioletu, zostały zastąpione ogólną zielenią. Szkoda. Lubię lato, ale lubię mimo wszystko nieco dłużej nasycać się wiosennymi kolorami i zapachami. Żona powiedziała jeszcze, że truskawki drożeją. A to zawsze zwiastuje absolutny koniec wiosny. Choć nawiązując do niedawnej mojej gloryfikacji morza, tam akurat truskawki właśnie teraz budzą się do życia. Każdy kto pojedzie w lipcu nad nasz przepiękny Bałtyk, kupi sobie "nasze" truskawki - te jeszcze z pól.
Dyskutowaliśmy jeszcze o grupie ludzi, którzy mniej więcej od prawie roku spotykają się po zmroku na boisku do piłki nożnej ze swoimi psami. Które to psy biegają po nim, a raczej szaleją, goniąc jedną piłkę, bądź jeden patyk. Jest tam zawsze czterech właścicieli (ciągle tych samych) i sześć psów. Dużych psów. Jeden śliczny wyżeł, trzy przepiękne i nad wyraz sympatyczne labradory oraz dwa także wielkie, których ras nie rozpoznaję. Ci ludzie są już kumplami, mają swoje tematy, a więzami przyjaźni połączyły je psiaki. Te psiaki zapewne cieszą się w chwili, gdy ich panowie każdego wieczora wołają przykładowo: "Niunia", "Teodor" - idziemy na spacer! One już wiedzą, że spotkają się ze swoimi psimi kumplami i koleżankami. Ciekawe, czy po psiemiu zadają sobie także takie ludzkie pytania, w rodzaju: "Niunia, a dlaczego "Teodor" dzisiaj nie przyszedł? Chory? lub coś w tym rodzaju. Moja żonka w pewnym momencie powiedziała: "a zauważyłeś, że często tworzą się takie grupki znajomych, którzy spotykają się właśnie dzięki psom"? "Jasne" - odpowiedziałem. I dalej: "pamiętam jak moja siostra w dzieciństwie miała myszoskoczkę i od razu zapoznała kilka koleżanek na osiedlu. Jedna miała inną myszkę, druga chomika, a następna jeszcze innego sympatycznego szczurka". Niestety ta nasza myszoskoczka skończyła fatalnie. Otóż, pewnego dnia, moja Mama robiła sprzątanie elektroluksem w całym mieszkaniu, a wcześniej moja siostra uwolniła myszoskoczkę z akwarium, by sobie pobiegała po domowych zakamarkach. Niestety nie powiedziała o tym Mamie, a ta niechcący nadepnęła jej łapkę. Te zwierzątka są wyjątkowo nieodporne, i ta złamana drobniutka nóżka doprowadziła zwierzaczka po kilku godzinach do śmierci. Był płacz, lament i pretensje do Mamy, która Bogu ducha winna zakatrupiła gryzonia. Dzisiaj moja Siostra już o tym wie, ale wówczas na pewno myślała inaczej.
Spacer zakończyliśmy słodkim akcentem, rozmawiając na temat czekolad. A raczej ich cen. Jako, że nie do końca twardo stąpam po ziemi, rzadko chodzę po sklepach, wysługując się w tym moją Mundusią, przez co nie znam realiów cenowych. Moje łakocie kupuję okazjonalnie robiąc większe zakupy w dużych sklepach sieciowych, a do tego w tych najtańszych, jak "Biedronka" lub "Kaufland". I z tych sklepów zapamiętałem, że np. czekolady Wedla lub Goplany chodzą po dwa złote z groszami. Dzisiaj naszło mnie w czasie pracy na czekoladę. Wyskoczyłem więc na chwilę do sąsiednio-ulicznej "Żabki" i doznałem szoku! Bo tam wszystkie moje czekolady przynajmniej o złotówkę droższe! Bandziory - pomyślałem. Dopiero na dzisiejszym spacerze żonka mnie uświadomiła, że sklepy, do których jeździmy, są bodaj tymi najtańszymi, a we wszystkich pozostałych, te towary z reguły kosztują dużo więcej. Nieświadom (do dzisiaj) aktualnych cen, a znając swój apetyt, zdałem sobie sprawę jak drogim jestem dla mojej Mundi człowiekiem. Mając przy okazji nadzieję, że zarówno dosłownie jak i w przenośni. I vice versa.

Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!!
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00 

nawiedzonestudio.boo.pl

poniedziałek, 20 czerwca 2011

JOURNEY - "Eclipse" - (2011) -

 JOURNEY - "Eclipse" - (NOMOTA LLC / FRONTIERS) -



Zacznę od tego, że uwielbiam Journey. Najbardziej ten starszy, ze śpiewającym jeszcze Steve'em Perry'm, ale te nowsze (ostatnie) wcielenia zespołu, jak z aktualnym wokalistą (Filipińczykiem) Arnelem Pinedą, czy nieco wcześniejszy krótki epizod ze Steve'em Augeri, także mnie przekonują. Żałuję tylko , że ten ogromnie popularny zespół na świecie, posiada tak niewielu fanów w naszym kraju. A dziwię się, bowiem Journey grając bardzo melodyjną odmianę rocka, posiadają w swoich szeregach kapitalnych muzyków, o skłonnościach wirtuozerskich, i wcale nie dotyczy to tylko fenomenalnego gitarzysty Neala Schona. Szkoda, że nasi mało-polotni dziennikarze wychowali naród tylko na fenomenach Led Zeppelin, Deep Purple czy Budgie, itp..., ograniczając muzyczne pole tylko do europejskiego podwórka, z rzadka zarzucając sieci na zza oceaniczne terytoria. Efektem tego jest kiepska witalność w naszym kraju świetnego rocka spod znaku Boston, Styx, Lynyrd Skynyrd czy choćby właśnie Journey. To, że nikt u nas nie docenił poprzedniego albumu o dumnej nazwie "Revelation" (2008) powinno podlegać pod kryminał. Występujący na nim w roli debiutanta wokalista Arnel Pineda, uczynił wszystko, by fani otarli łzy po niechcącym już śpiewać Steve'ie Perrym. Powstała wówczas płyta godna tej jakże zasłużonej nazwy. Album przyozdobiony smakowitymi zagrywkami i udanymi kompozycjami, ociekał wręcz radością i wyborną formą muzyków. Grupa zresztą udowodniła to także wkrótce na długiej trasie koncertowej, zakończonej wielkim sukcesem. Zresztą "Revelation" pokryła się platyną, co w dzisiejszych złodziejsko-pirackich czasach jest czymś!
Dopiero co wydana (po trzech latach) nowa płyta "Eclipse" jest pewnym krokiem naprzód. Nie każdy sympatyk zespołu od razu zaakceptuje nowe dzieło zespołu, gdyż jest ono mniej słodkie i inaczej melodyjne, że się tak wyrażę. Sporo tutaj rasowego rocka, mocniejszych akordów i fajnych krótkich improwizacji. Muszę powiedzieć, że nie od razu przekonałem się do z lekka odmienionego oblicza Journey, ale teraz... Pragnę także uprzedzić, iż nie ma tutaj typowych przebojów dla tego zespołu, bo choć jest sporo ładnych melodii, to podane zostały one w sposób nieco bardziej drapieżny. Istnieje zatem szansa, iż tą płytą muzycy przekonają do siebie tych od lat nieprzekonanych. Bo choć akurat mnie "Eclipse" na dziś dzień jeszcze na kolana nie kładzie, to cieszę się z tego , że grupa ambitnie poszukuje i z podniesioną głową idzie ku przyszłości.
Szkoda tylko, że na single wybrano "City Of Hope" oraz "Anything Is Possible", zamiast np. "Edge Of The Moment", "Tantra", "Resonate" (ten szczególnie!)  lub "Chain Of Love", które moim skromnym zdaniem, są o wiele lepsze.
Produkcji płyty podjął się ponownie (nielubiany przeze mnie) Kevin Shirley, który tym razem ku memu zdziwieniu niczego nie spaprał, za co uniżenie mu się kłaniam. A może po prostu wspomagający Shirleya dwaj producenci, członkowie Journey, czyli Neal Schon oraz Jonathan Cain, cały czas patrząc"mistrzowi konsolety" na ręce uniknęli ewentualnych wpadek.
PS. Płytę wydano w ładnym digibooku, a także na podwójnym winylu. Istnieje również przepiękna edycja w okazjonalnym boksie, ale ta kosztuje prawie trzy stówy!!!

Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!!
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00 

nawiedzonestudio.boo.pl

niedziela, 19 czerwca 2011

TOM PETTY - "Full Moon Fever" - (1989) -

 TOM PETTY - "Full Moon Fever" - (MCA RECORDS) -



Do dzisiaj ciągną się niekończące spory o to, która z płyt Petty'ego jest lepsza, "Full Moon Fever" czy o dwa lata późniejsza "Into The Great Wide Open". Obie zostały wyprodukowane przez Jeffa Lynne'a (ex-lidera E.L.O.), Toma Petty'ego oraz Mike'a Campbella. Obie nosiły podobny charakter, były pogodne, rockowe i piekielnie super melodyjne. A to już zasługa Jeffa Lynne'a, który w tym czasie, po opuszczeniu kolegów z Electric Light Orchestra, przeżywał drugą młodość. Wdał się w muzyczny flirt z Petty'ym, ale i Bobem Dylanem, George'em Harrisonem i Roy'em Orbisonem. Owocem ich wspólnych sesji była kapitalna grupa Traveling Wilburys, nawiązująca do popu i rock'n'rolla przełomu 50/60, a także szereg solowych płyt w/w artystów, którym obowiązkowo Lynne pomagał, zarówno grając jak i produkując te albumy. To nie wszystko rzecz jasna, bo Lynne także zrobił świetną płytę na krótko przed tragiczną śmiercią Del Shannonowi (temu od słynnego "Runaway"), lecz ta niestety ,ku zdziwieniu wszystkich, nie odniosła sukcesu.
Dla mnie "Full Moon Fever" jest o klasę lepsza od "Into The Great Wide Open", choć od razu zaznaczę, że bardzo lubię obie płyty. Ale "Full Moon Fever" (ponad 5 milionów sprzedano w samych tylko Stanach !!!) bardziej za to, że była pierwsza, i za to, że przysłała mi ją tuż po upadku PRL-u moja siostrzyczka ze Stanów, i jeszcze za to, że słuchając jej po kilka razy dziennie, związałem się z nią nierozerwalnymi nićmi przyjaźni i miłości na wieki wieków.
Pamiętam jak w tamtym czasie pracowałem w dziale handlowym ,pewnej firmy, jako referent, a później specjalista d/s zbytu, oferując szczotki, klamerki, miotły i inne pierdoły. Pewnego razu zostałem oddelegowany przez moją panią prezes na targi Polagra, na firmowe stoisko. Przeżywałem tam istne katorgi, tłumacząc jakimś ex-socjalistycznym babskim handlarom z innych spółdzielni, na czym polega wyższość  włosia końskiego nad stilonowym. Koszmar! Ale nie ma tego złego.... Pewnego dnia w sąsiednim boksie (z innej firmy), pracownicy podłączyli sprzęt grający, taki już z wyższej półki, z wypasionymi głośnikami, a ja obiecałem przynieść następnego dnia jakieś płyty. I przyniosłem. Wśród nich właśnie "Full Moon Fever", która już od tego momentu grała tam na okrągło. Tak się wszystkim podobała, że nawet nie pytano mnie co tam jeszcze mam w tej swojej torbie. Byłem dumny za siebie i za Petty'ego.
Tom Petty wygląda jak taki chłopak z sąsiedztwa. Nie ma nic z gwiazdora rocka. Jest raczej brzydki. A na rewersie okładki tejże płyty, wygląda trochę jak strach na wróble. Stoi na baczność, pyszczek uśmiechnięty, w nieodłącznej dżinsowej kurteczce, z długimi blond włosami, niechlujnie prostymi, a do tego wielkimi ciemnymi okularami i w kapelusiku, przypominającym taki podebrany z babcinej szafy. Na głównej frontowej okładce Artysta wyglądał już na rasowego country-rockmana. Sam Petty od zawsze śpiewa jakby od niechcenia, trochę na luzie, trochę niedbale, rzadko zmieniając rejestr czy to w górę czy w dół. Towarzyszy mu w tym jego gitara, której zadaniem jest akompaniować swoim kolegom z zespołu, którzy ładnie grają, ubarwiają i chóralnie wspomagają. Tak jest na każdej płycie. Na tej Petty nie zagrał ze swoimi Heartbreakers, choć kilku kolegów z tejże grupy przecież go tutaj wspomogło. Ale i nie zabrakło Harrisona czy Orbisona i jeszcze kilku innych...Tych 12 piosenek balansowało pomiędzy Dylanem, Byrdsami, itp. mistrzami, których Petty uwielbiał całe życie. Album ociekał prostotą środków w połączeniu z doskonałymi melodiami (o czym już wspomniałem wcześniej), wspaniałą produkcją i bogatymi aranżacjami. To taka płyta do słuchania jednym tchem. Co utwór to obłęd! Praktycznie wszystkie piosenki napisał Petty, do spółki czy to z Lynne'em, czy Campbellem. Jedynie "Feel A Whole Lot Better" była skomponowana przez Gene'a Clarka i pochodziła z repertuaru legendarnych The Byrds. Notabene kapitalny numer! Podobny jak dwie krople wody do "Needles And Pins" Searchers'ów, przerobionych później zgrabnie przez Smokie. Mnie jednak najbardziej zachwycały (i zachwycają do dziś) wszystkie pięć nagrań na stronie pierwszej (mówiąc językiem płyty LP, którą także posiadam. A co!), a z drugiej "Yer So Bad" i finałowy "Zombie Zoo".
Co tu dużo deliberować, po prostu kapitalna płyta i już. Z jednymi z najlepszych piosenek rockowych , czy tam nie rockowych (mniejsza o to) jakie udało mi się poznać. Thanks Dear Sister!
Uważam zresztą, że już nigdy później Petty nie nagrał równie wyśmienitej płyty (wcześniej zresztą także). Dodam, iż jestem wielkim sympatykiem Petty'ego i praktycznie nie ma jego albumu, na którym nie znalazłbym czegoś dla siebie. Ale na "Full Moon Fever" Mistrz sięgnął Zenitu.

Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!!
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00 

nawiedzonestudio.boo.pl

ABBA i ich dwie płyty z czasów mojej podstawówki

Muzyka ma to do siebie, że poza melodią czy rytmem, często po latach przywołuje wspomnienia. Jeśli dobre wspomnienia, to jej wartość rozrasta się do rozmiarów wielkości. Nikt nam wówczas nie wmówi, że muzyka, którą kochamy właśnie z takiego powodu,  jest słaba. Dlatego nikt mi nie udowodni, że np. album "Chance" Manfreda Manna i jego Ziemskiej Orkiestry, jest to luftu. A pamiętam jak w pisemku "Teraz Rock" ochrzczono ją najgorszą płytą zespołu. Takich przykładów na "tak" jaki i na "nie" mógłbym mnożyć, ale nie o to chodzi.
Chciałbym kilka słów o grupie ABBA, która odegrała oooogromną rolę w moim życiu. Zarówno edukacyjną jak i kształtującą wrażliwość muzyczną.
Jako młody chłopak w okresie podstawówki zazdrościłem wielu moim kumplom posiadania w domu polskiego winyla trzeciej płyty Abby, zatytułowanej po prostu "ABBA". Polskie Nagrania "Muza" wydały go na początku drugiej połowy lat 70-tych, jako jedną z nielicznych licencji. Zespół był mega - popularny na całym świecie - w Polsce (wówczas zacofanej) także ! A może i przede wszystkim. Niestety zainteresowanie muzyką przyszło u mnie trochę za późno, przez co nie załapałem się na kupno tej płyty. A w tamtych czasach płytę markowego wykonawcy trzeba było upolować, albo mieć dobre znajomości w jakiejś księgarni, bowiem stricte sklepy płytowe nie istniały. Rodziców moich kolegów (którzy pozdobywali tę płytę Abby) ta muzyka specjalnie nie kręciła, ale płytę mieli, ponieważ udało im się ją zdobyć. Zresztą wówczas wszystko w naszych domach było zdobyczne, upolowane i ciężko wystane w kolejkach. To taka informacja dla tych co mają za dobrze w dupskach i nie potrafią się cieszyć dzisiaj z niczego. Moi rodzice muzyką się nie interesowali, choć mieliśmy gramofon, ale wśród płyt nie było żadnej zagranicznej. Jako rozkochujący się w muzyce mały Andrzejek, słuchałem w takim stanie rzeczy na okrągło piosenek M.Fogga, Z.Sośnickiej, A.German, H.Kunickiej, A.Jantar czy Ireny Jarockiej, od której to Pani Ireny Jarockiej rozpoczęła się w ogóle moja muzyczna przygoda !!!  Otóż moja siostra dostała kiedyś na Gwiazdkę od rodziców Jej dwie płyty: "W cieniu dobrego drzewa" oraz "Gondolierzy znad Wisły". Tak bardzo one mi się spodobały  (pierwsze dwie w dyskografii Pani Irenki), że prędko stały się moją własnością i pociągnęły za linkę. Od tego czasu postanowiłem zbierać płyty już na własną rękę.
Wróćmy do Abby. Wspomnianej płyty "ABBA" długo nie zdobyłem. Wszystkim zazdrościłem jak choinka. Aby posłuchać z niej kilku piosenek musiałem się do tych różnych kumpli wpraszać. Większość z nich próbowała przy okazji zarazić mnie modelarstwem, zbieraniem puszek po zachodnich napojach, żołnierzykami z ołowiu i innymi przedmiotami, którymi się interesowali. Bo w tamtych czasach każdy coś zbierał, czymś się interesował, nie było jeszcze komputerów i całego tego wirtualnego cholerstwa.
Upragnioną płytę Abby zdobyłem po kilku latach, ale w oczekiwaniu na nią musiałem pocierpieć. Pragnę dodać, że wszystkim kolegom proponowałem przez tych kilka lat atrakcyjne wymiany na różne przedmioty za dopłatą, ale nikt się nie zgodził. W sumie rozumiem, rodzice by im tyłki przetrzepali nieźle. Większość z nich nie słuchała tej płyty (wiem, bo pytałem wówczas kolegów), ale miała ona stać na półce i kropka. I masz tu bracie sprawiedliwość na tym świecie.
Dzisiaj mam ten album na winylu oraz na trzech płytach CD !!! Stara wersja, następnie zremasterowana z bonusami oraz trzecia to ta z kompletnego boxu ze wszystkimi albumami.
W 1979 roku "Muza"(chyba!, a może "Wifon" - i don't remember today) wydała tylko na kasecie magnetofonowej szósty album Abby "Voulez-Vous". Uwaga!!! - było to niemal na równi z premierą światową !!! Niespotykana rzecz na skalę Gierkowskiego Kraju. Pomimo, iż nigdy kaset nie lubiłem, kupiłem ją, bo to była ABBA! Moja siostra miała taki kiepski radiomagnetofon Grundig, który to szmelc z racji zakupionej u nas licencji był prawie w każdym domu. Chodziłem do siostry pokoju i słuchaliśmy razem tej kasety, która chyba nie muszę dodawać, zachwycała mnie, aż do wypieków na twarzy. Czego nie zrozumie na przykład taki kolega radiowy jak Krzysiek Ranus, często mi docinający na temat Abby.  Kiedyś mu powiedziałem, by pojechał sobie z tymi swoimi czarnymi bluesmanami nad Deltę Mississippi i się razem utopili.
Wspomniana płyta (tzn. kaseta) "Voulez-Vous" spełniła swoją rolę na ostatnich wakacjach, które spędziliśmy wspólnie z rodzicami. Później już się z siostrą zbuntowaliśmy, bo było nam wstyd z rodzicami za rączkę....Była to wiocha Dzierżążno, z pięknym jeziorem, gdzie na plaży akurat stawiano mostek dla plażowiczów. Ukończyli go w ostatnim dniu naszego turnusu. A nie mówiłem, że Masłowski to farciarz? To była spokojna wioseczka mieniąca się barwami jej mieszkańców a turystami. Już jako młody chłopak doceniłem jej urok. Piękne alejki i drogi prowadzące donikąd, tajemnicze ogrody, zaułki, oj wiele we wspomnieniach zachowałem. Nawet niedawno sprawdziłem w internecie czy są jakieś zdjęcia. Są !!! Czas się zatrzymał. Zadupie jakie było takie piękne i do dziś. A i ów mostek przetrwał. Och, chciałbym tam kiedyś chociaż na jeden dzień... Dzisiaj, gdy słucham piosenek "I Have A Dream" , "Chiquitita" czy moją ulubioną "Kisses Of Fire", to mam przed oczami te dwa tygodnie w Dzierżążnie. I jeszcze powrót Syrenką ,a my z siostrą i z tym Grundigiem na bateriach , i nic tylko w kółko ABBA i ABBA. Z każdych wakacji mam jakąś muzykę. O niezwykłej mocy. Której nie da się zaszufladkować, nudnie zrecenzować, a nawet polecić komuś jako zwykłą płytę do posłuchania. I nie ma najmniejszego sensu dyskutować z kimkolwiek nad wyższością piosenki "Does Your Mother Know" nad "As Good As New", bądź jej wartościami odwrotnie zestawionymi. Umysł się wyłącza wtedy, gdy do głosu dochodzi serce.
Nie będę rozpisywać się nad występem Abby w Studio 2, na zaproszenie Bożeny Walter i kilku innych postaci Programu 2 TVP tamtych lat. Nie będę wspominał o znaczeniu piosenek tego niezwykłego kwartetu w dawnych dyskotekach. Nie będę analizować ich płyt, które po prostu uwielbiam. A przecież nasi wydali wcześniej jeszcze "Waterloo" , a później koncertówkę i składankę. Wiem, wiem, ale to już tylko margines istoty rzeczy. Chciałem tylko zahaczyć o dwie płyty, które odegrały szczególną rolę w moim późnym dzieciństwie a wczesnej młodości.




Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!!
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00 

nawiedzonestudio.boo.pl

sobota, 18 czerwca 2011

Cienie Wielkich Gór a innych potęga

Tak mnie zainspirowały te Wasze wpisy pod poprzednim (dzisiejszym) tekstem, o wyższości morza nad górami, że postanowiłem poruszyć ten temat w osobnym felietoniku, że tak pozwolę to sobie nazwać.
Być może moja miłość do morza wywodzi się jeszcze z dzieciństwa. Jako mały Andrzejek jeździłem tam z moją siostrą oraz rodzicami niemal co rok. W tamtych czasach mój Tata tak kombinował, że jeżdziliśmy po dwa razy na wakacje - każdego lata. A brzydził się komuchów i do Partii nie należał. Zawsze podobał mi się piasek, powietrze, tamta woda i tysiące innych atrakcji. Nawet ludzie. W tamtych czasach małego Andrzejka ludzie jeszcze nie wkurzali. Zresztą dzisiaj wkurzają mnie tylko matoły. Na szczęście w moim otoczeniu jest ich mniejszość, także większość ludzi bardziej lubię , niż nie.
Wróćmy do kwestii morze a góry. Zapewne wyjdę na mało romantycznego, leniwego i pozbawionego zmysłów doceniania piękna tych wielkich brył, skamieniałości czy tam pozostałości wulkanicznych,...
W latach 70-tych rodzice w opozycji do morza zaproponowali pewnego lata Głuchołazy i okolice. Było to moje pierwsze liźnięcie gór. Gdyby nie basen przy domku (tak, tak, piękny basen w stylu Columbo z tego okresu!!!), świetne drożdżówki, bramka z siatką do strzelania goli i atrakcyjny wypad na Czechosłowacką stronę do Mikulovic i Jesenika, to bym się tam zanudził jak mops. Pamiętam radosny dzień powrotu do domu. Pociągiem!!! Bowiem mój Tata kupił Syrenkę dopiero na następne wakacje do genialnych Borów Tucholskich. Rewelacja! Pamiętam te lasy i ławice kurek. Nawet podobało mi się zbieranie grzybów. Co za czasy. To se ne vrati. To była miejscowość Borsk. Położona w lesie, a u boku wielkie jezioro. Cudo. Znałem na pamięć piosenkę "Kiss You All Over" grupy Exile. Pewnego wieczoru cała gówniażerka (włącznie ze mną) poszła pod dancing dla starszyzny. A że przy lokalu zabawowym mieścił się plac zabaw, tośmy się porozsiadali na huśtawkach, drążkach, piaskownicy, itp... W pewnym momencie didżej zapuścił tenże kawałek. Zacząłem imitować wokalistę, bowiem znałem to na pamięć (kochałem i kocham ten utwór do dzisiaj). Pamiętam osłupienie wszystkich. Ich gęby roździawione, ich szokujące spojrzenia. Co za piękne uczucie. To było tak cenne, jakbym dzisiaj pokazał się w gronie przyjaciół z Leo Messim. Serio.
Kolejne góry, także z rodzicami, to rok 1980, na chwilę przed wielkim kryzysem, ale już z zawiązaną Solidarnością. Były to dwa tygodnie. Dwa długie tygodnie męki, nudy i brak mi słów na opisanie tej porażki. Powrót stamtąd był najcudowniejszym momentem mego życia. Dodam tylko, że był to Karpacz, a raczej nieistniejące już Bierutowice (dzisiejsza część Karpacza - po prostu). To była zima. Namówili mnie rodzice na wyciąg krzesełkowy na Śnieżkę. Pamiętam, że wiało i szczypało jak cholera, a ten przytułek, schronisko czy tam bar (nie wiem jak to nazwać) - był ledwo czynny.  Ledwo, bo kolejka po herbatę długa, że hej, a ja błagałem Najwyższego, by zlitował się nade mną i spuścił mnie z tego cholerstwa z powrotem.
Trzeci wypad (i na szczęście ostatni) ,to było z dziesięć lat temu. Moja żona z moim Guziaczkiem pojechali autem do Zawoji w Beskidy. A ja nie mogłem. Zostałem w pracy. Kiedy ich dwutygodniowe wakacje się kończyły, postanowiłem wsiąść w pociąg i pojechać do nich i przy okazji po nich. Zresztą było tam także sporo znajomych, także warto było zaryzykować. No to pociąg do Krakowa, a stamtąd do tej Zawoji. Na istny koniec świata. Jechałem tam pół dnia. Masakra. A do tego jakieś bydło w Katowicach okradło dwa przedziały obok mojego. Wsiedli na długim postoju na peronie i obeszli cały skład. Do mojego przedziału także zajrzeli, ale jako jedyny nie spałem i dali sobie spokój. Pozostałe siedem osób chrapało. W sąsiednich przedziałach musieli wszyscy spać, bo dopiero po kilku kilometrach usłyszałem płacz i jęki, że komuś zginął portfel, a komuś telefon, itp... Ze stacji w Zawoji odebrał mnie przyjaciel z żoną (która to jego żona moim przyjacielem nie jest i nigdy nie będzie) i zawieźli na miejsce. Widok gór zrobił na mnie wrażenie przez pięć minut. Gdyby nie dobra atmosfera wśród moich znajomych i kapitalne jadło !!! - to muszę przyznać !, - to zwariowałbym tam z nudów. Na szczęście byłem tam tylko przez weekend. Z tego wyjazdu zapamiętałem dobre jedzonko, świetny wieczór pożegnalny i powrót autem z uszkodzonym elementem tylnego koła oraz przejechanie lisa przy prędkości blisko stu na godzinę.Naszym autem kierował szalony znajomy. Dzięki Ci Panie, że to przeżyłem.
Uff, aż mi ręka ścierpła, ale w skrócie zarysowałem moje przygody z górami. To znaczy ich brak.
O morzu mógłbym napisać książkę. Tak samo o Mazurach. Przepięknych Mazurach. Tam spędziłem dwa razy wakacje, a raz niezwykle aktywnie, w 1985 roku. Przeżyłem tam najpiękniejsze chwile w swoim życiu. A przy okazji niesamowity horror na nocnym 35-kilometrowym spacerze, wraz z kolegą. Ale to pozostawię sobie na inną opowieść. Przez dwa tygodnie zwiedziliśmy połowę Mazur, a przygody mieliśmy także z milicją, bandytą, przyrodą i innymi atrakcjami. To co Poldek i Duduś razem przeżyli w "Podróż za jeden uśmiech", to bułka z masłem.

Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!!
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00 

nawiedzonestudio.boo.pl

Refleksje zmęczonego wielkomiejskim życiem

Zapytał mnie jeden ze Słuchaczy, co będzie z blogiem, gdy wyjadę na wakacje? No cóż...., komputerek zabiorę ze sobą, ale ten mój t-mobile (dawniej Era) nigdy nad morzem nie miał dobrego zasięgu, a wątpię, by tak od razu miało się coś zmienić, tak więc prawdopodobnie odpoczniecie ode mnie przez kilka dni.  Na dłużej nie planuję wyjeżdżać. Zresztą w ogóle jeszcze nie wiem kiedy i dokładnie gdzie. Rozstania dobrze robią. Może nie te najdłuższe, ale te wakacyjne pozwalają zebrać siły po obu stronach. A mnie tych nowych sił bardzo by się przydało. Życie codzienne w zmęczonym mieście ich nie przysparza, a iglaki, morze i tamto powietrze, regenerują stare kości na długo.Napisałbym , że morze jest sto razy lepsze od spoconych ciał wspinających się na wierzchołki nudnych gór, ale zaraz znajdzie się jakiś ciemniak, który z całego tekstu wywnioskuje, ze trzeba Masłowskiemu w dupę szpilkę wcisnąć, gdyż on akurat woli góry od morza. No bo jakże inaczej, plebs nad morze, yntelygenty w góry. Zauważyłem niebezpieczne zjawisko u siebie w ostatnim czasie, im bardziej się starzeję, tym bardziej pragnę odosobnienia, spokoju i chyba życie w mieście już mi nie służy. Kiedyś myślałem, że jak się zestarzeję, to się wyprowadzę z dala od samochodów, tramwajów, pędzących i zalatanych ludzi, że zostawię ten cały hałas za sobą, a jedyny hałas jaki zabiorę ze sobą, to tylko ten przyjemny, wydobywąjacy się z moich  głośników i najlepszych płyt pod słońcem. Chyba nie ma nic piękniejszego jak budzić się codziennie rano pośród śpiewu ptaków, szumiących pól i drzew. Z dala od wrzeszczących bab spod spożywczego lub warzywniaka. Z dala od tego studenckiego towarzystwa, którego problemy muszę wysłuchiwać podczas codziennej jazdy tramwajem. Nikt z tych młodych i smutnych ludzi nie rozmawia o muzyce, literaturze czy nawet filmie. Nic tylko zaliczenia, kolokwia,... rzygać się chce. Tak, to są ich problemy, ale dlaczego cały tramwaj codziennie musi tego słuchać. Albo, że teraz do pracy już się nie jeździ do Anglii czy Irlandii, tylko do Japonii. I tego typu bełkoty dnia codziennego w tym moim Poznaniu. Masłowski, zostaw to!!!. Wykopnij to jak zmętoloną torebkę po truskawkach. Jak najdalej od siebie. Och, jak potrzebne mi są wakacje, by nie zwariować od tej gonitwy i wysłuchiwania szczurzych problemów współczesnych wykształciuchów. Tak, to bardzo dobre i trafne określenie. Wykształciuchów. Poobrażali się, gdy tak o nich powiedziano. Ale to najbardziej trafne określenie. I jeśli kogoś dotknąłem, to nie mam zamiaru przepraszać, ani udelikatniać słowami tego co myślę. Bo co z tych automatów do pracy i nauki wyrośnie? Kiedy już na samym starcie zabrano im zdolność samodzielnego myślenia, nie pozostawiając żadnej alternatywy. Pamiętacie maszynkę do mięsa u Rogera Watersa? 30 lat temu poruszała mnie ta ciekawa fikcja. Ale wraz z upływem lat przerodziło się to w rzeczywistość. Koszmarną. Niestety, coraz mniej ciekawych ludzi, coraz mniej ciekawych tematów do rozmów (a właściwie ich brak), coraz rzadziej chce się gębę otwierać, bo i po co? Ludzie wrzucają mi na głowę tysiące swoich problemów, zamulając mój umysł, ale moje problemy już ich nie obchodzą. Bo te problemy nie należą do nich. Co, w takim układzie, mnie obchodzą radości innych, skoro ich radości nie zawsze muszą i chcą mnie cieszyć . Ja wiem, powinny! Pewnie. Przecież to nieładnie nawet tak myśleć. Muszą mnie obchodzić. Szkoda, że te moje nikogo nie obchodzą. Choć może bym tego pragnął. Dlaczego nikt nie zapyta? No właśnie, bo w takim egoistycznym świecie żyjemy. W świecie, z którego mam ochotę spieprzać. I to jest moje marzenie. Takie nienowoczesne, ale prawdziwe. Wiem, powinienem pomarzyć o szóstce w totka, albo o wakacjach na Krecie lub o nowej kosiarce do ogrodu. Każdy ma inne marzenia. Pewnie, są i tacy, którzy marzą codziennie rano o suchej bułce. O ich marzenia to już w ogóle nikt nie zapyta, choć na ich spełnienie na pewno wiele by nie potrzeba. Zebrało się w południe dnia sobotniego. Kilku znowu się obrazi, bo wiedzą, że to także o nich. Zresztą ci zawsze jako pierwsi pytają w takich momentach ,kogo miałem na myśli. A jak myślisz?


Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!!
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00 

nawiedzonestudio.boo.pl

piątek, 17 czerwca 2011

o młodym tatusiu

Mojemu bardzo dobremu kumplowi urodziła się córeczka Klara. Wczoraj wieczorem. Młody tatuś jest teraz najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. I wcale mu się nie dziwię. To piękne chwile, te które właśnie teraz przeżywa. Bardzo mu gratuluję! Szkoda, że mój 18-letni maluszek już tatusia nie słucha, już się nie przytuli, ma swój świat, swoje problemy, no cóż... Ależ to przeleciało! Aby poczuć się jak młody tatuś mogę sobie teraz już tylko pooglądać zdjęcia, albo stare filmy nakręcone jeszcze na kamerze JVC, która pracowała na dużych kasetach VHS. Zabytek. Była to kamera nadesłana przez moją siostrę z USA, za pośrednictwem pewnego człowieka, któremu moja siostra zaufała, a ja po jej odbiór z moim kolegą (który po przyjacielsku dla towarzystwa) musieliśmy przebijać się przez pół Polski do Kielc. Takie to były czasy. Kurierzy jeszcze nie funkcjonowali jak teraz. Pamiętam, że z tą kamerą gdziekolwiek bym się nie pojawił, to prawie wszyscy traktowali mnie jak reportera z TV. Nakręciłem na niej wiele skarbów. Między innymi koleżankę Asię, która przedwcześnie zmarła przed dwoma laty (tak, tak, to już dwa lata), ale przede wszystkim mojego synusia. Pięknego mojego ryjcia! Zawsze dla rodziców ich dzieci są najpiękniejsze. Zawsze lepsze, mądrzejsze, inteligentniejsze, śmieszniejsze i zabawniejsze od innych. I mój syncio też taki jest. Żaden łobuziak go nie przebije. Tak samo jak Wasze dzieci, które są dla Was także najlepsze. I ja to rozumiem. Nie może być inaczej.
Szkoda tylko, że ten czas tak szybko płynie. Oddałbym wiele płyt, wiele muzyki, by móc z moim małym Guziaczkem wyjść jak dawniej na rowerek, pokopać z nim gamoniowato piłkę lub popilnować wiaderka i łopatki w piaskownicy. Dlatego zazdroszczę młodym tatusiom, że są właśnie teraz młodymi tatusiami, a ja już tylko starym grzybkiem.
Drogi Sebcio, kielicha wznoszę i o szczęście dla Was proszę!
Życzę wielu pięknych chwil!

Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!!
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00 

nawiedzonestudio.boo.pl

poniedziałek, 13 czerwca 2011

O koncercie Lebowski tylko troszkę, reszta o człowieku, który już tak w życiu ma ...

Nie miałem zamiaru pisać sprawozdania z koncertu Lebowski, ale dzisiaj kilka osób zapytało mnie: czy coś napiszę?, tak więc z niechcianego tematu postanowiłem otrzeć się jednak o ten koncert, przy okazji nie pisząc o nim jakoś specjalnie. Może najogólniej, to był przyjemny wieczór z przyjemną muzyką zespołu, który wie czego chce, robi to konsekwentnie, a do tego dobrze. Niestety na dłuższą metę nie wróżę grupie większych sukcesów, ponieważ muzyka instrumentalna z reguły trudniej dociera do mas, no i jeśli Lebowski nie pomyślą o wokaliście (wokalistce), to zmarginalizują swoją twórczość w gronie ewentualnych swoich odbiorców. Obym się mylił, bowiem życzę tej ambitnej i fajnie grającej grupie muzyków jak najlepiej.
Koncert opiewał w muzykę znaną z płyty "Cinematic", a także w kompozycje nieznane. Podczas spektaklu na ekranie towarzyszyły sugestywne filmy, dobrze komponujące się z muzyką, ale równie dobrze można było po prostu zamknąć oczy i poszybować w świat własnej wyobraźni. Na koncert, dzięki Piotrkowi Grauschowi, zabrałem paczkę moich bliskich, i miło było także od nich usłyszeć słowa zadowolenia.
Mnie rozbawiła najbardziej sytuacja sprzed rozpoczęcia koncertu. Otóż, nasze cztery bilety były na miejsca stojące, ale kiedy już znaleźliśmy się w środku, spostrzegłem, że praktycznie wszyscy siedzą przy zarezerwowanych stolikach. Wpadło mi do głowy, by skorzystać ze znajomości Krzyśka Ranusa i zapytałem go czy nie znajdzie się dla nas jakiś jeden wolny stolik. Tym bardziej, że byłem obładowany ciężką torbą z płytami i jeszcze siatką z winylami oraz pokaźnych rozmiarów zeszytem radiowym. Krzysiek wczuł się w klimat i z radością podarował nam cztery niewykorzystane zaproszenia na miejsca siedzące do stolika nr 18. Podchodzimy do tegoż stolika, a tam dwoje ludzi sobie siedzi i nie pozwala się wyprosić , pokazując nam bilety do stolika nr 18 !!!. Przypomniałem sobie, żem Masłowski, urodzony 13-tego i posiadający spory życiowy bagaż podobnych sytuacji w życiu, o których za chwilę... Postanowiłem nie odpuścić i jednak usiąść przy jakimś stoliku jeszcze niezajętym. Wszyscy mieli skrupuły, ja także, ale chyba najmniejsze, tak więc powiedziałem mojej paczce: "siedzimy i się nie ruszamy, gdyby co, pokażemy nasze felerne bilety i niech inny pechowiec teraz dalej podobnie sobie radzi". Taki Polski bałaganik. Ten nie nasz stolik nosił nr 26. W pewnym momencie zniknęła tabliczka z jego numerkiem i rżniemy przysłowiowego głupa. Niestety nie trwało to długo. Pech chciał, że do tego przywłaszczonego nielegalnie stolika nr 26 podszedł człowiek o znajomej mi twarzy i miłej aparycji, a do tego przede wszystkim słuchacz mojego programu. Wiedziałem, że przegraliśmy ten stolik, ale miałem nadzieję, że usiądzie przy innym i jakoś to będzie. Myślę, że gdyby mój (nasz)  Słuchacz wiedział o tym wszystkim, a także, że ten stolik o który walczy, to ten przez nas zajęty - odpuścił by. A tak, zgodnie z rozsądkiem poszedł do pana ochroniarza, a pan ochroniarz z zamkniętymi oczyma od razu wiedział, który to stolik nr 26. I już było po sprawie. Niestety próbowałem miną do końca trzymać fason, ale zarówno Słuchacz jak i pan ochroniarz z półuśmieszkiem odprowadzili nas do nielicznej grupy stojących. Człowiek niby stary i doświadczony, a głupi, i zapomniał, że prawda musi zwyciężyć.
Dla ludzi niezorientowanych moim życiowym pechem dodam teraz takie dwie wakacyjne anegdotki sprzed kilku lat. A było ich w sumie naprawdę mnóstwo. Pierwsza z nich, to pierwsze moje wakacje w Pogorzelicy. Fajny ośrodek, ale opłotowany i niestety jakiś cymbał wymyślił, żeby furtkę, przez którą wychodzi się nad morze, zamykać o godzinie 22-giej. Koszmar. Człowiek na wakacjach, a tu mu klatkę zamykają, bo niby "po to" lub "po tamto". A my z moją paczką to nocne marki. W dzień śpimy do obiadu, byle po nocy grasować, gdyż wówczas najpiękniej się funkcjonuje. Czyli, smutasy, ynteligencja, młode malżeństwa z dziećmi do łóżek o 23-ciej , a my baraszkujemy do białego rana. I pewnego dnia zachciało nam się o późnej porze nie do miasta, a nad morze, posiedzieć na piasku, popatrzeć w gwiazdy, bez marudzących kobiet, za to z ukochaną butelczyną szkockiej. Ale niestety przyszło nam do głowy, że owa brama wyjściowa będzie zamknięta, a my stare brzuchate dziady przez płot to chyba nie damy rady. I tu się pomyliłem. Moi kumple przeskoczyli je jak sprężynki, widząc, że dla mnie to jednak problem, jeden z nich postanowił się poświęcić, i został, aby mi dupsko przytrzymać i przerzucić przez tenże płot. Męki ogromne, zarówno dla niego jak i dla mnie. Już byłem  prawie na górze, i łups, spadam na dół, w dodatku po tej samej stronie. I tak ze trzy razy. Byliśmy już wykończeni. Najgorsze, że kumpelska nasiadówa nocna na plaży oddalała się od nas coraz bardziej. Aż tu nagle! , rzecz niespotykana! Idzie w naszą stronę syn znajomego, który o niczym nie wie i otwiera furtkę !!! Tego dnia portier jej nie zamknął. A nikt z nas tego nie sprawdził. Byliśmy pewni, że tradycyjnie musi być zamknięta.
Druga anegdota będzie krótsza, ale proszę mi wierzyć, była ona w swoim czasie dla mnie bardzo bolesna. I również ma związek z moim najukochańszym morzem. Nie pamiętam w jakiej to było miejscowości, ale że było to z moją najlepszą paczką, to nie ulega wątpliwości. Znaleźliśmy super plażę. Takie miejsce, gdzie nasmarowanego towarzystwa z olejkami czy cholernymi mleczkami nie za wiele. Żadnych prymitywów słuchających rapu, żadnych dorobkiewiczów, itd..., słowem: dzikość. Plaża nasza, a do tego piękne kąpielisko. Sam piaseczek, prawie żadnych kamyszków czy innych kłujców pod nogami. Wszyscy powchodzili do wody. Biegają w niej, rzucają się na fale, albo rzucają się glonami (to nasza ulubiona zabawa), po prostu panuje atmosfera szaleństwa i rozkoszy. W pewnym momencie ludziska wołają: "Maseł !!! , co tak siedzisz na tym piachu? , chodź do nas, mówimy ci, woda jest wspaniała !!!, dalej chodź". Nie dałem się dłużej prosić i pomyślałem, że skoro wszyscy mnie pragną w swoim wodnym gronie, to pędzę!. Wchodzę do wody, stopą badam temperaturę, postanawiam żywiej nieco zanurzyć swoje skarby ukryte w kąpielówkach (bo po nich dalsze wejście, to już luzik), aż tu nagle!!! Ałaaaaa!!! Okazało się, że w tej pięknej wodzie i na cudownej piaszczystej powierzchni, stał jeden sporych rozmiarów kamień.  I kto w niego dużym paluchem stopy łupnął? - Masłowski!!! Do końca wakacji bandaż, okłady. Noga czerwono-sina, itp atrakcje. Kulałem jeszcze przez trzy tygodnie po powrocie już w samym Poznaniu. A moi przyjacielkowie mieli ze mnie niezły ubaw. Do dzisiaj legendy krążą o tamtym wydarzeniu w naszym gronie. A najczęstszą jest, że był tam jeden kamień, który wszystkich oszczędził, ale na Masłowskiego poczekał. Pamiętacie "Pechowca" z Pierre'em Richardem? No właśnie, to ja tak często w życiu mam.


Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!!
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00 

nawiedzonestudio.boo.pl

niedziela, 12 czerwca 2011

SIDEWAY LOOK - "Sideway Look" - (1984) -

 SIDEWAY LOOK - "Sideway Look" - (1984 VIRGIN RECORDS) -



Ten szkocki zespół wydał tylko dwie płyty. Ta pierwsza (i zdecydowanie najlepsza!), zatytułowana po prostu "Sideway Look, jest adresowana do entuzjastów lat 80-tych w tym najsmakowitszym wydaniu. Nie ma na niej tej nadmiernej, zbyt nachalnej elektroniki czy plastikowego walenia, którego w tym okresie nie brakowało, obok oczywiście także i rzeczy pięknych. To muzyka dla poszukujących ładnych melodii, wysmakowanych proporcji pomiędzy rockiem a popem i ceniących sobie to niezwykłe brzmienie środka lat 80-tych, którego nikt nie jest w stanie już dzisiaj powtórzyć, bez względu na posiadany sprzęt czy specjalnie skonstruowane warunki studyjne.
Mam ogromny sentyment do tej płyty. Do jej piękna i uroku. Do piosenek typowo brytyjskich, w których niezwykle uroczo pobrzmiewają nuty folkowe, ale i z lekka nowo-romantyczne. Tych pięciu panów przyodzianych w czarne skóry, mogło wizerunkowo przypominać wczesne The Mission lub zbuntowanych także wczesnych Echo & The Bunnymen, lecz zdecydowanie bliżsi byli Simple Minds, The Alarm czy Big Country. Z tym, że od w/wymienionych grali nieco lżej. Stosując delikatne gitary, subtelnie wkomponowane w tło brzmienia klawiszowe, no i piękne wtrącenia puzonu, trąbki czy akordeonu. Za to wokalista (a także gitarzysta) Brian Smith śpiewał troszkę jak lżejsza wersja Billy'ego Idola , choć proszę tego porównania nie brać zbyt poważnie do serca, bowiem jeśli znajdzie się jakiś przeciwnik twórczości Idola, to nie weźmie tej płyty nawet do rąk, a to byłby wielki błąd.
Nie będę wyróżniać jednej czy drugiej kompozycji ponad inne, gdyż przez te wszystkie lata zżyłem się z tą płytą w całości, także wypuszczenie z uszu choćby jednej nuty, byłoby dla mnie smutne. Pomimo bogatych (w takie zespoły) lat 80-tych, nie znajdziemy wykonawcy bliźniaczo grającego do Sideway Look. Dawno, dawno temu, gdzieś w latach 90-tych prezentowałem ten album w radio, z tym, że wraz z upływem czasu nie pamiętam już czy było to w "Aferze", czy w nieistniejącym Radio "Fan"?. Ale to już i tak dzisiaj nie jest ważne. Przyjdzie czas ,by go przypomnieć. By ocalić od zapomnienia, a przy okazji nie zmuszać co niektórych do profanacji w odsłuchiwaniu go na jakiś you-tubach, myspace'ach lub w innych strasznych miejscach.

Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!!
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00 

nawiedzonestudio.boo.pl

sobota, 11 czerwca 2011

JOHN PAUL YOUNG - "Lost In Your Love" - (1978) -

 JOHN PAUL YOUNG - "Lost In Your Love" - (ALBERT PRODUCTIONS) -



 Jako, że u nas pod koniec lat 70-tych muzyki zachodnich artystów na dużych płytach nie było niemal w ogóle, to człowiek ratował się wszystkim czym się dało. Z tym, że w ramach przyzwoitości, mowa tylko o płytach. A, że żadnych kaset czy taśm szpulowych nie cierpiałem nigdy (i nie toleruję do dzisiaj!), to szukałem każdego rockowego dzieła , bądź piosenki, hitu na czymkolwiek, singlu lub pocztówce dźwiękowej, bo te jeszcze od biedy można było z rzadka dostać. Pewnego razu kupiłem kolejną w swoim życiu pocztówkę dźwiękową firmy Tonpress (miałem ich całą szufladę), w nieistniejącym maleńkim Empiku na narożniku ul. Ratajczaka oraz 27 Grudnia. Dokładnie w tym miejscu, w którym w latach 90-tych funkcjonowało "Cafe Głos". Także pomału już zapominany sklep. Tym artystą z tej dziwnej płyty, wymyślonej chyba tylko w kopniętej komunie ,był John Paul Young, wówczas kompletnie mi nieznany, a na świecie już dość popularny. Na tejże pocztówce znalazła się piosenka "Love Is In The Air". Dopiero później wertując pożyczone magazyny "Bravo" zdałem sobie sprawę, że facet ten jest bardzo popularny na całym zgniłym i kapitalistycznym zachodzie, a ta piosenka to istny hit, który u nas ukazał się ,o dziwo na czasie!!!. Zresztą rynek fonograficzny funkcjonował u nas następująco, płyty winylowe duże, czyli longplaye, praktycznie w ogóle nie istniały, jeśli chodzi o modnych zagranicznych wykonawców (od biedy kilka licencji na rok - dosłownie kilka !!!, i to jeszcze tych z nie najwyższej półki), później były single winylowe, na których czasem trafiały się fajne licencje, ale z rzadka na czasie, no a później na samym dnie były pocztówki dźwiękowe, o jakości mono, wykonane z fatalnego tworzywa, tak więc do ich słuchania potrzebny był gorszy gramofon. Nikt posiadający lepszy sprzęt nie kupował tego kolorowego badziewia. Ja kupowałem wszystkie piosenki, bo miałem kiepski gramofon, a poza tym chciałem być na bieżąco, a także muszę przyznać ze wstydem, wówczas podobało mi się prawie wszystko. Na tych fatalnych pocztówkach wydawano często modne hity i to z niewielkim poślizgiem w stosunku do normalnego świata, tak więc nie było alternatywy, trzeba było się ratować tymi papierowymi płytkami, najczęściej ze zdjęciem jakiegoś kwiatka, albo innego atrybutu przyrody.
Wróćmy do Johna Paula Younga. Wiem, że nawet ten piosenkarz nagrywa do dzisiaj. Nie wiem jednak co nagrywa, ale w tamtych latach jego piosenki miały dużą siłę rażenia. O czym przekonałem się wkrótce po zakupie owej pocztówki. Siłą pierwszej fascynacji zapragnąłem posłuchać innych piosenek J.P.Younga. A nie było to łatwe. Wyszukanie na giełdzie płyty piosenkarza popularnego wszędzie, tylko nie w Polsce, nie było prościzną. U nas byli albo fani rocka, którzy takiej płyty nie wzięliby do ręki, albo od razu dyskotekowcy, ściskający każde dzieło Donny Summer lub Bee Gees, a taki J.P.Young to z kolei dla tych drugich był zbyt ambitny. I masz ci los stojąc po środku. Ale w końcu udało się. Płytę wyczaiłem i mogłem się nią przez kilka tygodni nacieszyć, a później trzeba było pójść na giełdę i powalczyć, by ktoś wymienił się ze mną na kolejną inną płytę, którą chciałem poznać. No i jeszcze musiałem znaleźć takiego jelenia jak ja, który by chciał tego posłuchać, a później samemu powalczyć na giełdzie, by wcisnąć kolejnemu taki skarb, itd...W tamtych czasach zbieranie płyt było praktycznie niemożliwe. Płyty kosztowały majątek, tak więc zbierali je tylko bogacze - dosłownie!
Upłynęło wiele lat, dawno nie wracałem do tej muzyki. Odświeżyłem ją niedawno , już z innego egzemplarza, później zdobytego (ale łudząco idealnego) i fajnie się poczułem, gdyż moje uczucie względem tej muzyki nie zmieniło się w ogóle. Wciąż lubię te piosenki. Raz taneczne, raz sentymentalne, czasem tandetnie  nowoczesne jak na tamte lata, a czasem brzmiące tradycyjnie i niemal retro, ale przez to bardziej broniące się  po latach. Chciałbym, by takie piosenkowanie działało i dziś. Jakże było by fajnie posłuchać w radio nie tylko "Love Is In The Air", ale także i takich "Lazy Days" czy "Lost In Your Love". Zresztą wszystkich 11 piosenek. A tak przy okazji, to fajnie się patrzy na podpisanych autorów pod siedmioma z nich. To spółka Vanda / Young, która chwilę później przyczyniła się do sukcesu Australijczyków z Flash And The Pan, a nieco wcześniej wyprodukowała kilka dzieł innym kangurom - tym z AC/DC.

Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!!
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00 

nawiedzonestudio.boo.pl

TRAVELLERS - "A Journey Into The Sun Within" - (2011) -

 TRAVELLERS - "A Journey Into The Sun Within" - (METAL MIND PRODUCTIONS) -



To już piąty zespół, którym dowodzi perkusista Wojtek Szadkowski. Poprzednie to: Collage, Satellite, Peter Pan oraz Strawberry Fields. I myślę, że ustawiłem te grupy we właściwej kolejności ich zainicjowania, jak i muzycznej wartości - według mnie. W najnowszym projekcie Travellers wokalistką została ponownie Robin (czyli Marta Kniewska), znana z poprzedniego projektu Szadkowskiego - Strawberry Fields. Zastanawiam się, dlaczego znowu Robin? Dlaczego ta do bólu przeciętna wokalistka, a do tego nie mająca w sobie żadnego magnesu. Tak śpiewających dziewczyn jest całe mnóstwo, szczególnie w takiej (delikatniejszej) odmianie rocka. Już nic nie mówiłem przy Strawberry Fields. Bo choć warstwa muzyczna nie była z mojej bajki, to potraktowałem to jako ważny krok w karierze muzyka, którego wyjątkowo cenię i lubię. Uważam, że gdyby na owej płycie Strawberry Fields pojawił się bardziej oryginalny głos (czytaj bardziej intrygujący), to mogła by powstać więcej niż dobra płyta. Ta wokalistka niestety nie unosi muzyki ku górze. Śpiewa jak przeciętniak. Przepraszam, ale tak to czuję. W zasadzie gdzieś w połowie płyty musiałem przyhamować, wyłączyć ją na chwilę, wziąć głębszy oddech i słuchać dalej. "A Journey..." to nie jest brzydka płyta. Absolutnie nie. Jest nastrojowa, romantyczna, powolna, z tymi wszystkimi smaczkami aranżacyjnymi, które już dobrze znamy. Gitarzysta Grzegorz Leczkowski , pomimo nowego muzycznego związku z Szadkowskim, doskonale czuje klimat i ładnie podaje malownicze partie gitary a'la Collage. Zresztą także pomocny mu jest w tym basista i klawiszowiec Krzysiek Palczewski, który znany nam jest ze wszystkich dotychczasowych zespołów Szadkowskiego.
Brakuje mi jednak na tej płycie czegoś ślicznego lub czegoś bardzo brzydkiego, czegokolwiek do czego chciałbym jeszcze niejednokrotnie powrócić. A tak, troszkę mi ta płyta beznamiętnie przeleciała, niczym  wypływająca z wanny woda. Nie zmieniając przynajmniej na lepsze reszty dnia, bo o zmianę świata nawet nie prosiłem w najcudowniejszych marzeniach. Ta płyta jest trochę jak jej okładka, taka po prostu, jak opakowanie bez treści. Może służyć jako tło, lecz nie jako element zaangażowania i medytacji. Chciałbym, aby następny zespół tego niezwykle utalentowanego perkusisty (który tutaj także zagrał na instr.klawiszowych oraz loopach) był ponownie z mężczyzną w roli wokalisty.  Nie jestem mizoginistą, ale rzadko która dziewczyna śpiewa wiarygodnie w takiej muzyce. A ta obecna już w szczególności.

Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!!
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00 

nawiedzonestudio.boo.pl

Wywiad z Jackiem Leśniewskim z 2008 roku dla dziennikarzy z Sochaczewa

Polecono mi przeczytanie bardzo ciekawego wywiadu z Panem Jackiem Leśniewskim, jedynym prawdziwym autorytetem od starego solidnego grania. Jest to wywiad z 2008 roku, jaki przeprowadzili dwaj dziennikarze z Sochaczewa. Gorąco polecam jego przeczytanie. Bez fałszywej skromności dodam, iż o kilku poruszonych w nim kwestiach wiedziałem dzięki "uprzejmości" poczty pantoflowej wśród tzw. ludzi z branży. Niemniej i tak w niektórych momentach rozdziawiłem gębę.
Jest tutaj trochę literówek i ortograficznych wpadek, których nie mam czasu poprawiać, ale to w końcu nie jest ważne.
Nie wiem czy mam prawo wklejać ten tekst. Jeśli okaże się, że muszę go usunąć, tak uczynię.

W OBRONIE ROCKA
WYWIAD Z JACKIEM LEŚNIEWSKIM


Jacek Leśniewski- pasjonat muzyki lat 60-70, kolekcjoner płyt winylowych, właściciel Megadiscu - najważniejszego w Polsce sklepu ze starą rockową muzyką, dawniej felietonista „Tylko Rocka”, autor książki „Brytyjski Rock w latach 1961- 1979”.
O jego pasji, współpracy z „Tylko Rockiem”, niektórych kulisach show biznesu i wielu innych sprawach rozmawialiśmy w jego sklepie na Nowym Świecie w Warszawie.
Mimo, iż sklep mieści się na tak nazwanej ulicy, to jednak wchodząc do jego środka można poczuć się jakby czas zatrzymał się w latach 70. Na ścianach wiszą mieniące się feerią barw okładki winyli z oryginalnymi podpisami m.in. Dylana, Zappy, The Rolling Stones (z Brianem Jonesem), a z gramofonu płynie rockowa muza, że aż miło. W takich okolicznościach wraz z naszym redakcyjnym „Nierobem” przeprowadziliśmy długą rozmowę z Jackiem.
Oto obszerne fragmenty z tego ponad godzinnego wywiadu…:
Robert Niemira: Pierwsze spotkanie muzyczne w młodym wieku?
Łukasz Szewczyk: Coś co sprawiło, że zaczął Pan na poważnie słuchać muzyki?
Jacek Leśniewski: Na początku to byli Beatlesi i Emerson Lake & Palmer. Pamiętam jak słuchałem ich nagrań z magnetofonu szpulowego ZK140. To się zdarzyło jak miałem 5 lat i z miejsca złapałem bakcyla na muzykę. Niemal z miejsca nauczyłem się obsługiwać sprzęt i sam, bez niczyjej pomocy zacząłem nagrywać różne kawałki z radia. Przypominam że to był początek lat 70-tych, więc było to bardzo przyjemne doświadczenie.
Ł.Sz: Dzieciństwo było jednym słowem kolorowe
J.L: To było fajne dzieciństwo – oczywiście tamte czasy nie były już tak fajne, ale to już inny temat... Oczywiście w domu muzyka była zawsze, ale skłamałbym, mówiąc że zawsze się słuchało psychodelii i progresywnego rocka… Tata trochę się interesował; poza tym miałem starszą o 8 lat siostrę, która miała znajomych siedzących w rocku, a oni oczywiście mieli jakieś tam płyty. Do dziś pamiętam z radia moment ukazania się ‘Ciemnej Strony Księżyca’ Floydów. Miałem wtedy 6 i pół roku. Pierwszego poważnego winyla dostałem mając 7 lat - była to druga Omega – ta z ‘Dziewczyną o perłowych włosach’. Natomiast moimi pierwszymi, zachodnimi longplejami były ‘Machine Head’ – Deep Purple i ‘Let It Be’ – Beatlesów – ten ostatni w indyjskiej wersji.
Ł.Sz: Czy ta kultywowana przez Pana do dzisiaj fascynacja psychodelią, rockiem progresywnym, kolorowymi latami 60-70 jest takim wehikułem czasu, którym próbujesz się wrócić do tamtego okresu, który pewnie najlepiej wspominasz?
J.L: Cóż, od strony muzycznej te czasy wspominam bardzo dobrze. Lata i początek 70-tych to był najlepszy, wręcz pionierski okres w muzyce. To co trzeba było wymyśleć, zostało wymyślone. Wszystko sprowadza się do tego, że istnieje 8 dźwięków, które trzeba odpowiednio ułożyć i bez wątpienia najlepiej robiono to na początku i bank z najlepszymi kawałkami został rozbity bardzo szybko.
Ł.Sz: Większość tych muzyków z tego złotego okresu w latach 80, gdy były już ‘nowe zabawki’ zaczęła grać chłam. W ich muzyce nie słychać już tej świeżości, klimatu, przestrzeni…
J.L: Muzyka dość szybko zrobiła się plastikowa. Niestety, obecnie media lansują lata 80 jako coś wyjątkowego, najważniejszego. Trudno się temu dziwić, gdyż mediami w pewnym sensie zawiadują ludzie w … moim wieku, którzy siłą rzeczy pamiętają najlepiej lata 80 i dla nich Papa Dance czy Lady Pank to są kultowe zespóły, a dla mnie zawsze było to coś strasznego. Poza tym nigdy nie lubiłem polskiej muzyki i nigdy się nie załapałem na Perfect, Maanam czy znienawidzoną niegdyś Republikę.
R.N: Panie Jacku. Jest Pan bardziej fanem, dziennikarzem, pisarzem, czy może biznesmenem?
J.L: Oczywiście najpierw jestem fanem! Ja przede wszystkim zbieram, czyli winylowe płyty. Średnio spędzam dziennie godzinę-dwie w Internecie, czyli w Ebayu – to jest jak nałóg i jakiś rodzaj przekleństwa bo większość pieniędzy, które zarobię – potem wydaję na 40-letnie czarne płyty. Czy jestem biznesmenem? Być może słabo zabrzmi, ale na swój sposób oczywiście że tak! Trudno żebym prowadził sklep od prawie 19 lat i odżegnywał się od biznesu, który jest wszechobecny. Ja mam o tyle fajnie że łączę przyjemne z pożytecznym, czyli łatwiej mi jest kupować pewne płyty, mogę trochę poeksperymentować z nieznanymi tytułami, szukać innych, może lepszych wydań. Po prostu mogę działać!
Ł.Sz: A jak twoje interakcje z klientami? Czy bardziej wtedy jesteś doradcą, czy biznesmenem? Doradzasz, czy tylko sprzedajesz?
J.L: Nie chciałbym żeby zabrzmiało to nieładnie, ale w jakimś wąskim kręgu jestem dość nieźle znany, choć różnie postrzegany. Na szczęście wiele osób uważa mnie za kogoś kto rozszerzył ich horyzonty muzyczne, i na swój sposób doceniają fakt, że nie muszą do końca życia słuchać solowych dokonań ludzi z Pink Floyd i Deep Purple, tylko mogą poznać wykonawców którzy częstokroć grali lepiej od uznanych gwiazd. Z drugiej strony niektórzy uważają mnie za faceta, który robi to tylko dla pieniędzy, co jest chyba sprzeczne z ideą posiadania kilku tysiącami płyt zalegających w domu płyt. Są tacy którzy deklarują, że nie będą kupować mojej książki, by nie sponsorować mojej kolekcji. Nie słyszałem nic bardziej idiotycznego! Z drugiej strony jestem szczery do bólu. Do pracy ale i do hobby podchodzę poważnie. Jeśli piszę, czy w książce, czy na stronie, że coś jest dobre bądź wyśmienite to tak naprawdę uważam! Jeżeli w sklepie mam jakiegoś tytułu sporo to znaczy, że to jest dobre, a nie, że jest złe i że mi zalega.
Ł.Sz: Powiedz w takim bądź razie o prapoczątkach MegaDiscu. Od momentu, w którym fascynacja zamieniła się też w sposób zarabiania pieniędzy.
J.L: Lata 80-te to czasy giełdy płytowej w Hybrydach oraz jarmarków na Wolumenie a potem na Skrze - z paroma, bezcennymi tytułami trzymanymi pod pachą. Za ‘komuny’ jak się miało 10 płyt to było sporo; natomiast jak ktoś miał ich 50 czy 100 – to był niemal Bogiem! Na giełdach poznawało się innych ludzi, z którymi się te płyty z reguły wymieniało; albo sprzedawałem dwie, lub trzy pozycje żeby kupić jedną, wymarzoną nowość itd. Na początku lat 80-tych mocno siedziałem w metalu i nigdy nie zapomnę ceny jaką mój kumpel zapłacił za amerykański, pierwszy egzemplarz The Number Of The Beast – Iron Maiden. 12 tysięcy złotych! Wtedy ludzie przez cały miesiąc zarabiali może 5-6 tysięcy! Ja dałem 5 tysięcy za Iron Fist – Motorhead. To wszystko było mocno odjechane!
Styczność z kompaktem miałem od 86roku – za zrobienie matury dostałem odtwarzacz i CD grupy Wham (Chłam?) który następnego dnia wymieniłem na Camel – The Snow Goose. Wtedy też zacząłem je zbierać. Ze sprzedażą zacząłem tuż po ślubie i wraz z upadkiem komuny - w 1989r. – właściwie od zera. Kupiłem dwa kompakty; sprzedałem je, kupiłem trzy, sprzedałem - a za rok miałem już tych płyt ze 200. Itd. Itd. To były czasy ciężkiej pracy na warszawskiej Skrze; niesamowicie ciężkie wyjazdy po płyty CD do Berlina – czasem 3 razy w tygodniu! Wreszcie wraz z 3 ludźmi w kwietniu 1991r. założyłem sklep.
Mało kto o tym wie, ale jednym z moich wspólników był rezydujący wówczas w Stanach - Piotr Kaczkowski. Spotkaliśmy się jedynie kilka razy, ale pierwsze z nich zapamiętam na zawsze! Pamiętam, że w przeddzień poznania PK nie mogłem usnąć! Kurczę, miałem poznać radiową legendę! Chcąc zaimponować Kaczkowskiemu na spotkanie w sklepie (mieszczącym się jeszcze w Al. Niepodległości) przyniosłem mega-rzadkie, japońskie wydanie CD grupy Refugee- w 1991 sprawa absolutnie rzadka i niespotykana – a przed laty wypromowana w Polsce właśnie przez Pana Kaczkowskiego! Po krótkim zapoznaniu i paru minutach oczekiwania na dogodny moment wrzuciłem CD do odtwarzacza z jakimś cienkim tekstem typu: Piotr, to dla ciebie! Niestety mój nowy wspólnik spojrzał na mnie ze zdziwieniem i powiedział: Co ty puściłeś? Wyłącz to! Ja ci włączę muzykę! Po czym otworzył torbę, wyjął z niej jakąś płytkę i zapuścił… To był czarny rap a mój idol zaczął przy tym tańczyć! Przysięgam na życie że to prawda! Niedługo potem tak się złożyło, że przez przypadek dowiedziałem się o czymś, o czym powiedzmy że nie miałem się dowiedzieć i w rezultacie zerwaliśmy zarówno współpracę, jak i znajomość. Do dziś udajemy, że się nie zauważamy i nie znamy. … Powiem tylko, że „wizerunek” publiczny a prywatny do dwie, całkiem inne sprawy.
Tak na marginesie działalności sklepu dodam tylko, że w ciągu tych niemal 20 lat chyba ze 3 razy niemal doprowadzano mnie do bankructwa – albo wspólnicy albo pomocnicy, zwłaszcza jeden. Na szczęście zawsze wypływałem na powierzchnię – choć z reguły kosztem wyzbycia się uzbieranych płyt kompaktowych a potem bądź winylowych.
Ł.Sz: Porozmawiajmy o innym Pana koledze- Wiesławie Weissie i o współpracy z gazetę „Tylko Rock”. Może Pan zdradzić kulisy rozstania z tym pismem? Pytam gdyż Pańskie stałe działy w „Tylko Rocku” takie jak „Magical Mystery Tour” oraz „Stary Rock” a także różne felietony dla wielu Czytelników były bardzo ważne i otworzyły im drzwi do świata muzyki.
J.L: To jest dość krępująca sprawa – trochę taki magiel.
Z Weissem poznałem się w 1992 roku - on prowadził fajną, rockową gazetę a ja rockowy sklep z rzadkimi, nigdzie niespotykanymi płytami. Nie chcę się chwalić, ale wiele tekstów było możliwych dzięki mojej „uprzejmości”. Przez 3-4 lata „TR” wykorzystywał moje płyty do trudniejszych wkładek czy do specjalistycznych opracowań. Wreszcie kolega Wiesław zaproponował mi żebym zaczął pisać i to trwało przez 4 lata - od 1996 do 2000 roku. Nie chwaląc się mogę powiedzieć, że we dwóch niemal ustaliliśmy nową linię pisma (ja tak trochę z tylnego siedzenia…), które dość mocno poszło w stronę ambitnego rocka – i wiele osób do dziś to docenia.
Mało kto wie, że w 2000 roku miała powstać polska edycja legendarnego pisma „Rolling Stone”. Jeden, bardzo zamożny znajomy mojego kumpla kupił licencję na wydawanie tego magazynu zaczął rozglądać się za ekipą a przede wszystkim za osobą redaktora naczelnego. Myślano o różnych osobach, m.in. o Hirku Wronie.... Mój kolega przyszedł kiedyś i zapytał, czy mogę kogoś zaproponować, a ja na to: weźcie Wiesława Weissa, mojego kumpla. Prawda była taka, że oryginalny„Tylko Rock” chyli się pomału ku upadkowi, gdyż były problemy z wydawcą. Pomyślałem , że polski „Rolling Stone” to nie bdzie zły pomysł... Prawie nikt tego nie wie, ale w tajemnicy przed wszystkimi współpracownikami Wiesław Weiss pojechał do Ameryki i w rezultacie został namaszczony na naczelnego. W zasięgu ręki miał wielki prestiż, ogromną pensję, służbowy samochód, itd. Dla mnie był przemiły – prawdziwy friend. Nagle, polski wydawca doszedł do wniosku, że z jednym pismem na polskim rynku długo nie pociągnie i pomimo ogromnych kosztów licencji; ponoć było to 100 tysięcy dolarów – z dnia na dzień zrezygnował. I tak jakoś się dziwnie złożyło, że już w dwa tygodnie później Wiesław Weiss przestał być już moim przyjacielem. Pod cienkim pretekstem zadzwonił do sklepu i mojemu pracownikowi przekazał dla mnie… kilka mocnych wiązanek i zapewnienie że nigdy już nie przyjdzie itd. Powodem było jakoby puszczenie przeze mnie pary, że Tylko Rock przestał istnieć a w rezultacie on i jego kolega z redakcji nie dostaną… gratisowych kompaktów z klasyką polskiego rocka! To był powód! Kilka CD Niebiesko-Czarnych i Skaldów wartych może razem 200 zł - za moją pasję, pomoc i przyjaźń. Oczywiście nie wiedział, że o zamknięciu pisma rozpaplał jeden z fotoreporterów pisma oraz… mój ówczesny pracownik! Niestety pracownik nie przekazał mi tej wiązanki a ja, Bogu ducha winien zadzwoniłem jeszcze do mojego przyjaciela Wiesława żeby mu złożyć gratulacje z okazji urodzin syna! Niestety facet zamiast powiedzieć ‘dziękuję’ zaczął syczeć do telefonu: „co ty mi tu ściemniasz”!!! Nie wiedząc o co chodzi przeprosiłem, odłożyłem słuchawkę i już więcej nigdy z Weissem nie miałem przyjemności się zetknąć. Oczywiście pomogła mi w tym również chamska wiącha przekazana w końcu przez pracownika. To było duże rozczarowanie, gdyż za lojalność i autentyczny dowód przyjaźni jakim były moje dobre intencje i to nieszczęsne zamieszanie z Rolling Stonem - zostałem potraktowany jak śmieć. Oczywiście Weiss pewnie do dziś myśli że miał powód… Mam to gdzieś.
Ta cała pseudo-przyjaźń to dość przykra sprawa… I pomyśleć, że jeszcze w 2000r. przez ponad miesiąc wieczorami poprawiałem towarzyszowi Wiesławowi maszynopis jego pierwszego tomu Encyklopedii Rocka ; razem ustalaliśmy ilość tych jego ‘gwiazdek’ i ‘kropek’; poza tym to ja wypisałem mu listę mało znanych wykonawców których powinien umieścić… Natomiast po paru latach, kiedy dla odmiany mój wydawca zwrócił się z prośbą do wydawcy tzw. Teraz Rocka o płatną, powtarzam: płatną reklamę mojego Brytyjskiego Rocka– ten skierował go właśnie do Weissa a mój były przyjaciel Wiesio wycedził, że nie ma mowy i że nie będzie mnie promował i nie zgadza się nawet na płatne ogłoszenia – warte swoją drogą 3 czy 4 tysiące złotych. Taki koleś!
Ł.Sz: A co sądzisz o „Teraz Rocku”, czyli obecnej formule dawnego „Teraz Rocka”?
J.L: Szczerze mówiąc nie czytuję tej gazetki, choć raz na rok przeglądam kilka numerów u kumpla. Oczywiście nie mogę być do końca obiektywny, ale uważam że „Teraz Rock” powoduje że ludzie odwracają się od rocka! Ile można pisać o wykonawcach których albo nikt nie zna; których płyt nikt nie kupuje, ale trzeba pisać bo wytwórnia każe i musi się wykazać w centrali na Zachodzie odpowiednią ilością recenzji! Tak to działa! Albo z drugiej strony niekończące się teksty o Pink Floyd, Breakout czy Red Hot Chilli Peppers… To jest po prostu dość ciepła posadka dla dwóch, nieco już podstarzałych i wyleniałych dziennikarzy oraz gromady młodziaków którzy widzą muzykę z perspektywy lat 90-tych; znają 5 kawałków Hendrixa oraz debiut Doorsów i piszą bzdury o psychodelicznym rocku, że solówki za wolne... Poza tym mnóstwo ludzi uważa, że unika się tam klimatów starego, klasycznego rocka. Myślę, że kilka tysięcy potencjalnych czytelników nie kupuje tej gazety, bo nie mogą w niej nic dla siebie znaleźć.
Spoza tym w redakcji rządziły układy – wiem to z pierwszej ręki, poza tym moja żona przez 2 lata była szefem działu reklamy w Tylko Rocku… Np. przykładowo kiedyś nie można było dać 2 czy 3 gwiazdek nowej płycie Urszuli czy innemu dziełu bo ta czy inna duża wytwórnia będzie obrażona i nie wyśle naczelnego czy kogoś innego na wywiad z Mickiem Oldfieldem czy Angusem Youngiem w Londynie czy w Paryżu. Mniejsza znowu nie przyśle zaproszeń na koncerty i płyt do recenzji. Tak to funkcjonowało kiedyś więc myślę że niezmiennie tak to funkcjonuje i dziś.
Ł.Sz: Czyli recenzje w gazecie nie są miarodajne do końca?
J.L: Rzadko kiedy były. Ważne były tylko pozory rzetelności i gratisy. Nie ma to nic wspólnego z obiektywizmem i z rzetelnością dziennikarską. Duże nazwiska i znani wykonawcy muszą mieć 4 czy 5 gwiazdek, bo dzięki temu są profity jak darmowe CD i DVD pozwalające przeżyć i ciągnąć tą mękę od numeru do numeru. Bo jak przecież w dzisiejszych czasach można się szczerze fascynować nowym, komercyjnym rockiem?
R.N: Porozmawiajmy o czymś przyjemniejszym. Może o twojej książce, idei, pisaniu. Jak Pan wspomina pisanie jej, jak ona powstawała?
J.L: Mówmy sobie po imieniu, OK.?( wyraźnie zdeprymowany określeniem swojej osoby mianem Pan) Początkowo chciałem napisać obszerny przewodnik płytowy który traktowałby o mało znanym rocku z całego świata i zawierał hasła wykonawców z Australii, Japonii, Ameryki Południowej - skądś się tylko da – krótko i zwięźle. I to był mój wielki błąd, że tego nie zrobiłem, gdyż przyszedł mi do głowy pomysł, żeby napisać bardzo książkę o rocku brytyjskim, ale w jednym tomie. I to był mój drugi błąd, chyba jeszcze poważniejszy. Jak już zacząłem pisać na poważnie, to rozrosło się to do takich rozmiarów, że trzeba było to podzielić na tomy. Prawda jest taka, że pierwszy tom Brytyjskiego Rocka napisałem w niecały rok, tylko w międzyczasie miałem 2 lata przerwy, bo tak prawdę mówiąc nie jestem taki solidny i poukładany, żebym usiadł i pisał. Za dużo fajnych rzeczy się wokół dzieje żebym miał usiąść jak mnich i bez przerwy pisać. Podobnie ma się sprawa z drugim tomem.
Ł.Sz: No właśnie… Premiera drugiego tomu, słyszałem, że na początku przyszłego roku?!
J.L: Myślę, że do stycznia lub lutego już skończę i mam nadzieję, że w kwietniu książka wreszcie się ukaże.
Ł.Sz: Na prima a prillis (śmiech)
J.L: Na 1maja (śmiech). Ciężko to idzie, mając na głowie codzienną pracę na Nowym Świecie, sklep internetowy, niezliczone maile i rozmowy z klientami. Mój dzień pracy trwa ok. 12-13 godzin dziennie i rzadko mam 2-3 godziny, by pracować nad książką. Wiem, ze to może wydawać się mało poważne, tym bardziej, że mogę zdradzić, iż będą nie 3 tylko 4 tomy. Ostatni będzie poświęcony również artystom singlowym a także dodam haseł poświęconych punk-rockowi z końca lat 70-tych – to w końcu też brytyjski rock i to całkiem klasyczny...
R.N: Rock brytyjski już powstaje, a Ameryka i inne kraje, kontynenty?
J.L: Nie wiem, czy starczy mi czasu i życia. A przede wszystkim zapału. Nie ma znikąd pomocy. Niezależnych pism muzycznych praktycznie nie ma, inne media mają to w nosie – wszędzie wyścig szczyrów i rankingi słuchalności i oglądalności. Nie ma nikogo kto, by tego typu dłubaninę promował.
R.N: Nie było jednak jakiś negatywnych recenzji twojej książki. Ja słyszałem na jej temat same entuzjastyczne, włącznie z Wojciechem Mannem.
J.L: Zdarzały się też negatywne – np. ze strony redaktorów codziennych gazet którzy trochę chwalili, ale w sumie zarzucali mi albo brak nowej fali albo fakt że wydałem książkę w której pokazałem tylko swoje płyty. W sumie to się nawet nie dziwię – jeden z nich nazwał Depeche Mode ‘gladiatorami popu’ a drugi odkrył, że kultowy i legendarny album The Who – Tommy (1969) napisał i skomponował z zespołem… Elton John. Tragedia.
Ł.Sz: W naszym kraju tak jest, że albo się kogoś chwali na krótką metę, albo się gnoi i niszczy.
J.L: Wiesz, słyszałem taką opinię, że książka jest świetna, ale ja nie jestem z branży, nikogo nie znam i nigdy się nie przebiję. Tak jak wspomniałem wcześniej popełniłem błąd, że nie zrobiłem tej książki w jednym tomie. Powinienem ograniczyć się do tych najważniejszych wykonawców, pominąć, bądź bardzo ograniczyć tych mniej znanych… Nie chwaląc się wiem, że taką wydaną w jednym tomie książkę wydałby brytyjskie, i bardzo znane wydawnictwo ‘Omnibus Press’ – dostali przetłumaczonych 5 haseł i byli bardzo zainteresowani, wręcz entuzjastycznie nastawieni - ale po 2 miesiącach odpuścili. Podobnie sprawa się miała z bardzo poważnym, szwedzkim Premium Publishing – „spotkanie z gąską” było już blisko, ale ci również zrezygnowali za pięć dwunasta. No bo kto zainwestuje z pierwszy z trzech tomów zupełnie nieznanego autora z Polski czyli znikąd? Szkoda.
Ł.Sz: Czy nie obawiasz się, że ludzie podchodzą do twojej książki ostrożnie, że boją się, że nie dokończysz dalszej części i zostaną z dziełem niedokończonym w ręku?!
J.L: Od momentu wydania pierwszego tomu, w styczniu 2006 już miałem pytania przy kasie, czy „nie będzie tak jak z drugim tomem książki Weissa”. Ja już chciałem wywiesić kartkę, że z tą książką nie będzie takiej samej sytuacji… Chociaż z drugiej strony zaraz minie 3 lata od wydania A-F i na pewno zdążyłem już wielu ludzi niemiło zaskoczyć. Prawda jest też taka, że gdy zaczynałem pracę nad pierwszym tomem, to miałem znacznie więcej wolnego czasu - siedziałem sobie w domku; jednocześnie naiwnie uważałem że w sklepie miałem zaufanego pomocnika który wszystkim się zajmie… Cóż, człowiek uczy się na błędach… Teraz po prostu nie mogę siedzieć w domu i tylko pisać, gdyż mam też inne rzeczy na głowie – a przede wszystkim rodzinę na utrzymaniu. Moja córka ma już 19 lat. Kurczę jak ten czas leci…
Koniec części pierwszej
C.D.N.
Łukasz Ch-Fu Szewczyk i Robert Niemira


W OBRONIE ROCKA
WYWIAD Z JACKIEM LEŚNIEWSKIM, cz. 2

Jacek Leśniewski- pasjonat muzyki lat 60-70, kolekcjoner płyt winylowych, właściciel Megadiscu - najważniejszego w Polsce sklepu ze starą rockową muzyką, dawniej felietonista „Tylko Rocka”, autor książki „Brytyjski Rock w latach 1961- 1979”.
O jego pasji, współpracy z „Tylko Rockiem”, niektórych kulisach show biznesu i wielu innych sprawach rozmawialiśmy w jego sklepie na Nowym Świecie w Warszawie.
Mimo, iż sklep mieści się na tak nazwanej ulicy, to jednak wchodząc do jego środka można poczuć się jakby czas zatrzymał się w latach 70. Na ścianach wiszą mieniące się feerią barw okładki winyli z oryginalnymi podpisami m.in. Dylana, Zappy, The Rolling Stones (z Brianem Jonesem), a z gramofonu płynie rockowa muza, że aż miło. W takich okolicznościach wraz z naszym redakcyjnym „Nierobem” przeprowadziliśmy długą rozmowę z Jackiem. Oto druga część wywiadu
:

R.N: Chyba jednak jesteś wygrany w tym wszystkim bo czasy się zmieniają, a ty jesteś nadal na rynku? Abstrahując od tego, że padło większość małych sklepów, że przetrzymałeś to wszystko, również piractwo…
J.L: Tak, w jakimś sensie przetrzymałem to, choć prawdę mówiąc jest to dość słaba pociecha, gdyż małe sklepy tworzą klimat… Im jest ich więcej tym lepiej. Poza tym prowadzenie sklepu dla kolekcjonerów i maniaków jest zarazem sposobem na życie – szczęśliwie znam się na tym co sprzedaję; siedzę w tym po uszy i uważam tę pracę za najlepszą na świecie – no, może za wyjątkiem pracy rentiera (śmiech). Oczywiście nie zawsze było tak różowo… Z 10 lat temu miałem doradców z branży disco polo, którzy śmiali się z moich 30-letnich, progresywnych płyt i małego ruchu w sklepie przewidując że polegnę w ciągu 2 lat. Dziś kolesie są bez pracy a ja jakoś działam.
Co do kwestii piractwa… Niestety są ludzie z okolic Stadionu Dziesięciolecia (siedziby głównej polskiego piractwa) którzy kilka lat temu puścili po kraju (tzn. wśród kilku sklepów a które podały to dalej - również do zbieraczy) plotkę, że to właśnie ja produkowałem te płyty i jakoby byłem w tym biznesie postacią wiodącą... Cóż, poniekąd było w tym spore ziarnko prawdy, gdyż jak się po czasie okazało, mój były pracownik przez kilka lat, za moimi plecami użyczał kolesiom ze Stadionu płyty celem skanowania i przegrywania. Oni przychodzili, brali co chcieli na kilka godzin za co on dostawał gratisowe CD i podrobione płyty DVD – żadnych pieniędzy – założę się, że koleś uważał że jest uczciwy. Pamiętam jak siedzieliśmy we dwóch łamiąc sobie głowy tzn. ja sobie łamałem - skąd piraci mogą mieć te wszystkie nieznane formacje z Włoch czy z Belgii – tak szybko po wydaniu! Ale byłem naiwny! Oczywiście wiedzieli o tym niemal wszyscy, zaś gdy po zwolnieniu kolesia pytałem dlaczego nikt mi o tym wszystkim nie powiedział – zawsze słyszałem: „przecież byś go zwolnił”… To się nazywa solidarność! To było dla mnie straszna porażka; nienawidzę piratów i w swoich katalogach wielokrotnie niemal ubliżałem tym bandziorom. Ja oczywiście mogę zrozumieć i nawet zaakceptować fakt, że są niezbyt zamożni ludzie, którzy chcą słuchać muzyki i nie widzą nic złego w zakupie za psie pieniądze płytę z okładką. Mogę zrozumieć kupujących. Tylko nie mogę polubić tych sprzedających – takich w stylu Pana Zbyszka – który chyba sprzedaje już oficjalnie w jakiejś hali. Swoją drogą zgadnijcie kto u niego ostatnio pracował… Głupio mi jest o tym wszystkim opowiadać; w sumie kogo to może zainteresować, ale to jest wasz wywiad i wy zadajecie pytania.
R.N: Czy we współczesnej muzyce odnajdujesz rzeczy, które cię mogą zainteresować?
J.L: Przyznam się szczerze, że z nowej muzyki słucham tylko trochę metalu – i to wyłącznie w jego tradycyjnej formie. Oczywiście mam świadomość istnienia sporej grupy bardzo dobrych, młodych, nazwijmy to - progresywnych zespołów, które bardzo nawiązują do klasycznego stylu - i robią to miliard razy lepiej od tych neoprogresywnych, plastikowych koszmarków w stylu Areny, Pendragona czy IQ – grup, które rządziły 15-20 lat temu. Ale ja nawet tych nowych nie słucham, chociaż przez skórę czuję, że mógłbym polubić np. taki Mars Volta… Tak więc wystarczają mi oryginały, których i tak już nie zdążę wszystkich w życiu przesłuchać. Poza tym jestem nieco nieufny, a także wygodny - jeśli czegoś nie znam to trochę to nie istnieje. Dla mnie niemal najważniejszy jest klimat i brzmienie – te różne brudki, zniekształcenia, szumki, pogłosy – to jest esencja muzyki. Stąd też niemal zupełnie nie słucham nowych tytułów nagrywanych przez największe gwiazdy. Prawie nie mam pojęcia co grają na ostatnich płytach The Rolling Stones; nikt mnie zmusi do przesłuchania nowego albumu King Crimsom czy Wishbone Ash; Przyznam się ze wstydem, że może 1 raz przesłuchałem w całości nowego McCartneya… Natomiast klasyczne płyty tych wykonawców są zapuszczane regularnie.
Ale miało być o nowych sprawach. Z nowych odkryć muzycznych polecam dwie, amerykańskie formacje: Slough Feg oraz Hammers Of Misfortune. Obie grają fantastyczny, pełen wyobraźni, tradycyjny metal; przy czym Slough Feg nawiązuje do tradycji Iron Maiden, Judas Priest i Thin Lizzy – z odrobiną folku i thrashu; zaś Hammers Of Misfortune to progresywny metal o niesamowitej wręcz sile – nie jakieś tam pitolenie w stylu Dream Theater czy późny Fates Warning, ale monstrualne, prawdziwie artystyczne granie oparte na brzmieniu organów Hammonda. Ich CD Locust Years z 2006 należy do najczęściej słuchanych przeze mnie płyt w.. życiu! Niestety jak dotąd nie ukazał się na winylu i przyznam się, że prawie kupiłem licencję (500 euro) na wyprodukowanie 500 sztuk - po to tylko żeby 1 egz. wstawić na półkę (no i trochę sprzedać) - tak uwielbiam ten tytuł! Niestety przebili mnie jacyś Amerykanie, którzy oczywiście płyty nie wydali, a ja wciąż katuję sklepowy CD... Niesamowita płyta dorównująca najlepszym, rockowym dokonaniom z lat 70-tych! Niestety te działające już od wielu lat zespoły funkcjonują na obrzeżach show biznesu i nigdy nie zdobędą
„Jestem spoza każdego układu. Nie przyjaźnie się z dziennikarzami; nie znam ludzi z wytwórni płytowych i w przeciwieństwie do wielu - nigdy o to nie zabiegałem”

popularności. A swoją drogą – dlaczego nie napisze o nich ktoś w Teraz Rocku? Wreszcie byłby z nich jakiś pożytek! Naprawdę, radzę zapamiętać te nazwy!
Ł.Sz: A z polskich wykonawców?
J.L: Praktycznie nie słucham polskiej muzyki. Mam na półce z 20-25 polskich longplejów które włączam okazjonalnie… Chyba najlepsze z nich to te najmniej znane, jak Nurt i Klan. Poza tym mam klasyczne, wczesne Breakouty; trzy Niemeny z lat 69-72 i nic więcej – był bardzo przereklamowany, sorry…. Uwielbiam wczesnego Grechutę, posiadam z 6 płyt niedocenianych przez rockerów Skaldów… Ich Krywań Krywań jest doskonały… Mam też rzadki, rosyjski album – z fajną wersją wspomnianej suity. Poza tym lubię pierwszą Budkę Suflera która została zerżnięta ze wszystkiego, ale słucha się jej nieźle… Posiadam też pierwsze SBB – ich jedyną dobrą płytę w dyskografii. Reszta jest nudna jak flaki z olejem! Nie wiem skąd to uwielbienie fanów… Poza tym jakieś pojedyncze sztuki… Niestety nie trzymam płyt Niebiesko-Czarnych, ani Czerwonych Gitar ani Blackoutu gdyż szkoda mi na nie czasu. Ja już się nie załapałem na te kawałki w latach 60-tych, więc nie mam do nich żadnych sentymentów. Niebiesko-Czarnych uważam w ogóle za jakąś kompletną pomyłkę! Oni mieli ze 3 niezłe numery! Horror!
Natomiast jeśli chodzi o polskiego rocka z lat 80-tych to nie słucham z tego zupełnie nic. Jak już wspomniałem wcześniej - nigdy się na to nie załapałem; nie chodziłem na koncerty; nie kupowałem płyt – zawsze słuchałem zagranicznych ‘staroci’, bądź wczesnego metalu. Polskiego metalu też nie słuchałem…
Ł.Sz: Jesteś spoza układów?!
J.L: Jestem spoza każdego układu. Nie przyjaźnie się z dziennikarzami; nie znam ludzi z wytwórni płytowych i w przeciwieństwie do wielu - nigdy o to nie zabiegałem. W końcu po tylu latach prowadzenia sklepu powinienem kogoś znać, ale mnie po prostu szkoda na to czasu a przede wszystkim szkoda zdrowia… Choć marketingowo jestem z tego powodu w zupełnej d... Szczęśliwie po wejściu do Unii Europejskiej sprowadzanie płyt stało się znacznie łatwiejsze i wygodniejsze – dzięki czemu w najmniejszym stopniu nie muszę być zdany na łaskę polskich dystrybutorów dużych wytwórni płyt, czyli tzw. majors. Miałem po prostu dosyć bycia traktowany jak pies, jak ktoś gorszy. Wszystko polega u nas na tym, że są równi i równiejsi. Duże firmy typu EMI, Universal czy Warner postawiły na duże sieci, jak Media Markt czy Empik, które na dodatek dostają towary taniej niż zwykłe, małe sklepy, poza tym płacą np. po pół roku od przyjęcia towaru. Małym sklepom natomiast kazano płacić z góry, bądź gotówką – w najlepszym wypadku po dwóch tygodniach. Oczywiście w cenach o 20-25% wyższych niż ci bogaci! Dlatego też wiele małych sklepów upadło. Ja wszystko importuję z zagranicy, na czym może czasem trochę tracę, gdyż popularne tytuły (np. CD The Beatles) bądź okazjonalne wydawnictwa np. boxy Genesis wciąż są tańsze u nas niż w Europie. Ale do mnie nie przychodzi się po Genesis...
Ł.Sz: Wydaje mi się, że swoimi bezkompromisowymi działaniami pokazujesz tym wszystkim z układów środkowego palca?!
R.N: I wychodzi na twoje.
J.L: Nie wychodzi, ponieważ tak po prawdzie jestem niezauważany a wytwórnie to nawet chyba są zadowolone gdyż mniej sprzedając, mają mniej pracy... Tzw. ludzie z branży nie zbierają płyt; dziennikarze – wiadomo… Tak więc nie mam specjalnie z nimi styczności. Czasem ktoś zajrzy po rzadki CD na prezent, albo np. po drogi winyl Beatlesów na 60-te urodziny Zbigniewa Niemczyckiego... Chociaż ostatnio trochę się to zmienia. Niedawno była u mnie z wizytą „Gazeta Wyborcza”, był jakiś student- mądrala na praktyce w Rzeczpospolitej, ale który chyba nic jednak nie opublikował, czy chociażby jesteście wy. Niedawno w „Newsweeku” Filip Łobodziński pisał kilka miłych słów, ale jakiś idiota przekręcił moje nazwisko – co jest gorsze od milczenia... Mimo to, coś się dzieje. Mam wrażenie że jestem traktowany jak ktoś nie do końca, przepraszam za słowo - normalny – jak ktoś z innej epoki. Przychodzi do mnie czasem Tomasz Zeliszewski – z Budki Suflera. Przychodzi i to nawet dość często Kamil Sipowicz – raz był nawet razem z Korą Jackowską. Szukał inspiracji i muzyki do swojej nowej książki, zresztą bardzo dobrej – polecam wszystkim!(„Hippisi w PR-u”- przyp. Red.)
Ł.Sz: I jak wrażenia po poznaniu Kory?
J.L: Kora jest fajna, bardzo urokliwa - jest trochę z innej bajki. Była z pieskiem. Jak do niej mówiłem to patrzyła mi się w oczy jakbym głosił coś najważniejszego na świecie. A ja chyba namawiałem ją, że warto poznać debiut King Crimson, czy coś takiego… Dobrze się można poczuć w jej towarzystwie gdyż skupia na tobie swą uwagę. To ważne i jednocześnie bardzo miłe! Kora jest OK. W przeciwieństwie np. do takiego Marka Kondrata, który kiedyś, przed laty zajrzał do sklepu i na grzeczne zapytanie z uśmiechem „Czy mogę w czymś pomóc?” – odburknął z niemiłym grymasem: „Oglądam. Mogę?” Po czym wyszedł bez słowa.
Ł.Sz :Kim był Twój najbardziej znany klient?
J.L :Bez wątpienia Steven Seagal. To było ze 4 lata temu - facet przyszedł chyba z całą ekipą filmową i zapytał o czarnych mistrzów bluesa – tak się wyraził. Ja miałem tylko Electric Mud – Muddy Watersa, ale wybrnąłem z sytuacji i zaproponowałem płyty białych, europejskich blues-rockowych formacji, które zaakceptował. 'Nico' wydał całe 80 dolarów, choć sam nie dał mi pieniędzy ale skinął ręką i rachunek opłaciła jakaś pani z portmonetką…
R.N: Jaki jest przekrój wiekowy twoich klientów?
J.L: Trudno powiedzieć. Najmłodsi mają po 15-16 zaś najstarsi chyba pomału zbliżają się do 70-tki. Mogę jednak stwierdzić, że słuchanie rocka konserwuje (śmiech)! Jednak w większości są to ludzie w przedziale 30-55 lat. To miło że chociaż niektórzy młodzi ludzie nie dali się ogłupić mediom i wcisnąć sobie tej plastikowej papki z lat 80. Żeby uściślić: mając na myśli lata 80-te nie przychodzi mi do głowy The Police, U2 czy Dire Straits, ale Duran Duran, Depeche Mode , późniejszy The Cure czy nurt New Romantic. Chociaż np. bardzo ale to bardzo lubię płytę Talk Talk – Colour Of Springs a oni zaczynali właśnie od zupełnego plastiku!
Ł.Sz: Czy można powiedzieć, że miałeś udział w wychowywaniu swoich klientów?
J.L: Nie chcę by zabrzmiało to niezręcznie, ale myślę, że tak – nawet bardzo. W końcu od początku lat 90-tych z mozołem promowałem te wszystkie zapomniane, stare zespoły – nie tylko z Wielkiej Brytanii czy z Europy a także z końca świata. Dziś, w epoce Internetu, Wikipedii, Ebaya - każdy może stać się znawcą i specjalistą w swojej dziedzinie – co zresztą wielu czyni – z różnym skutkiem. Zastanawiam się tylko, gdzie byli ci wszyscy, obecni znawcy tematu z forów internetowych -15 lat temu? Do dziś pamiętam jak do sklepu przychodziły 2-3 osoby dziennie i trzeba im było prezentować po kolei wszystko, bo nie mogli uwierzyć że istnieje „muzyczne życie” oprócz wykonawców pokroju Pink Floyd, Black Sabbath czy Jethro Tull… Czyli tych których usłyszeli kiedyś w radiowej Trójce… W porównaniu z wielkimi sklepami ja mam niewielu klientów, ale najważniejsze, że przychodzą do mnie ludzie z pasją - niektórzy od samego początku, czyli od 1991 roku! Przez ten czas z kilkoma się zaprzyjaźniłem; spotykamy się prywatnie - słuchamy płyt, rozmawiamy – z reguły przy kropelce czegoś mocniejszego. To jest fajne. Ubolewam jednak nad tym, że z upływem czasu sklep przestał być miejscem obowiązkowych spotkań fanów rocka. Z drugiej strony ja to rozumiem… Życie toczy się coraz szybciej; wszyscy dorastamy, starzejemy się – mamy coraz mniej wolnego czasu. Kiedyś ludzie potrafili się prawie pobić o to czy lepszy jest Pink Floyd z Sydem Barrettem, czy ten z okresu „Ciemnej Strony” albo o to czy Grateful Dead naprawdę grają rocka czy tylko się snują... Teraz tego nie ma. Proza życia.
R.N: Masz jakieś zainteresowania pozamuzyczne?
J.L: Poza zbieraniem płyt, książek muzycznych itd. Od 10 lat nałogowo zbieram filmy na DVD – w głównej mierze te większe, hollywoodzkie produkcje z ostatnich 25 lat oraz w mniejszym stopniu klasykę z lat 60-tych i 70-tych. Uwielbiam Bondy i filmy z Clintem Eastwoodem, natomiast nie przepadam za Bogartem… Z filmami jest u mnie odwrotnie niż w muzyce… Ja traktuję kino jako rozrywkę, a także swoistą odtrutkę na codzienne zmagania… Codziennie muszę obejrzeć przynajmniej godzinkę jakiegoś filmu. Jestem megafanem nowych, amerykańskich seriali, takich jak: „Rodzina Soprano”, „Dexter”, „Sześć stóp pod ziemią”, „Skazany na śmierć”, „Gotowe na wszystko” itd. itd. itp. Jestem facetem wygodnym i lubię mieć wszystko w zasięgu ręki; stąd też nie korzystam z wypożyczalni – muszę mieć wszystko swoje – na własność. Poza tym czasem kupuję stare polskie komiksy; pierwsze wydania młodzieżowych książek za którymi przepadałem będąc nastolatkiem. Moja żona twierdzi, że ta choroba nazywa się zbieractwo. Chociaż sama też trochę zbiera różne rzeczy…
Ł.Sz: Skoro już jesteśmy przy filmie. Interesuje się muzyka filmowa?
J.L: Średnio. Najbardziej interesuje mnie muzyka z filmów powstałych pod koniec lat 60 – z wiadomych względów. Tak szczerze mówiąc to mocno dręczy mnie świadomość istnienia winyli z soundtrackami z późnych lat 60-tych, zawierających np. kapitalną, psychodeliczną muzyką - a których nie znam i być może nigdy do nich nie dotrę. Typowym tego przykładem i moim osobistym numerem 1 jest ścieżka dźwiękowa do francuskiego filmu Le Route de Salina („Droga do Saliny”) z 1970. Za komuny film prezentowany był kiedyś w polskich kinach i zawiera genialną muzykę łączącą elementy francuskiego, ambitnego popu; brzmień w stylu Ennio Morricone jakby żywcem wziętych ze spaghetti westernów sergio Leone, oraz… psychodelicznego grania w stylu wczesnych Pink Floyd! Dwa utwory wykorzystał niedawno Quentin Tarantino w swoim „Kill Billu 2” – niestety na CD jest tylko jeden fragment. Mnie najbardziej kręci moment w którym Daryll Hannah jedzie samochodem pustynią, by podrzucić Michaelowi Madsenowi węża (wtajemniczeni wiedzą o co chodzi- przyp. Red.). Przez 50 sekund słychać grę pulsującej sekcji rytmicznej, Hammondów i fletu. Obłęd! Jak się okazało była to amerykańska, choć stacjonującej we Francji, nieco kopiująca Pink Floydów - grupa Clinic. Niestety, wydany lata temu i niedostępny na rynku francuski CD soundtrack jest obecnie niemożliwy do zdobycia! Na szczęście mam go na oryginalnym, francuskim winylu który upolowałem po blisko rocznym poszukiwaniu w Ebayu! Doskonała jest też ścieżka dźwiękowa z filmu What’s The Good For The Goose z 1969 roku – gdzie wystąpili i zagrali w 5 kawałkach The Pretty Things w swojej najbardziej psychodelicznej odsłonie – z niejakim Winkiem na bębnach! Film jest strasznie naiwny, ale mam go ze względu na muzykę i na samych The Pretties, których strasznie lubię! Niestety te kawałki dostępne są tylko na szczęśliwie wznowionym niedawno longpleju nagranym kiedyś dla… bibliotek i wydanym pod szyldem Electric Banana. Brak tego na CD. Fajny jest też soundtrack do psychodelicznej w sumie „Barbarelli”, choć jak dla mnie nieco zbyt lekki. Natomiast jeśli chodzi o nową, ale tradycyjną muzykę filmową, np. tę wzorowaną na muzyce klasycznej, to oczywiście doceniam fakt, że częstokroć jest ona wspaniała i porywająca, ale bez filmu – słuchana z CD już nie ma takiej mocy. Poza tym ja nie zbieram CD…
Ł.Sz: Na pewno w ciągu swojego życia byłeś świadkiem jak upadały legendy, umierali twoi bohaterowie. Jak choćby Syd Barrett, czy niedawno Rick Wright. Wcześniej Zdzisław Beksiński i jego syn Tomasz. Te dwa ostatnie nazwiska przywołuję nieprzypadkowo, gdyż wiem, że znałeś ich osobiście. Kim byli w twoim życiu? Mógłbyś coś o tych dwóch postaciach powiedzieć?
J.L: Wiesz, pierwsi moi bohaterowie których śmierć naprawdę mną poruszyła to byli John Bonham i przede wszystkim John Lennon – obaj zmarli w 1980 roku i obaj spowodowali, że nie mogłem powstrzymać płaczu. Syd Barrett pomimo, że żył, to od lat wydawał mi się raczej martwy od środka; natomiast niedawne odejście Ricka Wrighta było niespodziewane i strasznie przez to przykre.
Co do Tomka Beksińskiego… On był strasznie trudną osobą. Był jedyny w swoim rodzaju, skupiał na sobie uwagę; często był w centrum zainteresowania, jednak ludzie którzy do trochę znali, generalnie go unikali. Tak naprawdę to było przynajmniej ze czterech Tomków: jeden w radiu, na falach Trójki, czyli delikatny, natchniony, spokojny facet dla którego istniała wyłącznie muzyka i teksty prezentowanych tam kawałków. Był Tomek za przeproszeniem wiecznie wkurwiony, mający dość dziwne natręctwa, narzekający na wszystko na świecie; klnący jak szewc i robiący tragedię i sceny na środku ulicy np. z powodu zgubionego właśnie długopisu za 7 zł. Był Tomek z całym ciężarem swojego życia prywatnego, które było tak pogmatwane, że w końcu stało się to głównym powodem tego co się stało (J. L. miał na myśli jego samobójczą śmierć- przyp. Red.). Był też Tomek, którego znałem od początku lat 80; taki trochę mentor; facet który miał do powiedzenia mnóstwo ciekawych rzeczy i który przybliżył mi wielu fajnych wykonawców i dzięki któremu poznałem wiele fajnych płyt a także setki zapomnianych, kultowych filmów których nigdy bym prawdopodobnie nie obejrzał. Ale jeszcze raz powtarzam: to było kilka osobowości w jednym ciele. Ponieważ obydwaj siedzieliśmy do późnej nocy – on się kładł o 3 rano, więc często rozmawialiśmy godzinami przez telefon o sprawach ważnych choć z reguły o pierdołach. Z drugiej strony okazało się na koniec, że go wcale nie znałem… Pamiętam, że jeszcze feralnego grudnia 1999 poszliśmy we dwóch na film „I stanie się koniec” z Arnoldem Schwarzeneggerem (Beksa go bardzo lubił, tak…) i kto wie czy nie dało mu to jednak do myślenia…
Ł.Sz: Czy jak byś mógł wrócić czas to co byś zmienił w swoim życiu? Chodzi mi głównie o muzykę.
J.L: Hmmm… Jeżeli mógłbym coś zmienić to w latach 80-tych zainteresowałbym się szerszym kręgiem wykonawców; poza tym sięgnął bym dalej niż tylko ciężki rock czy ogólnie pojęta progresja. Miałem wtedy swoich Beatlesów, Purpli, King Crimson, Genesis a nawet Colloseum i Van Der Graaf Generator i myślałem sobie, kto jeszcze mógłby grać?! Okazało się, że tysiące, choć może tylko nieliczni, aż tak dobrze. Oświecenie przyszło do mnie wraz z nadejściem kompaktu, który był po prostu zbawieniem. Można oczywiście narzekać, że winyl umarł, ale gdyby nie kompakt to nie poznalibyśmy nawet 5% muzyki którą znamy dziś. To był wielki przełom. Dzięki wyjazdom za granicę i bywaniu w różnych sklepach płytowych i na giełdach zacząłem poznawać ludzi, którzy zaczęli coś tam doradzać natomiast gdybym mógł się cofnąć się 10 lat wstecz, to zamiast cały czas wychwalać rocka progresywnego więcej promowałbym o latach 60, o brytyjskim freakbeacie, o psychodelii, a amerykańskim garażu – generalnie o latach 1966-69… U nas w Polsce uważa się z reguły, że to lata 70-te były szczytem rockowej sztuki; natomiast na Zachodzie największą estymą cieszy się druga połowa lat 60-tych i ja, przyznam się – zdecydowanie skłaniam się ku tej drugiej teorii. Niestety u nas rządzi tylko Pink Floyd i King Crimson…
„Cóż, rocka jakoś nikt nie broni. Nawet politycy unikają tego tematu jak ognia.”

Ł.Sz: Czym jest dla ciebie odkrywanie nowych/starych kapel, nowej muzy? Czy jest jeszcze coś co, by cię zaskoczyło?
J.L: Kilka razy w roku przeżywam jakieś zaskoczenia, ale niestety jest ich coraz mniej i są one coraz mniejszego kalibru. Ostatni wstrząs i dotyk magii przeżyłem 2 lata temu jak odkryłem przez przypadek Slough Feg. Do dobrego jednak człowiek się szybko przyzwyczaja i bogactwo oraz dostępność tytułów powoduje, że nie ceni i nie przeżywa się tej muzyki tak jak kiedyś – za komuny.
Ł.Sz: Kiedyś było to zapewne jak odkrywanie nowego świata?
J.L: Początek lat 90-tych i te wszystkie nieznane grupy z początku lat 70; te pierwsze tytuły wydawane na CD przez Repertoire, See For Miles, BGO, czy doskonały, ale już zapomniany już Line… To było coś niesamowitego. Nie mogłem uwierzyć, że taka dobra muzyka mogła egzystować tak po prostu – że nikt jej tutaj nie promował. Oczywiście po fakcie łatwo komuś dokopać – mam tu na myśli Panów Redaktorów Muzycznych w latach 70-tych, ale może zamiast prezentowania po raz dziesiąty tych samych płyt Genesis czy The Beatles – można było sięgnąć po coś mniej znanego. Może od kogoś pożyczyć – od kogoś bardziej znającego się na rzeczy…
R.N: Nie myślałeś kiedyś o wydawaniu własnej gazety poświęconej starej muzie?
J.L: Oczywiście, że myślałem – ostatni raz rok temu! Niestety dziesiątki powodów sprawiły, że przestałem nad tym się zastanawiać. To jest coś nienormalnego, żeby w naszym 40 milionowym kraju działało tylko jedno pismo rockowe i kilka, które są wyłącznie organami wytwórni płytowych: Mystic Art., czy Metal Mind (o jakie gazety chodzi, łatwo się można domyślić- przyp. Red.). Np. Empik przyjmie Twoje pismo do dystrybucji, ale zapłaci dopiero po ukazaniu się 3 numerów! Znajdź leszcza który zainwestuje 150 czy 200 tysięcy złotych w rozruch 3 numerów w miarę niezależnej, kolorowej gazety o klasycznym rocku. W każdym razie ja chętnie wezmę udział w takim przedsięwzięciu!
Ł.Sz: Oczywiście monopol wygrywa ze sztuką.
J.L: Cóż, rocka jakoś nikt nie broni. Nawet politycy unikają tego tematu jak ognia. Weźmy np. taką ‘Rzeczpospolitą’ – gazetę którą czytuję codziennie i to z wielką przyjemnością, ale której dział muzyczny stoi na dramatycznie niskim poziomie. Tylko Depeche Mode, Madonna, hip- hop, albo wszechobecny jazz – głównie czarne divy. Wciskają tym biednym ludziom dziesiątki podobnych, otyłych Murzynek, jakieś wizytujące Polskę gwiazdki smooth jazzu, czy Methenego w duecie z Jopkówną i wmawiają, że to jest dopiero granie i sztuka najwyższa... Niestety, młodzi, powiedzmy 25-30-letni ludzie, którzy chcieliby posłuchać nieco ambitniejszej muzyki od popu siłą rzeczy słuchają tego gównianego jazzu bo nie mają pojęcia, że jest inny świat. Słuchają jazzu, bo nie znają progresywnego rocka, albo choćby starego jazz rocka w stylu Mahavishnu Orchestra, Colosseum czy doskonałych na początku Blood, Sweat & Tears. Nie ma w tym kraju odpowiedniej, rockowej edukacji muzycznej. To właśnie tutaj powinien wkroczyć ten cały Teraz Rock z serią jakiś fajnych, przekrojowych artykułów o różnych stylach – dać jakiś wybór, wskazówkę. Niestety oni wolą napisać o tym gdzie jeździ na wakacje szefowa Sony Poland, albo, że Roger Waters szykuje nową płytę która ma ukazać się w 2018 roku…
Ł.Sz: A czy nie uważasz, że w czasach poprzedniego ustroju, w których ten kapitalizm trzymał wszystko żelazną ręką, kultura polska była na wyższym poziomie niż obecnie, że bardziej o nią dbano; że było więcej ciekawych wykonawców, nie tylko z dziedziny jazzu, ale także i rocka?
J.L: Ja komuny po prostu nienawidzę i to z kilku powodów. Chociażby dlatego że nie mogłem dorastać w normalnym kraju i w normalnych warunkach – jak moi rówieśnicy z Zachodu – w latach 80-tych kupujący sobie za kieszonkowe płyty w dniu wydania i chodzący na koncerty Led Zeppelin, na Iron Maiden z Paulem Di’Anno, czy choćby na Metallikę promującą u boku Ozziego Osbourne’a – LP Master Of Puppets. Byli wszędzie tam, gdzie działo się coś ważnego. A u nas? Oczywiście ja ani żaden z moich kumpli nie mieliśmy wtedy takich możliwości i zostawały nam zagraniczne gazety kupowane za horrendalne pieniądze - z fotkami a czasem nawet z plakatami ówczesnych idoli, czy też duże płyty warte czasem więcej niż dwutygodniowa wypłata ciężko pracującego robotnika w fabryce – albo lekarza, czy profesora uniwersytetu… Filmy wchodzące do nas w 3 lata po światowej premierze uchodziły za nowości. Te dziesięcioletnie i tak wciąż były nowoczesne... I za co ICH lubić a nawet tolerować? I jeszcze bardzo osobisty wątek - nigdy nie zapomnę jak w 1986 SB zupełnie bezzasadnie chciało mnie wysłać do kompanii karnej - do budowy tamy na Solinie… Wszystko dlatego że powiedziałem kilka słów za dużo w gronie kilku dwudziestokilkulatków – prawie moich rówieśników! I tylko cudem, po 2 miesiącach nerwów udało mi się wyjść z tego bigosu, bo któryś znajomy moich rodziców znał kogoś w wojskowej wierchuszce, kto studiował w Riazaniu z Generałem…
Ł.Sz: No tak, racja, ale w tamtej epoce powstało jednak wiele świetnych polskich filmów, polskiej muzyki - więcej niż obecnie… Choćby polish jazz…
J.L: Oczywiście. W przeciwieństwie do rocka - polski jazz w latach 60-tych i 70-tych stał na bardzo wysokim poziomie. Ludzie uciekali w muzykę, w film – po prostu w sztukę, w zabawę, gdyż chcieli trochę sobie ubarwić tę wieczną szarówkę za oknem. Dziś to nie wydaje się takie złe, tak podłe, bo wszyscy byli młodsi, piękniejsi… Ja natomiast nie zapomnę, bo codziennie przypominam sobie co mnie ominęło… Natomiast dzisiejsza młodzież słucha jakiegoś Feela czy Wilków i wierzy że to jest muza z wyższej półki.
R.N: Jesteś szczęśliwym facetem?
J.L: Tak, nawet bardzo. Mam rodzinę, mam świetną i co ważne - wyrozumiałą żonę; kapitalną, niestety już prawie dorosłą córkę. Mam też fajnego, choć niezbyt rozgarniętego psa wabiącego się swoją drogą Ozzy... Szczęśliwie oboje moich rodziców mają się całkiem dobrze... Jest fajnie. Doszło nawet do tego że w domu są 3 gramofonu, bo najpierw żona a teraz córka zaczęły słuchać muzyki z czarnych płyt; a które swoją drogą jeszcze niedawno były symbolem dziadostwa i obciachu. Oczywiście mam jakieś problemy, ale jak każdy zresztą. Mam choćby sporą nadwagę, gdyż żyję w nocy, kładę się około 5 rano a śpię do południa. Mam 42 lata (chociaż jeszcze niedawno miałem 24) więc pewne myśli przychodzą nieco częściej niż jeszcze kilka lat temu, ale oczywiście tak - jestem szczęśliwym facetem. Nie muszę się martwić o zatrudnienie… Praca w sklepie i związana z tym odpowiedzialność jest dość sporym obciążeniem psychicznym; czasem całkiem bez powodu puszczają mi nerwy, ale wydaję mi się że jakoś daję sobie radę. Tak sobie myślę że może ten wywiad kończy się w nieco amerykańskim stylu (śmiech) i to co mówię może nie wszystkim podpasuje, ale cóż, nie będę ściemniał.
Ł.Sz: Tak, więc Jacku działaj dalej i kształtuj tę rockową świadomość u młodych ludzi, by zamiast słuchać Filca (Feela), lepiej dotarli do czegoś znacznie ciekawszego.
R.N i Ł.Sz: Dziękujemy za wywiad.
J.L: A ja bardzo dziękuję za cierpliwość.
Wywiad przeprowadzili: Łukasz „Ch- Fu” Szewczyk i Robert „Nierob” Niemira