Zastanawiałem się o czym by tutaj napisać. Dość tego narzekania i marudzenia, w końcu życie jest piękne. Upierdliwe, złośliwe, brutalne, ale piękne. Wiosna rozpostarła skrzydła przybierając już letnie odzienie. Zrobiło się tak ślicznie, że szkoda czasu na złośliwości. A pisze to prawdziwy złośnik, uwierzcie mi. Ale jak tu nie cieszyć się życiem, gdy podniebienie i żołądek zaspokojone cudami natury. Codzienna miseczka truskawek, zimna pepsi, lody casatte, talerz pomidorów i ogórków małosolnych + szczypiorek i wiele innych dobrodziejstw. Czyż nie pięknie? Wiem, na ogórki to uważać trzeba, bo ponoć te hiszpańskie wkopują w ziemię. Też uważam i szemranego towarzystwa do brzucha nie wpuszczam.
Obamą nas straszyli. A cudak przyjechał, uściskał setki dłoni, nawdychał się różnych wyziewów i uśmiechu dla nikogo nie szczędził... To jest klasa, masz już tych ludzi dość, wszyscy się prężą w pedantycznie doprasowanych garniturkach, każdy musi coś powiedzieć, każdy chuchnąć raczy, a ty bracie gimnastykuj się i uważaj na kamery, bo jak tylko się gdzieś omskniesz, zapomnisz, to już cię mają. Postraszyli Warszawiaków, ludzie z domów bali się wyjść, aby niechcący nie zostać odstrzelonym przez jakiegoś snajpera, a później dziwota, dlaczego tak mało ludzi na ulicach? Że to wstyd, że smutno, bo nikt nie wiwatował, itd... Zabijcie, ale nie nadążam o co w tym chodzi. Ludzie to mają problemy. Dajcie spokój. O wiele przyjemniej zrobić sobie sałatkę z pomidorów i koniecznie ogórków małosolnych.
Ach, gdybym tak jeszcze wygrał w lotka. Dzisiaj po raz pierwszy kupiłem zakład na Dużego. A nie grałem już od hohoho, od ponad roku. Nie sprawdziłem jeszcze tego zakładu. Kto wie, może już jestem milionerem. A tam zaraz milionerem! Wystarczy "czwóreczka" na dobrą butelkę szkockiej i nową płytę Chrisa Normana "Time Traveller" Marzę o niej, a nigdzie nie ma, nawet na ebayu. A niech ręka Boska broni przed robieniem mi prezentów przez ewentualnych ofiarodawców w formie empetrzy, jeśli nie chcemy się na siebie gniewać. Poczekam, zapłacę ile trza, ale łamać zasad przyzwoitości nie będziemy.
Tak sobie myślę, co ja zrobię z taką forsą, gdy już ją wygram. Koloseum pojadę zwiedzać? A może Wieżę Eiffla? Albo nie, pojadę pomęczyć się do Egiptu, Tunezji lub Turcji, jak większość rodaków. Samoloty w dwie strony, cudo! Może one nie spadną, ale mnie serce z zawiasów wyskoczy. Wakacje z adrenaliną. A jeśli owe loty przetrwam, to zawsze może jakaś rewolucja dopadnie mnie na obczyźnie. Fajnie musi być. Tylu ludzi to lubi, może dam się ponieść masowej fantazji? Chociaż nie, co ty Masłowski wygadujesz? Przecież teraz w modzie są kierunki na Kubę, Chiny, czytaj: prawdziwe ekstrema. A później fotki na fejsbuku lub co smutniejsi starsi wrzucą co nieco na naszą klasę. Powakacyjne przechwalanko, gdzie byłeś i za ile. Ot, pokaż swoje status quo. A ja bym może i też chciał, ale nie po kurortach, muzeach, okazjach last minute'ach, itp... Ja to bym chciał np. do Saint Tropez i strzelić sobie fotkę przy ocalałym budynku (na ryneczku) Żandarmerii (powspominać ukochanego Louisa De Funes), albo przejść się po pasach na Abbey Road, lub być na meczu Barcelony, jak po dupskach łojom Królewskich z Madrytu,..., ale tam nikt ze mną nie chce. A ja nie chcę tam, gdzie oni. Bo tam, gdzie oni...., oj zapędziłem się, to już historia współczesna. I dlatego muszę sobie w totka wygrać. Tylko boję się w szpony hazardu wpaść - znowu!. Długo z tego wychodziłem przed laty. Pod koniec lat 80-tych na jego konto poszło w niepamięć wiele płyt. Dziś już z sentymentem o tym piszę, ale tylko moi dawni kompani Roman(Żuczek) i Robert(Grucha) pamiętają cały dzień skreślania 900 kuponów na Małego Lotka, a na każdym kuponie po 5 zakładów. No i kobieta w kolekturze na Rakoczego, która zamknęła przez nas kiosk na kilka godzin, by ponaklejać banderole, wszystko postemplować, itd... , bo nie było komputerów. W ogóle świat nie był wirtualny. Do momentu opróżnienia kilku butelek na sobotnich domówkach. Jak to się dzisiaj mawia na normalne imprezy domowe. Pamiętam, chodziłem do kolektury co trzy dni z przerażającą ilością poskreślanych zakładów i z nadziejami na lepsze życie. Dziś już wiem, że szczęście trzeba sobie samemu zorganizować, jak mawiał Wielki Szu.. A propos domówek, jak to się durnowato zwie, wiecie czego mi brakuje w tych cholernych nowych czasach? , tego, że kiedyś ludzie bawili się z okazji soboty, a dzisiaj z okazji kupna samochodu, nowej szafy, pomalowania parapetu lub zdania jakiegoś egzaminu. Ta nasza Polska może i była biedniejsza, brzydsza i szarawa, ale ludziom tak nie odpierdalało.
Spróbujcie sałatki z pomidorów i ogórków małosolnych.
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!!
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00
nawiedzonestudio.boo.pl
na moim koncie: 1) NAWIEDZONE STUDIO (Radio Afera - 98,6 FM Poznań, także online) 2) USPOKOJENIE WIECZORNE (Radio Poznań - 100,9 FM Poznań, także online) 3) miesięcznik AUDIO VIDEO (ogólnopolskie) 4) ROCK PO WYROCKU (Radio Fan) 5) STRAŻNICY NOCY (Radio Fan) 6) Tygodnik MOTOR (ogólnopolskie) 7) GAZETA POZNAŃSKA / EXPRESS POZNAŃSKI (lokalne) 8) okazjonalnie RADIO MERKURY (lokalne) 9) METROPOLIA (ogólnopolskie)
wtorek, 31 maja 2011
poniedziałek, 30 maja 2011
URIAH HEEP - "Into The Wild" - (2011) -
URIAH HEEP - "Into The Wild" - (FRONTIERS RECORDS) -
Uwielbiam "Jurajkę" od zawsze. Nigdy nie przeszkadzały mi roszady personalne, ani brutalnie upływające lata. Zresztą tego zespołu jakby to nigdy nie dotyczyło. Ale muszę na wstępie uprzedzić wszelakich konserwatystów (ładniej to brzmi od betoniarstwa - nieprawdaż? ) , że jeśli dla kogokolwiek Uriah Heep to tylko legenda z (nieżyjącym już) Davidem Byronem, to niech trzyma się od tej płyty z daleka. I nie dlatego, że i tak owy typ do nowej muzyki "jurajki" się nie przekona, a raczej po to, by o niej niezdrowych emocji po świecie nie rozsiewał. Od lat należę także do zagorzałych wielbicieli i obrońców Uriah Heep również z okresu panowania przy mikrofonie takich śpiewaków jak: John Lawton czy Peter Goalby, i każdemu od bata pręgi na łapskach zostawię za niezdrową krytykę albumu "Abominog" (1982) - tak dla przykładu. Obecnego od ponad dwudziestu lat wokalisty Bernie'ego Shawa szczerze nie cierpiałem w czasach powstawania płyt "The Raging Silence" (1989) oraz "Different World" (1991), jednak z biegiem lat owa niechęć przerodziła się w pełną akceptację. Także i ja, uważam, że grupa ta, największe osiągnięcia ma już za sobą, jednak wcale mi to nie przeszkadza w słuchaniu nowych płyt, które ku memu zdziwieniu (w ostatnich latach) bywają coraz to lepsze. Pierwszym pozytywnym sygnałem był album "Sonic Origami" (1998), prawie zupełnie niezauważony, a zawierający kopalnię najprawdziwszych heepowskich pereł, jak choćby "Between Two Worlds", "Feels Like", "Only The Young" czy kapitalny cover grupy Survivor "Across The Miles". Po tej płycie grupa zamilkła na dziesięć lat. W końcu weszła do studia świeża i wypoczęta jak nigdy, realizując fantastyczny album "Wake The Sleeper", który niczym lawina spuścił na słuchacza ogrom znakomitych piosenek przyodzianych w szlachetne hard-rockowe szaty. Serwując przy okazji absolutną perłę w postaci blisko 7-minutowej kompozycji "What Kind Of God" - wartej każdych pieniędzy. Z tym albumem grupa odbyła pokaźne tournee koncertowe, zdobywając przy okazji uznanie w oczach wielu młodych i nowych fanów. Chwilę później przyszło 40-lecie funkcjonowania na scenie. Okazję tę grupa uczciła wieloma koncertami, a także specjalną płytą, zawierającą dwa premierowe utwory oraz aż dwanaście przebojów w nowych studyjnych interpretacjach. Owe świętowanie chlubnej rocznicy było rejestrowane kamerami , ale jak dotąd wydano tylko kilka oficjalnych bootlegów na płytach CD, choć i nie obyło się także bez skromnego dodatku na DVD. Po tym wzmożonym aktywnie okresie muzycy jeszcze znaleźli czas na wejście do studia i nagranie zupełnie premierowego materiału. Czego efektem jest niedawno wydany "Into The Wild". Album ze wszech miar wspaniały! Godny nazwy Uriah Heep. Bogaty w pomysły i melodie. Efektowny, chwytliwy i często zaskakujący. To dzieło z gatunku tych piękniejących z każdym przesłuchaniem, czego dowodem chociażby otwierający całość utwór "Nail On The Head". Na początku mnie nieco drażnił, a dziś nie wydam go nikomu! I w tym miejscu powinienem zakończyć pisanie tego tekstu, bowiem stanąłem w niewygodnej sytuacji, w której należałoby powznosić ku niebiosom kilka najlepszych tytułów z "Into The Wild", a to zadanie wydaje się a-wykonalne. No dobrze, skoro jednak trzeba, może na początek warto zwrócić uwagę na nagranie tytułowe, zagrane z zębem i przypominające nieco "Easy Livin". Następujące po nim "Money Talk" jest także niczego sobie i nosi znamiona przebojowości. Podobnie zresztą mógłbym podsunąć "T-Bird Angel", brzmiący jakby znajomo, bądź rozbudowany "Trail Of Diamonds". Albo także finałowy "Kiss Of Freedom", który jest swojego rodzaju hymnem. Dlatego kończy całość. Dość!, bo zaczynam wyliczankę z wyróżnikami, a jeszcze przed chwilą sugerowałem, że to świetna płyta w całości.
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!!
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00
nawiedzonestudio.boo.pl
Uwielbiam "Jurajkę" od zawsze. Nigdy nie przeszkadzały mi roszady personalne, ani brutalnie upływające lata. Zresztą tego zespołu jakby to nigdy nie dotyczyło. Ale muszę na wstępie uprzedzić wszelakich konserwatystów (ładniej to brzmi od betoniarstwa - nieprawdaż? ) , że jeśli dla kogokolwiek Uriah Heep to tylko legenda z (nieżyjącym już) Davidem Byronem, to niech trzyma się od tej płyty z daleka. I nie dlatego, że i tak owy typ do nowej muzyki "jurajki" się nie przekona, a raczej po to, by o niej niezdrowych emocji po świecie nie rozsiewał. Od lat należę także do zagorzałych wielbicieli i obrońców Uriah Heep również z okresu panowania przy mikrofonie takich śpiewaków jak: John Lawton czy Peter Goalby, i każdemu od bata pręgi na łapskach zostawię za niezdrową krytykę albumu "Abominog" (1982) - tak dla przykładu. Obecnego od ponad dwudziestu lat wokalisty Bernie'ego Shawa szczerze nie cierpiałem w czasach powstawania płyt "The Raging Silence" (1989) oraz "Different World" (1991), jednak z biegiem lat owa niechęć przerodziła się w pełną akceptację. Także i ja, uważam, że grupa ta, największe osiągnięcia ma już za sobą, jednak wcale mi to nie przeszkadza w słuchaniu nowych płyt, które ku memu zdziwieniu (w ostatnich latach) bywają coraz to lepsze. Pierwszym pozytywnym sygnałem był album "Sonic Origami" (1998), prawie zupełnie niezauważony, a zawierający kopalnię najprawdziwszych heepowskich pereł, jak choćby "Between Two Worlds", "Feels Like", "Only The Young" czy kapitalny cover grupy Survivor "Across The Miles". Po tej płycie grupa zamilkła na dziesięć lat. W końcu weszła do studia świeża i wypoczęta jak nigdy, realizując fantastyczny album "Wake The Sleeper", który niczym lawina spuścił na słuchacza ogrom znakomitych piosenek przyodzianych w szlachetne hard-rockowe szaty. Serwując przy okazji absolutną perłę w postaci blisko 7-minutowej kompozycji "What Kind Of God" - wartej każdych pieniędzy. Z tym albumem grupa odbyła pokaźne tournee koncertowe, zdobywając przy okazji uznanie w oczach wielu młodych i nowych fanów. Chwilę później przyszło 40-lecie funkcjonowania na scenie. Okazję tę grupa uczciła wieloma koncertami, a także specjalną płytą, zawierającą dwa premierowe utwory oraz aż dwanaście przebojów w nowych studyjnych interpretacjach. Owe świętowanie chlubnej rocznicy było rejestrowane kamerami , ale jak dotąd wydano tylko kilka oficjalnych bootlegów na płytach CD, choć i nie obyło się także bez skromnego dodatku na DVD. Po tym wzmożonym aktywnie okresie muzycy jeszcze znaleźli czas na wejście do studia i nagranie zupełnie premierowego materiału. Czego efektem jest niedawno wydany "Into The Wild". Album ze wszech miar wspaniały! Godny nazwy Uriah Heep. Bogaty w pomysły i melodie. Efektowny, chwytliwy i często zaskakujący. To dzieło z gatunku tych piękniejących z każdym przesłuchaniem, czego dowodem chociażby otwierający całość utwór "Nail On The Head". Na początku mnie nieco drażnił, a dziś nie wydam go nikomu! I w tym miejscu powinienem zakończyć pisanie tego tekstu, bowiem stanąłem w niewygodnej sytuacji, w której należałoby powznosić ku niebiosom kilka najlepszych tytułów z "Into The Wild", a to zadanie wydaje się a-wykonalne. No dobrze, skoro jednak trzeba, może na początek warto zwrócić uwagę na nagranie tytułowe, zagrane z zębem i przypominające nieco "Easy Livin". Następujące po nim "Money Talk" jest także niczego sobie i nosi znamiona przebojowości. Podobnie zresztą mógłbym podsunąć "T-Bird Angel", brzmiący jakby znajomo, bądź rozbudowany "Trail Of Diamonds". Albo także finałowy "Kiss Of Freedom", który jest swojego rodzaju hymnem. Dlatego kończy całość. Dość!, bo zaczynam wyliczankę z wyróżnikami, a jeszcze przed chwilą sugerowałem, że to świetna płyta w całości.
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!!
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00
nawiedzonestudio.boo.pl
niedziela, 29 maja 2011
FLEET FOXES - "Helplessness Blues" - (2011) -
FLEET FOXES - "Helplessness Blues" - (BELLA UNION) -
Młodych amerykanów z Fleet Foxes poznałem w stylu typowym dla dawnej epoki. Nie korzystając z jutiubów czy innych tam majspejsów, po prostu wpadła w me niewinne ręce, pewnego przypadkowego dnia, kompaktowa kompilacja, sygnowana przez legendę niegrzecznego grania Paula Wellera, który na potrzeby jednego z brytyjskich fanzinów dokonał zestawienia swoich faworytów z dalekiej przeszłości, jak i nowych wschodzących "gwiazd". Na tejże składance pojawiła się przepiękna piosenka "He Doesn't Know Why", bliżej mi nie znanego dotąd zespołu Fleet Foxes. Piosenki tej słuchałem codziennie po kilka razy, nie wiedząc co to za grupa, no i w ogóle. Aż pewnego dnia ktoś mnie oświecił, że to bardzo nowa grupa, mająca na koncie tylko jeden album, z którego notabene wywodzi się ta niezwykła piosenka. Przypadkiem, pewien znajomy powiedział mi, że ma dwa egzemplarze te płyty, w tym jeden zafoliowany, a do tego jeszcze oznajmił , że to limitowana edycja z drugą extra płytą . Po prostu człowieka zakręciło i zamówił w dwóch źródłach, zapomniał o tym, a z obu płyty przyszły i zrobił się problem. Komu sprzedać dzisiaj płytę? Szczególnie gdy mieszka się w kraju o znacznie zawyżonych słupkach piractwa i ubogości w rozszerzaniu gustów muzycznych. Miał szczęście, że nasze drogi skrzyżowały się we właściwym czasie.
Album "Fleet Foxes", wydano w 2008 roku, limitowaną wersję 2 CD w roku 2009, ja zespół poznałem dopiero w roku 2010, dlatego roszczę sobie prawo do uznania tego zespołu jako mojego objawienia roku ubiegłego. Muzyka z debiutanckiego "Fleet Foxes" jest czarująca i ujmująca, a zarazem śpiewna jak mało co. Liderem jest Robin Pecknold, który śpiewa oraz gra m.in na gitarze, pianinie, skrzypcach, mandolinie, harfie,...słowem: człowiek orkiestra, który ma do dyspozycji jeszcze kilku kolegów, dodatkowo mieniących barwy w owej orkiestrze. O ile sporo tutaj ładnych akustycznych brzmień i folkowych odlotów, o tyle we Fleet Foxes najważniejszymi pozostają partie wokalne, wręcz harmonie wielogłosowe. Takie jak za dawnych czasów tworzyli Simon & Garfunkel, Crosby Stills Nash & Young, itp. artyści. Cała płyta była czarująca, a w swej tradycyjności i anachroniczności przewrotnie niezwykle świeża. Ponieważ zespół poznałem niedawno, tak więc skrócił mi się okres na długie wyczekiwanie nowej płyty. Ta, zamiast po trzech ciągnących latach ukazała się niemal od razu, jak na zawołanie. I przyniosła dwanaście nowych piosenek, ponownie słodko przywołujących mi lata kwiatkowe, leniwe, w których muzykę tworzono dla idei, wypowiedzenia się i sztuki. Nowe piosenki Fleet Foxes posiadają wciąż wiele uroku, są pięknie zaśpiewane i ślicznie zagrane. Jednego im tylko brakuje w stosunku do debiutu, troszkę mniej urzekają lekkością i melodyjnością. Sporo w nich monotonii. Nie dla każdego to musi być wadą. Dla mnie to pewien minus, ale nie porażka. A może zbyt wiele sobie obiecywałem? A może to syndrom drugiej płyty? (tak wielu przecież dotykający). A może dopiero czas zweryfikuje wielkość tego dzieła? Za dużo tego "może". Może by lepiej wytknąć plusy, bo niewątpliwie jest ich trochę. Jak piękne otwarcie albumu w postaci leniwego "Montezuma". Robin Pecknold, plus skromny chórek męski, nieśmiale sekundujący w tle, pomiędzy kilkoma akordami akustycznej gitary i mandoliny. Taki utwór raczej na koniec płyty. To wielka odwaga wstawić coś takiego na samym wstępie. I za to brawo. Bardzo pięknym nagraniem jest czwarty na płycie "Battery Kinzie". Ta niespełna trzyminutowa ballada mogłaby stanowić brakujące puzzle do filmu "The Graduate" ("Absolwent"). Zwróciłbym uwagę jeszcze na urzekającą melodię w utworze "Lorelai", zagraną w żywszym tempie i pogodnym nastroju. Z tej bardzo ładnej piosenki można by uczynić przebój. Również miłe wrażenie tworzy dwu-wątkowa kompozycja "The Shrine / An Argument", w której mieszają się nastroje radości i powagi. Niestety ta idylla kończy się wraz z nastaniem ostatnich dwóch minut nagrania, przyozdobionego jazgotliwą improwizacją jazzową, przy której "Warszawska Jesień" jawi się niczym beztroska fala w kołobrzeskim amfiteatrze. Pomimo tego małego zgrzytu i ponad połowy przeciętnego drugiego albumu Fleet Foxes, warto wierzyć w ten zespół. Warto także i czekać cierpliwie do końca tegoż dzieła, bowiem finałowy "Grown Ocean" po prostu urzeka (ponownie) ładną melodią. A tych melodii ładnych jest niestety na "Helplessness Blues" troszkę mniej, niż na debiucie. Szkoda, że tak się stało. Nikt zespołu przecież nie pospieszał. Mieli trzy lata na stworzenie tych 50 minut muzyki. Ładnej muzyki, ale już nie tak ślicznej i uroczej.
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!!
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00
nawiedzonestudio.boo.pl
Młodych amerykanów z Fleet Foxes poznałem w stylu typowym dla dawnej epoki. Nie korzystając z jutiubów czy innych tam majspejsów, po prostu wpadła w me niewinne ręce, pewnego przypadkowego dnia, kompaktowa kompilacja, sygnowana przez legendę niegrzecznego grania Paula Wellera, który na potrzeby jednego z brytyjskich fanzinów dokonał zestawienia swoich faworytów z dalekiej przeszłości, jak i nowych wschodzących "gwiazd". Na tejże składance pojawiła się przepiękna piosenka "He Doesn't Know Why", bliżej mi nie znanego dotąd zespołu Fleet Foxes. Piosenki tej słuchałem codziennie po kilka razy, nie wiedząc co to za grupa, no i w ogóle. Aż pewnego dnia ktoś mnie oświecił, że to bardzo nowa grupa, mająca na koncie tylko jeden album, z którego notabene wywodzi się ta niezwykła piosenka. Przypadkiem, pewien znajomy powiedział mi, że ma dwa egzemplarze te płyty, w tym jeden zafoliowany, a do tego jeszcze oznajmił , że to limitowana edycja z drugą extra płytą . Po prostu człowieka zakręciło i zamówił w dwóch źródłach, zapomniał o tym, a z obu płyty przyszły i zrobił się problem. Komu sprzedać dzisiaj płytę? Szczególnie gdy mieszka się w kraju o znacznie zawyżonych słupkach piractwa i ubogości w rozszerzaniu gustów muzycznych. Miał szczęście, że nasze drogi skrzyżowały się we właściwym czasie.
Album "Fleet Foxes", wydano w 2008 roku, limitowaną wersję 2 CD w roku 2009, ja zespół poznałem dopiero w roku 2010, dlatego roszczę sobie prawo do uznania tego zespołu jako mojego objawienia roku ubiegłego. Muzyka z debiutanckiego "Fleet Foxes" jest czarująca i ujmująca, a zarazem śpiewna jak mało co. Liderem jest Robin Pecknold, który śpiewa oraz gra m.in na gitarze, pianinie, skrzypcach, mandolinie, harfie,...słowem: człowiek orkiestra, który ma do dyspozycji jeszcze kilku kolegów, dodatkowo mieniących barwy w owej orkiestrze. O ile sporo tutaj ładnych akustycznych brzmień i folkowych odlotów, o tyle we Fleet Foxes najważniejszymi pozostają partie wokalne, wręcz harmonie wielogłosowe. Takie jak za dawnych czasów tworzyli Simon & Garfunkel, Crosby Stills Nash & Young, itp. artyści. Cała płyta była czarująca, a w swej tradycyjności i anachroniczności przewrotnie niezwykle świeża. Ponieważ zespół poznałem niedawno, tak więc skrócił mi się okres na długie wyczekiwanie nowej płyty. Ta, zamiast po trzech ciągnących latach ukazała się niemal od razu, jak na zawołanie. I przyniosła dwanaście nowych piosenek, ponownie słodko przywołujących mi lata kwiatkowe, leniwe, w których muzykę tworzono dla idei, wypowiedzenia się i sztuki. Nowe piosenki Fleet Foxes posiadają wciąż wiele uroku, są pięknie zaśpiewane i ślicznie zagrane. Jednego im tylko brakuje w stosunku do debiutu, troszkę mniej urzekają lekkością i melodyjnością. Sporo w nich monotonii. Nie dla każdego to musi być wadą. Dla mnie to pewien minus, ale nie porażka. A może zbyt wiele sobie obiecywałem? A może to syndrom drugiej płyty? (tak wielu przecież dotykający). A może dopiero czas zweryfikuje wielkość tego dzieła? Za dużo tego "może". Może by lepiej wytknąć plusy, bo niewątpliwie jest ich trochę. Jak piękne otwarcie albumu w postaci leniwego "Montezuma". Robin Pecknold, plus skromny chórek męski, nieśmiale sekundujący w tle, pomiędzy kilkoma akordami akustycznej gitary i mandoliny. Taki utwór raczej na koniec płyty. To wielka odwaga wstawić coś takiego na samym wstępie. I za to brawo. Bardzo pięknym nagraniem jest czwarty na płycie "Battery Kinzie". Ta niespełna trzyminutowa ballada mogłaby stanowić brakujące puzzle do filmu "The Graduate" ("Absolwent"). Zwróciłbym uwagę jeszcze na urzekającą melodię w utworze "Lorelai", zagraną w żywszym tempie i pogodnym nastroju. Z tej bardzo ładnej piosenki można by uczynić przebój. Również miłe wrażenie tworzy dwu-wątkowa kompozycja "The Shrine / An Argument", w której mieszają się nastroje radości i powagi. Niestety ta idylla kończy się wraz z nastaniem ostatnich dwóch minut nagrania, przyozdobionego jazgotliwą improwizacją jazzową, przy której "Warszawska Jesień" jawi się niczym beztroska fala w kołobrzeskim amfiteatrze. Pomimo tego małego zgrzytu i ponad połowy przeciętnego drugiego albumu Fleet Foxes, warto wierzyć w ten zespół. Warto także i czekać cierpliwie do końca tegoż dzieła, bowiem finałowy "Grown Ocean" po prostu urzeka (ponownie) ładną melodią. A tych melodii ładnych jest niestety na "Helplessness Blues" troszkę mniej, niż na debiucie. Szkoda, że tak się stało. Nikt zespołu przecież nie pospieszał. Mieli trzy lata na stworzenie tych 50 minut muzyki. Ładnej muzyki, ale już nie tak ślicznej i uroczej.
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!!
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00
nawiedzonestudio.boo.pl
Barca gra lepiej na żywo ,niż w PlayStation
FC Barcelona najlepszym klubem Europy. Czy kogoś to zaskakuje? Mnie nie. Wczorajszy finał na Wembley z Manchesterem United tylko to potwierdził. Może kogoś razić futbol Barcelony, te setki podań, to usypianie przeciwnika, te 75% posiadania piłki, może razić wiele innych rzeczy, ale te nagłe ich zrywy, te kilka sekund po uśpionej grze jakie piłkarze Barcy potrafią koncertowo zagrać i dobić przeciwnika, to coś czego nie potrafi nikt w Europie i chyba na świecie. Gdyby mi ktoś pokazał taką grę ze dwadzieścia lat temu, pomyślałbym , że to jakaś gra komputerowa. Ta nieprawdopodobnie dokładna gra wydaje się wręcz niemożliwą dla zwykłego człowieka jako istoty. A jednak !
Oglądałem wczorajszy mecz z otwartą gębą, pomimo iż meczów Barcelony tak grającej, widziałem dziesiątki. Mało tego, nie byłem ani trochę zaskoczony ich poziomem gry, a jednak wychodziłem z podziwu. Drużyna Manchesteru praktycznie nie istniała. Chyba, że za wielką zasługę uznamy ostatni kwadrans, w którym Man U grali z Barcą jak, powiedzmy, równy z równym. Wspomnę jeszcze o golu Rooneya ze spalonego. Efektownego. Bynajmniej niezasłużonego. Barcelona doszła do takiego stanu perfekcji, że na dzień dzisiejszy nie ma sensu w ogóle toczyć z nią bojów. Od dzisiaj drużyny w Champions League powinny grać już tylko w finale o drugie miejsce, bo pierwsze należy do Bogów, a tymi są Katalończycy.
Manchester dopóki nie wystąpił we wczorajszym finale jawił się jako znakomity zespół, godny finalisty tejże imprezy. Do wczoraj można było tak to widzieć oczyma wyobraźni. A czym jest wyobraźnia pokazał wczorajszy finał. Jest złudna. Realia pokazały, że stanąć do walki z Barcą to po prostu wielki nietakt.
Oglądałem wczorajszy mecz z otwartą gębą, pomimo iż meczów Barcelony tak grającej, widziałem dziesiątki. Mało tego, nie byłem ani trochę zaskoczony ich poziomem gry, a jednak wychodziłem z podziwu. Drużyna Manchesteru praktycznie nie istniała. Chyba, że za wielką zasługę uznamy ostatni kwadrans, w którym Man U grali z Barcą jak, powiedzmy, równy z równym. Wspomnę jeszcze o golu Rooneya ze spalonego. Efektownego. Bynajmniej niezasłużonego. Barcelona doszła do takiego stanu perfekcji, że na dzień dzisiejszy nie ma sensu w ogóle toczyć z nią bojów. Od dzisiaj drużyny w Champions League powinny grać już tylko w finale o drugie miejsce, bo pierwsze należy do Bogów, a tymi są Katalończycy.
Manchester dopóki nie wystąpił we wczorajszym finale jawił się jako znakomity zespół, godny finalisty tejże imprezy. Do wczoraj można było tak to widzieć oczyma wyobraźni. A czym jest wyobraźnia pokazał wczorajszy finał. Jest złudna. Realia pokazały, że stanąć do walki z Barcą to po prostu wielki nietakt.
sobota, 28 maja 2011
LEBOWSKI, Poznań, klub "Blue Note", 12 czerwca 2011 (niedziela)
Piotrek Grausch , współszef (bo ze swoim bratem) firmy "Grausch i Grausch - Maszyny Budowlane" organizuje 12 czerwca (niedziela) ciekawy koncert zespołu LEBOWSKI. Odbędzie się on w klubie "Blue Note" o godz. 19-tej. Bilety, uwaga!, kosztują ledwie 20 zł !!! , a więc taniej niż do kina. Jeśli pamiętacie ub. roczną płytę "Cinematic", to przedstawiać grupy nie muszę. Jeśli ktoś jeszcze nie zna tego niezwykłego polskiego zespołu, to niech zaryzykuje te skromne dwie dychy w ciemno. Ten atmosferyczny zespół tworzy dość nietypową muzykę artrockową , wykorzystując oryginalne głosy polskich aktorów (w kilku fragmentach dzieła) i komponuje własne wizje do nieistniejącej muzyki filmowej, podanej w bardzo przekonujący sposób. Zatem fascynacja kinem + muzyka rockowa z dużą dawką wyobraźni, daje niezwykły efekt. Koncert ma przedstawić muzykę znaną z albumu "Cinematic" , jak i niespodzianki.
Co do samego Piotrka Grauscha, znam tego człowieka wiele wiele lat...i jest to jeden z największych pasjonatów muzyki, pomimo iż zawodowo jest businessmenem, prowadząc dużą firmę, w której pracuje ponad setka ludzi, bawiąc się w wielki sprzęt dla budownictwa. Piotrek zresztą na każdym bilecie czy plakacie, organizowanego przez siebie koncertu, dopisuje hasło "nie tylko maszyny są naszą pasją". I to prawda. To dzięki niemu oglądaliśmy w Poznaniu koncerty RPWL i solowego Yogiego Langa. Były to koncerty przez niego zainicjowane , z myślą o muzyce, a nie o zysku. Z koncertem LEBOWSKI jest podobnie. Piotrek z grupą LEBOWSKI jak i z muzykami RPWL zna się osobiście. Zresztą wykupił nawet licencję na wydanie tysiaca egzemplarzy płyty "Cinematic", aby rozdać to dzieło wśród znajomych, przyjaciół, swoich kontrahentów, itp... Jestem szczęśliwym posiadaczem jednej takiej płyty, która od normalnej wersji różni się tym, że na rewersie okładki widnieje logo GRAUSCH & GRAUSCH.
Ponieważ brak dzisiaj ludzi z inicjatywą, bo albo są firmy , które chcą zarobić, albo ludzie z dużą forsą lecz małym sercem do muzyki , można być dumnym, że pośród nas Poznaniaków, znajduje się człowiek businessman z wielką pasją i miłością do muzyki. Piszę o tym bez zgody głównego "sprawcy". Ponieważ nie czytuje on mojego bloga, liczę na to, że mi łba nie urwie. A na koncert zapraszam i serdecznie polecam !!!
piątek, 27 maja 2011
Małgorzata Dydek dzisiejszej nocy odeszła na zawsze
Już tak to bywa, że często na tym blogu dzielę się z Wami smutnymi wieściami. Nie inaczej będzie i teraz. Dzisiejszej nocy zmarła Małgorzata Dydek, znana (i uznana!) reprezentantka koszykówki naszego kraju. Kilkanaście dni temu napisałem tekst "Moje kontakty z Mistrzami", w którym pochwaliłem się znajomością z Panią Małgosią. Było to w drugiej połowie lat 90-tych. Owe spotkanie odbyło się na gruncie muzycznym, Pani Małgosia przyszła pewnego dnia do sklepu, w którym pracowałem, w celu kupna płyty Guns N'Roses. Krótka pogawędka o muzyce, a nie o sporcie, miłe to było. Później przyszła raz jeszcze, ale już nie pamiętam co kupiła. Była bardzo miła, a do tego spokojna i opanowana. Patrzyłem na Nią jak na cud natury, nie mogłem wyjść z podziwu, że mogą być na tym świecie tak wielcy ludzie. W tym przypadku nawet niekoniecznie w sporcie. Ale tak czułem przy pierwszej wizycie, przy drugiej już zupełnie nie robiła jej wysokość aż tak wielkiego wrażenia. Pomimo, iż nigdy nie lubiłem koszykówki, jakoś tak wewnątrz zaciskałem kciuki za jej sukcesy sportowe. Zapewne z uwagi na zapoznanie się z Panią Małgosią. Pamiętam, że gdy w wiadomościach sportowych informowano o Jej sukcesach, jakoś mnie to cieszyło. Naprawdę! Teraz, kiedy biedula leżała w śpiączce i walczyła o życie, zaciskałem kciuki i codziennie o niej myślałem, choć z nikim o tym nie rozmawiałem. Może dlatego, by uniknąć głupich docinek w rodzaju: "a przecież nie lubisz koszykówki", czy tym podobnymi. Smutna to wiadomość. Zamiast się cieszyć za kilka miesięcy z narodzin jej trzeciego dziecka, przychodzi pochować w jednej trumnie dwóch ludzi. I jeszcze wielu osierocić.
czwartek, 26 maja 2011
Wczoraj zmarły Edward Żentara okiem Nawiedzonego
Wczoraj po kolacji żona poinformowała mnie o samobójczej śmierci znanego aktora Edwarda Żentary. Na wieczornym spacerze z kolei, trochę sobie go powspominaliśmy. I choć nie była to postać szczególnie rozrywana przez reżyserów, to jednak nie dało się Go nie zauważyć. Wiem, że grywał mnóstwo drobnych, wręcz epizodycznych ról, najczęściej w serialach lub nowelach, przez co nie dane było mi podziwiać jego kunsztu aktorskiego, ale za jeden film nie zapomnę Edwarda Żentary do końca swych dni, mianowicie za "Karate po polsku". Nie pamiętam dokładnie, ale było to ze trzydzieści lat temu, wybrałem się na ten film z kumplami do kina (chyba "Bałtyk" ?) i zrobił on na mnie ogromne wrażenie! Był to zresztą w ogóle świetny czas dla polskiego kina. Mniej więcej w tych właśnie latach powstały takie obrazy jak "Krzyk" - z rewelacyjną Dorotą Stalińską, czy "Wielki Szu" - z także rewelacyjnym Janem Nowickim.. Oczywiście jeszcze kilka innych także, ale nie o nich rzecz ma traktować. Na początku lat 80-tych Polska oszalała na punkcie kina karate. Oczywiście "Wejście Smoka", no i kilka drobniejszych, już nie tak okazałych obrazów, zrobiło z wielu niedorajdów ulicznych i osiedlowych mistrzów stylu kung-fu lub uczniów Klasztoru Shaolin. Nawet ja po pierwszej projekcji (a byłem trzy razy! - jak się później okazało, tylko trzy !!!) w kinie Wilda, wyszedłem na ulicę jakiś pewniejszy swoich umiejętności, myśląc, że po takim filmie opanowałem wszystkie tajniki sztuk samoobrony. Co tam samoobrony - niech by mi tylko ktoś poskoczył! Większość rodaków zresztą reagowała podobnie. Wystarczyło na plakacie lub zwiastunie słowo "karate", a kolejki do kas ustawiały się jak po kawę lub papier toaletowy (czyli towar deficytowy w tamtych czasach). Głupio się przyznać, ale i ja , wówczas młody licealista, pełen werwy i animuszu, podniecony byłem, że i w Polsce powstał film o karate, tak więc obowiązkowo chciałem się przekonać naocznie, na co stać naszą sportową młodzież , a także kinematografię. Jednak już po kilku minutach projekcji zdałem sobie sprawę, że tytuł filmu ma się nijak do moich wyobrażeń o laniu się po gębach pod byle pretekstem. Cała opowieść osadzona w biednych polskich realiach, podana w bardzo realistycznym obrazie i tonie, zrobiła wrażenie o wiele większe od wszystkich szaleństw Bruce'a Lee. Choć do dzisiaj cytuję mistrza: "sztuka walki bez walki".
"Karate po polsku" to przede wszystkim parada czterech aktorów, właśnie Edwarda Żentary, Michała Anioła, Zbigniewa Buczkowskiego i niezwykle wówczas pociągającej Doroty Kamińskiej. Niczego nie umniejszając aktorom drugiego planu, statystom, itd... Dzisiaj się już takiego kina nie kręci. Scenarzyści i choreografowie niechętnie chcą pokazywać biedę, brud, prostactwo i małomiasteczkowość. Bo głupi widz nie pójdzie do kina. Bo głupi widz musi mieć wszystko pokolorowane, ładne buźki, zawsze uśmiechnięte, bogato przyozdobione wnętrza domów, piękne niezasrane trawniki, itp... Dlatego nasze kino ostatnich lat jest nienaturalne, przesłodzone, słowem: do dupy! Miliony romantycznych komedyjek mogą zemdlić i wpędzić w szał nawet cierpliwego i uodpornionego odbiorcę. A wszystko przez Katarzynę Grocholę i jej życiowe nowelki, pisane dla znudzonych matek i żon. Gdyby nie popularność "Nigdy w życiu" pewnie nie mdliło by nas za każdym razem, gdy oglądamy kolejny zwiastun tych romantycznych bzdetów, z czołówką wypachnionych i ulizanych aktorzyn i aktorzynów. Choć o ile "Nigdy w życiu" jeszcze sympatycznie dało się obejrzeć, o tyle mnogość powielaczy w latach następnych obarcza samą autorkę tych kiczów. Czy tego chce czy nie.
W pewnym sensie śmierć Edwarda Żentary zabiera ze sobą człowieka, którego ja akurat zapamiętałem z jednej świetnej roli kina, jakiego już dzisiaj nikt nie odważyłby się nakręcić.
Za tę rolę jestem mu wdzięczny, bo pochodzi z filmu, z którego jako Polak jestem dumny.
Kadr z filmu "Karate po polsku". Edward Żentara (filmowy Piotr) w scenie, w której na kolację przygotował duży talerz raków, zapraszając swoją dziewczynę i kolegę plastyka do stołu. Ale jak zapewne Nawiedzeni pamiętacie, do kolacji nie doszło. A jeśli nie pamiętacie, to zachęcam do przypomnienia sobie i obejrzenia tego filmu ponownie, bądź po raz pierwszy (ale do tego proszę się nie przyznawać).
P.S. Acha, zapomniałem o muzyce, a to wstyd, bowiem film "Karate po polsku" miał zaszczyt zostać zilustrowanym jedną z najpiękniejszych muzycznych ścieżek polskiego kina. Skomponował ją Zbigniew Górny. Tak, tak, Zbigniew Górny. Posłuchajcie tego fortepianu! Frycek Chopin na pewno tam z góry kilka razy klasnął dłońmi w geście szacunku.
Andrzej Masłowski
26 maja 2011
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!!
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00
nawiedzonestudio.boo.pl
"Karate po polsku" to przede wszystkim parada czterech aktorów, właśnie Edwarda Żentary, Michała Anioła, Zbigniewa Buczkowskiego i niezwykle wówczas pociągającej Doroty Kamińskiej. Niczego nie umniejszając aktorom drugiego planu, statystom, itd... Dzisiaj się już takiego kina nie kręci. Scenarzyści i choreografowie niechętnie chcą pokazywać biedę, brud, prostactwo i małomiasteczkowość. Bo głupi widz nie pójdzie do kina. Bo głupi widz musi mieć wszystko pokolorowane, ładne buźki, zawsze uśmiechnięte, bogato przyozdobione wnętrza domów, piękne niezasrane trawniki, itp... Dlatego nasze kino ostatnich lat jest nienaturalne, przesłodzone, słowem: do dupy! Miliony romantycznych komedyjek mogą zemdlić i wpędzić w szał nawet cierpliwego i uodpornionego odbiorcę. A wszystko przez Katarzynę Grocholę i jej życiowe nowelki, pisane dla znudzonych matek i żon. Gdyby nie popularność "Nigdy w życiu" pewnie nie mdliło by nas za każdym razem, gdy oglądamy kolejny zwiastun tych romantycznych bzdetów, z czołówką wypachnionych i ulizanych aktorzyn i aktorzynów. Choć o ile "Nigdy w życiu" jeszcze sympatycznie dało się obejrzeć, o tyle mnogość powielaczy w latach następnych obarcza samą autorkę tych kiczów. Czy tego chce czy nie.
W pewnym sensie śmierć Edwarda Żentary zabiera ze sobą człowieka, którego ja akurat zapamiętałem z jednej świetnej roli kina, jakiego już dzisiaj nikt nie odważyłby się nakręcić.
Za tę rolę jestem mu wdzięczny, bo pochodzi z filmu, z którego jako Polak jestem dumny.
Kadr z filmu "Karate po polsku". Edward Żentara (filmowy Piotr) w scenie, w której na kolację przygotował duży talerz raków, zapraszając swoją dziewczynę i kolegę plastyka do stołu. Ale jak zapewne Nawiedzeni pamiętacie, do kolacji nie doszło. A jeśli nie pamiętacie, to zachęcam do przypomnienia sobie i obejrzenia tego filmu ponownie, bądź po raz pierwszy (ale do tego proszę się nie przyznawać).
P.S. Acha, zapomniałem o muzyce, a to wstyd, bowiem film "Karate po polsku" miał zaszczyt zostać zilustrowanym jedną z najpiękniejszych muzycznych ścieżek polskiego kina. Skomponował ją Zbigniew Górny. Tak, tak, Zbigniew Górny. Posłuchajcie tego fortepianu! Frycek Chopin na pewno tam z góry kilka razy klasnął dłońmi w geście szacunku.
Andrzej Masłowski
26 maja 2011
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!!
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00
nawiedzonestudio.boo.pl
środa, 25 maja 2011
MEMORIES OF MACHINES - "Warm Winter" - (2011) -
MEMORIES OF MACHINES - "Warm Winter" - (MASCOT MUSIC) -
Jeszcze nie miałem tej płyty, a już czułem, że to będzie to! Po raz kolejny mój czujny nos nie zawiódł. Ale przede wszystkim, to po raz kolejny nie zawiedli mnie muzycy, od których to wszystko przecież zależy. Tim Bowness, wokalista znany z No-Man, czyli z zespołu (a tak naprawdę duetu) dowodzonego przez Stevena Wilsona (lidera Porcupine Tree), to najbardziej delikatny i rozmarzony głos, działający niczym balsam na uszy otaczającego nas świata pełnego wojen, konfliktów i nienawiści. To pierwszy trzon tego niezwykłego duetu. Drugim jest włoski multiinstrumentalista i kompozytor Giancarlo Erra. Także dobrze znana nam postać, wywodząca się jak Bowness, z muzyków nieco młodszego pokolenia. Na co dzień prowadzi grupę Nosound, której jest bezsprzecznym liderem. Jako, że obaj Panowie kochają podobne muzyczne nastroje i klimaty , tylko kwestią czasu było połączenie ich w mocną armię piękna i subtelności. Namiastkę ich wspólnych możliwości otrzymaliśmy już na drugiej płycie Nosound "Lightdark" (2008), w postaci przecudownej kompozycji "Someone Starts To Fade Away". Może trudno będzie w to uwierzyć, ale właśnie dopiero co wydana płyta "Warm Winter" przynosi rzeczy równie piękne, a czasem wręcz istne arcydzieła, jak: "Warm Winter" czy "Change Me Once Again" (to w ogóle zresztą najpiękniejszy utwór! - kto wie, może i całego tego roku!). Każde ucho wyczulone na piękno, a nie będące jeszcze skażone bezguściem większości ludzkiej populacji, powinno tę płytę aplikować sobie codziennie po kilka razy, bez popitki. W ramach niepisanego programu ochrony dobrego smaku. Oczywiście mogę dopisać jeszcze kilka tytułów , jak: :Before We Fall" , "Lost And Found In The Digital World" czy "At The Centre Of It All" i owinąć szalem najpiękniej splecionych słów, by ubłagać ewentualnego odbiorcę o wczucie się w całkowitą atmosferę tegoż dzieła.Tylko co to da, jeśli gardło bracie zedrzesz, a wyprany z wszelkich emocji mózg i tak powróci do durnego łomotu. Sądzę, że gdyby większość ludzi słuchało takich płyt jak ta, nie byłoby wojen i nienawiści. Choć może zbyt wysoko stawiam poprzeczkę. Większości ludzkim istnieniom przydałoby się w ogóle zapisywać na receptach przymusowe słuchanie muzyki, bowiem bez niej snują się po tym świecie jak po krainie bezcelu i bezsensu.
Tylko z dziennikarskiego obowiązku nadmienię, iż panom Erra i Bownessowi towarzyszy około dwudziestu muzyków. Zarówno z nazwiskami niewiele nam mówiącymi jak i tymi największymi (Peter Hammill, Robert Fripp, Steven Wilson, Julianne Regan, Colin Edwin,...), które zbudowały legendy i podwaliny pod wielkie arcydzieła, jak choćby i właśnie TO! Jednak nie nazwiska są tu istotne. Nie myślimy o nich podczas słuchania tej płyty. One tylko lekko pomagają w komercyjnym aspekcie dzieła. Jeśli w ogóle wolno tak powiedzieć o płycie, która już w samym założeniu jest przecież dziełem niekomercyjnym. Kiedy słucham tej płyty myślę sobie jak bezczelnie wielu wykonawców podszywa się po dział "rock progresywny" czy tam "art rock". Jak wielu z nich wykoślawia te pojęcia. Dzisiaj należne już tylko nielicznym, jak choćby, a może przede wszystkim, takim twórcom jak z omówionego projektu Memories Of Machines. Dziękuję za uwagę.
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!!
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00
nawiedzonestudio.boo.pl
Jeszcze nie miałem tej płyty, a już czułem, że to będzie to! Po raz kolejny mój czujny nos nie zawiódł. Ale przede wszystkim, to po raz kolejny nie zawiedli mnie muzycy, od których to wszystko przecież zależy. Tim Bowness, wokalista znany z No-Man, czyli z zespołu (a tak naprawdę duetu) dowodzonego przez Stevena Wilsona (lidera Porcupine Tree), to najbardziej delikatny i rozmarzony głos, działający niczym balsam na uszy otaczającego nas świata pełnego wojen, konfliktów i nienawiści. To pierwszy trzon tego niezwykłego duetu. Drugim jest włoski multiinstrumentalista i kompozytor Giancarlo Erra. Także dobrze znana nam postać, wywodząca się jak Bowness, z muzyków nieco młodszego pokolenia. Na co dzień prowadzi grupę Nosound, której jest bezsprzecznym liderem. Jako, że obaj Panowie kochają podobne muzyczne nastroje i klimaty , tylko kwestią czasu było połączenie ich w mocną armię piękna i subtelności. Namiastkę ich wspólnych możliwości otrzymaliśmy już na drugiej płycie Nosound "Lightdark" (2008), w postaci przecudownej kompozycji "Someone Starts To Fade Away". Może trudno będzie w to uwierzyć, ale właśnie dopiero co wydana płyta "Warm Winter" przynosi rzeczy równie piękne, a czasem wręcz istne arcydzieła, jak: "Warm Winter" czy "Change Me Once Again" (to w ogóle zresztą najpiękniejszy utwór! - kto wie, może i całego tego roku!). Każde ucho wyczulone na piękno, a nie będące jeszcze skażone bezguściem większości ludzkiej populacji, powinno tę płytę aplikować sobie codziennie po kilka razy, bez popitki. W ramach niepisanego programu ochrony dobrego smaku. Oczywiście mogę dopisać jeszcze kilka tytułów , jak: :Before We Fall" , "Lost And Found In The Digital World" czy "At The Centre Of It All" i owinąć szalem najpiękniej splecionych słów, by ubłagać ewentualnego odbiorcę o wczucie się w całkowitą atmosferę tegoż dzieła.Tylko co to da, jeśli gardło bracie zedrzesz, a wyprany z wszelkich emocji mózg i tak powróci do durnego łomotu. Sądzę, że gdyby większość ludzi słuchało takich płyt jak ta, nie byłoby wojen i nienawiści. Choć może zbyt wysoko stawiam poprzeczkę. Większości ludzkim istnieniom przydałoby się w ogóle zapisywać na receptach przymusowe słuchanie muzyki, bowiem bez niej snują się po tym świecie jak po krainie bezcelu i bezsensu.
Tylko z dziennikarskiego obowiązku nadmienię, iż panom Erra i Bownessowi towarzyszy około dwudziestu muzyków. Zarówno z nazwiskami niewiele nam mówiącymi jak i tymi największymi (Peter Hammill, Robert Fripp, Steven Wilson, Julianne Regan, Colin Edwin,...), które zbudowały legendy i podwaliny pod wielkie arcydzieła, jak choćby i właśnie TO! Jednak nie nazwiska są tu istotne. Nie myślimy o nich podczas słuchania tej płyty. One tylko lekko pomagają w komercyjnym aspekcie dzieła. Jeśli w ogóle wolno tak powiedzieć o płycie, która już w samym założeniu jest przecież dziełem niekomercyjnym. Kiedy słucham tej płyty myślę sobie jak bezczelnie wielu wykonawców podszywa się po dział "rock progresywny" czy tam "art rock". Jak wielu z nich wykoślawia te pojęcia. Dzisiaj należne już tylko nielicznym, jak choćby, a może przede wszystkim, takim twórcom jak z omówionego projektu Memories Of Machines. Dziękuję za uwagę.
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!!
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00
nawiedzonestudio.boo.pl
Niemoc
Niemoc (lub bezsilność - jak kto woli), to między innymi coś takiego, gdy wchodzimy do sklepu i prosimy sprzedawczynię o wodę truskawkową, trzymając w dłoni odliczone pieniądze, a nie możemy jej kupić , bowiem pani sprzedawczyni nie rozumie co się do niej mówi. A jeszcze za plecami stoją dwie osoby, którym się mocno spieszy, sądząc po niespokojnym braku ustania w jednym miejscu. Właśnie coś takiego spotkało mnie dzisiaj. Trzymałem się dzielnie do wczorajszego wieczoru, aż w końcu straciłem głos , niemal całkowicie. Skutki picia zimnych napojów w końcu wylazły na dobre, ale dlaczego dopiero po kilku dniach? Osiągnęły dzisiaj swoje apogeum. No chyba, że czeka mnie jeszcze coś gorszego? Strach pomyśleć. Brrr!!!
Zastanawiam się czy do niedzieli paskudztwo przejdzie. W przeciwnym wypadku będę musiał odsprzedać audycję, a tego bym nie chciał.
Nie po to to piszę, by szukać współczucia i upraszać się o słowa życzeń w powrocie do zdrowia, a raczej ze złości, że sobie pogadać nie mogę. No i ta niemoc, krzyczysz, wrzeszczysz, wołasz, a nikt nie słyszy...
Zastanawiam się czy do niedzieli paskudztwo przejdzie. W przeciwnym wypadku będę musiał odsprzedać audycję, a tego bym nie chciał.
Nie po to to piszę, by szukać współczucia i upraszać się o słowa życzeń w powrocie do zdrowia, a raczej ze złości, że sobie pogadać nie mogę. No i ta niemoc, krzyczysz, wrzeszczysz, wołasz, a nikt nie słyszy...
wtorek, 24 maja 2011
Nieposłuszny blog
No proszę, jakiego figla (zresztą nie po raz pierwszy) sprawił mi mój blog. Opis płyty Blackfield przemieścił się sprzed jakiegoś czasu do wpisu najnowszego. Bez mojej ingerencji. Nie rozumiem. Te dziwa sieciowej natury potwierdzają przy okazji fakt, o tym co kiedyś zasugerował Jadis. Mianowicie, że się dopisał Jadis w komentarzu pod jakimś tekstem, a to po prostu zniknęło. Co prawda Blackfield nie zniknął, ale samowolne przemieszczanie się po moim blogu bez zezwolenia, świadczy o braku posłuszeństwa. Nowym wpisem z 24 maja jest BONFIRE "Branded", czyli tekst znajdujący się pod Blackfieldem. Niby nic takiego się nie stało, ale ktoś może się zdziwić - jak ja.
P.S. A może to po wulkanie na Islandii drugi krok ku końcu świata?
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!!
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00
nawiedzonestudio.boo.pl
P.S. A może to po wulkanie na Islandii drugi krok ku końcu świata?
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!!
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00
nawiedzonestudio.boo.pl
BLACKFIELD - "Welcome To My DNA" - (2011) -
BLACKFIELD - "Welcome To My DNA" - (KSCOPE) -
Steven Wilson utworzył Blackfield, by realizować się w piosenkach. Miała to być odskocznia od ambitnego repertuaru Porcupine Tree, No-Man i kilku innych projektów, które powołał do życia w ostatnich kilkunastu latach. Wilson posiada lekką rękę do komponowania, zarówno rzeczy skomplikowanych, jak i po prostu ładnych. Posiadł on jeszcze jedną cechą, myślę, że jeszcze cenniejszą, a jest nią łatwość i umiejętność dogadywania się ze znakomitymi muzykami, a raczej ich wyszukiwania. Takim skarbem bez wątpienia jest izraelski wokalista Aviv Geffen, który w swoim kraju posiada od lat status gwiazdy muzyki pop (w dobrym słowa tego znaczeniu), jednak na świecie jego nazwisko do sześciu-siedmiu lat wstecz, nie mówiło praktycznie nikomu nic. Wilson i Geffen zatrybili niczym układ w szwajcarskim zegarku, serwując dla nas od tamtej chwili, piosenki z najwyższej półki. Przy okazji pokazując światu na czym polega uroda dobrej piosenki, wyzbytej kiczu, banału i złego smaku, jaki przecież towarzyszy nam na codzień, a od którego nie da się uciec. Używając sekcji rockowej + szlachetnej orkiestracji serwują średnio co trzy lata, po nieco ponad pół godziny rozkoszy dla uszu. Panowie dzielą się partiami wokalnymi, choć nie do końca sprawiedliwie, bowiem w tej dziedzinie Wilson, jako szef grupy ,ma nieco więcej do powiedzenia. Troszkę szkoda, uważam że sposób śpiewania jak i głos Aviva Geffena posiada nad wyraz oryginalny i piękny zarazem. Ale nie narzekajmy, Aviv Geffen jest także niezłym instrumentalistą, gra na gitarze i instrumentach klawiszowych (w tym na klasycznym pianinie), a więc podobnie jak Steven Wilson. I obaj znakomicie się uzupełniają. Do pomocy (bo Blackfield to przecież tylko duet) mają jeszcze trzech muzyków, którzy, że tak powiem, grają na pozostałych instrumentach. No i te orkiestracje, o których wspomniałem powyżej, czyli "smyczkowe smaczki", to w zasadzie w większości pomysły A.Geffena, który wraz z nimi rekompensuje nam mniejszą ilość partii wokalnych. Oczywiście , nuty Geffena gra prawdziwa orkiestra, przez co tworzy nam się klimat dawnych lat, w których piosenkarze często śpiewali przy akompaniamencie orkiestry. I tutaj brawa dla muzyków, którzy znaleźli złoty środek, łącząc tradycyjność z nowym brzmieniem. Bo te piosenki smakują tak jakby połączyć najmelodyjniejsze piosenki Porcupine Tree z orkiestrą Henryka Debicha. Jednak daleko tym piosenkom do sztampy czy festiwalowego chałturzenia. To piosenki pełne przemyśleń, wzruszeń, i nie dla roztańczono-falującej publiczności. A dla potrzebujących ciepła czy refleksji. Skłaniające do zadumy i przyjemnego smutku. Bo smutek nie zawsze musi boleć.
Takie płyty jak ta, nie od razu wpadają do głowy. Nasze uszy nie za pierwszym razem wychwycą piękno melodii, ale gdy już to uczynią, nie wypuszczą tych nut nigdy ze swego wnętrza.
Długo nie mogłem pokochać tej płyty, ale teraz .... , nie oddałbym żadnego utworu. Choć, gdyby mi kazano wykroić trzy najpiękniejsze fragmenty i zabrać na bezludną wyspę, nie wahałbym się zapakować do plecaka: "Rising Of The Tide" , "Oxygen" oraz "DNA".
Dla takich płyt warto stąpać po tym świecie.
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!!
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00
nawiedzonestudio.boo.pl
Steven Wilson utworzył Blackfield, by realizować się w piosenkach. Miała to być odskocznia od ambitnego repertuaru Porcupine Tree, No-Man i kilku innych projektów, które powołał do życia w ostatnich kilkunastu latach. Wilson posiada lekką rękę do komponowania, zarówno rzeczy skomplikowanych, jak i po prostu ładnych. Posiadł on jeszcze jedną cechą, myślę, że jeszcze cenniejszą, a jest nią łatwość i umiejętność dogadywania się ze znakomitymi muzykami, a raczej ich wyszukiwania. Takim skarbem bez wątpienia jest izraelski wokalista Aviv Geffen, który w swoim kraju posiada od lat status gwiazdy muzyki pop (w dobrym słowa tego znaczeniu), jednak na świecie jego nazwisko do sześciu-siedmiu lat wstecz, nie mówiło praktycznie nikomu nic. Wilson i Geffen zatrybili niczym układ w szwajcarskim zegarku, serwując dla nas od tamtej chwili, piosenki z najwyższej półki. Przy okazji pokazując światu na czym polega uroda dobrej piosenki, wyzbytej kiczu, banału i złego smaku, jaki przecież towarzyszy nam na codzień, a od którego nie da się uciec. Używając sekcji rockowej + szlachetnej orkiestracji serwują średnio co trzy lata, po nieco ponad pół godziny rozkoszy dla uszu. Panowie dzielą się partiami wokalnymi, choć nie do końca sprawiedliwie, bowiem w tej dziedzinie Wilson, jako szef grupy ,ma nieco więcej do powiedzenia. Troszkę szkoda, uważam że sposób śpiewania jak i głos Aviva Geffena posiada nad wyraz oryginalny i piękny zarazem. Ale nie narzekajmy, Aviv Geffen jest także niezłym instrumentalistą, gra na gitarze i instrumentach klawiszowych (w tym na klasycznym pianinie), a więc podobnie jak Steven Wilson. I obaj znakomicie się uzupełniają. Do pomocy (bo Blackfield to przecież tylko duet) mają jeszcze trzech muzyków, którzy, że tak powiem, grają na pozostałych instrumentach. No i te orkiestracje, o których wspomniałem powyżej, czyli "smyczkowe smaczki", to w zasadzie w większości pomysły A.Geffena, który wraz z nimi rekompensuje nam mniejszą ilość partii wokalnych. Oczywiście , nuty Geffena gra prawdziwa orkiestra, przez co tworzy nam się klimat dawnych lat, w których piosenkarze często śpiewali przy akompaniamencie orkiestry. I tutaj brawa dla muzyków, którzy znaleźli złoty środek, łącząc tradycyjność z nowym brzmieniem. Bo te piosenki smakują tak jakby połączyć najmelodyjniejsze piosenki Porcupine Tree z orkiestrą Henryka Debicha. Jednak daleko tym piosenkom do sztampy czy festiwalowego chałturzenia. To piosenki pełne przemyśleń, wzruszeń, i nie dla roztańczono-falującej publiczności. A dla potrzebujących ciepła czy refleksji. Skłaniające do zadumy i przyjemnego smutku. Bo smutek nie zawsze musi boleć.
Takie płyty jak ta, nie od razu wpadają do głowy. Nasze uszy nie za pierwszym razem wychwycą piękno melodii, ale gdy już to uczynią, nie wypuszczą tych nut nigdy ze swego wnętrza.
Długo nie mogłem pokochać tej płyty, ale teraz .... , nie oddałbym żadnego utworu. Choć, gdyby mi kazano wykroić trzy najpiękniejsze fragmenty i zabrać na bezludną wyspę, nie wahałbym się zapakować do plecaka: "Rising Of The Tide" , "Oxygen" oraz "DNA".
Dla takich płyt warto stąpać po tym świecie.
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!!
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00
nawiedzonestudio.boo.pl
BONFIRE - "Branded" - (2011) -
BONFIRE - "Branded" - (LZ Records) -
Tak mniej więcej 15-20 lat temu miałem kręćka na punkcie tej zachodnioniemieckiej formacji. Warte odnotowania jest, że to grupa z zachodnich Niemiec, ponieważ przez cały okres istnienia dawnego NRD, nie było tam ani jednego tak grającego zespołu. Pierwsze cztery (a już szczególnie pierwsze trzy!) albumy należą do ścisłej czołówki melodyjnego hard rocka - i to w kategoriach ogólnoświatowych. Bonfire nie wymyślili niczego nowego, za to w zamerykanizowaniu swojej muzyki często byli lepsi od swoich kolegów z Nowego Lądu. Fajny, lekko zachrypnięty głos Clausa Lessmanna, dwóch sprawnych gitarzystów i dopełniający składu koledzy basowo-perkusyjni, mieli oni wszyscy kapitalne patenty na chwytliwe melodie, chóralne refreny, soczyste zagrywki gitarowe, a ciuchami i fryzurami nie odstawali od najaktualniejszych wówczas żurnali mody. Dzisiaj ich stare fotki mogą wywoływać szyderczy uśmiech, jednak wtedy ... Powróćmy do muzyki. Do zakupu nowej płyty Bonfajerów namówił mnie znajomy, któremu album wpadł mocno w ucho i polecał mi go z wypiekami na twarzy. Nie do końca byłem przekonany, szczególnie mając w pamięci moje ostatnie smutne spotkanie z perfekcyjnie kiepską płytą "Free" z 2003 roku. Wprowadziła mnie ona w wieczysty stan niechęci do tej grupy. Następnych dwóch dzieł, jakie ukazały się w latach 2006/8 nawet już nie miałem ochoty słuchać. Żałośnie było towarzyszyć grupie, która z fajnego melodyjnego łojenia przekształcała się z każdym rokiem w countrowo-kowbojski kwintet, a sam Lessmann śpiewał niczym chałturnik z weselnego bandu. Wolałem zachować we wspomnieniach najlepsze chwile, nawet te z przyjemnej płyty "Rebel Soul" (1998), na której to już pojawiały się niebezpiecznie pierwsze zakłócenia we właściwym przekazie. Dlatego proszę mi wierzyć, że posłuchanie nowego dzieła Bonfajerów było dla mnie wielkim wyzwaniem. A także kolejną lekcją życia. Lekcją bolesną. Nie należy się bowiem na siłę przekonywać do rzeczy już od dawna niechcianych. Głupio tak opluwać coś, co się niegdyś (nawet!) ubóstwiało, ale myślę, że najszczęśliwszym dla zespołu faktem, byłoby zamknięcie za sobą bram raz na zawsze. Po co męczyć się i grać kowbojski metal dla nachlanego piwskiem towarzystwa na jakimś oktoberfestowatym spędzie, skoro można uczciwie zmienić nazwę na "Bonfrajer" i ciągnąć tę żałość dalej, ale już nie na konto tej zasłużonej nazwy.
Ileż dróg przebytych, ileż męk doznanych, aby przesłuchać tych dwanaście songów. Proszę mi wierzyć, to jak człapanie po czworakach bez wody po gorącym piasku pustynnym. No i te błogie refreny nieodbiegające od poziomu reaktywowanych w późnych okresach Czerwonych Gitar czy Trubadurów. Gdy do brakujących słów tekstu usilnie dokłada się "u-u-u" , "ołołoł" lub "jejeje", to ręce opadają do samej ziemi. Masz ci los, w swoim czasie panowie z Bonfire zainspirowali swoich ziomków z Fair Warning, a ci wyprzedzają dziś swych nauczycieli o lata świetlne.
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!!
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00
nawiedzonestudio.boo.pl
Tak mniej więcej 15-20 lat temu miałem kręćka na punkcie tej zachodnioniemieckiej formacji. Warte odnotowania jest, że to grupa z zachodnich Niemiec, ponieważ przez cały okres istnienia dawnego NRD, nie było tam ani jednego tak grającego zespołu. Pierwsze cztery (a już szczególnie pierwsze trzy!) albumy należą do ścisłej czołówki melodyjnego hard rocka - i to w kategoriach ogólnoświatowych. Bonfire nie wymyślili niczego nowego, za to w zamerykanizowaniu swojej muzyki często byli lepsi od swoich kolegów z Nowego Lądu. Fajny, lekko zachrypnięty głos Clausa Lessmanna, dwóch sprawnych gitarzystów i dopełniający składu koledzy basowo-perkusyjni, mieli oni wszyscy kapitalne patenty na chwytliwe melodie, chóralne refreny, soczyste zagrywki gitarowe, a ciuchami i fryzurami nie odstawali od najaktualniejszych wówczas żurnali mody. Dzisiaj ich stare fotki mogą wywoływać szyderczy uśmiech, jednak wtedy ... Powróćmy do muzyki. Do zakupu nowej płyty Bonfajerów namówił mnie znajomy, któremu album wpadł mocno w ucho i polecał mi go z wypiekami na twarzy. Nie do końca byłem przekonany, szczególnie mając w pamięci moje ostatnie smutne spotkanie z perfekcyjnie kiepską płytą "Free" z 2003 roku. Wprowadziła mnie ona w wieczysty stan niechęci do tej grupy. Następnych dwóch dzieł, jakie ukazały się w latach 2006/8 nawet już nie miałem ochoty słuchać. Żałośnie było towarzyszyć grupie, która z fajnego melodyjnego łojenia przekształcała się z każdym rokiem w countrowo-kowbojski kwintet, a sam Lessmann śpiewał niczym chałturnik z weselnego bandu. Wolałem zachować we wspomnieniach najlepsze chwile, nawet te z przyjemnej płyty "Rebel Soul" (1998), na której to już pojawiały się niebezpiecznie pierwsze zakłócenia we właściwym przekazie. Dlatego proszę mi wierzyć, że posłuchanie nowego dzieła Bonfajerów było dla mnie wielkim wyzwaniem. A także kolejną lekcją życia. Lekcją bolesną. Nie należy się bowiem na siłę przekonywać do rzeczy już od dawna niechcianych. Głupio tak opluwać coś, co się niegdyś (nawet!) ubóstwiało, ale myślę, że najszczęśliwszym dla zespołu faktem, byłoby zamknięcie za sobą bram raz na zawsze. Po co męczyć się i grać kowbojski metal dla nachlanego piwskiem towarzystwa na jakimś oktoberfestowatym spędzie, skoro można uczciwie zmienić nazwę na "Bonfrajer" i ciągnąć tę żałość dalej, ale już nie na konto tej zasłużonej nazwy.
Ileż dróg przebytych, ileż męk doznanych, aby przesłuchać tych dwanaście songów. Proszę mi wierzyć, to jak człapanie po czworakach bez wody po gorącym piasku pustynnym. No i te błogie refreny nieodbiegające od poziomu reaktywowanych w późnych okresach Czerwonych Gitar czy Trubadurów. Gdy do brakujących słów tekstu usilnie dokłada się "u-u-u" , "ołołoł" lub "jejeje", to ręce opadają do samej ziemi. Masz ci los, w swoim czasie panowie z Bonfire zainspirowali swoich ziomków z Fair Warning, a ci wyprzedzają dziś swych nauczycieli o lata świetlne.
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!!
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00
nawiedzonestudio.boo.pl
poniedziałek, 23 maja 2011
Koniec Świata
Dwa dni temu podobno zainicjował się początkowy etap końca świata. Szkoda tylko, że nie wiadomo kiedy się on de facto zakończy. Wolałbym zresztą, tak nawiasem mówiąc, by ten koniec nadszedł raz a porządnie. Po co bawić się w etapy. Nie ma takiego wizjonera, który wie coś więcej? Bo ci dotychczasowi to jakoś kiepsko władają językiem zmysłowości i proroctwa. Ileż to już tych końców świata miało być, ohoho! I zawsze te wcześniej zapowiedziane, były tymi złymi proroctwami, a te co właśnie były głoszonymi, to były te najprawdziwsze. Jakoś dalej wyczuwam grunt pod nogami, a ludzie mi znani wciąż mnie otaczają, a więc w czasie jakoś się także nie przemieściłem. Niech ktoś mądry zatem wytłumaczy, w czym rzecz?, bom ja chłop ciemny najwyraźniej jest.
Pamiętam Sylwestra z 1999/2000. Jako dojrzały facet trząsłem portkami, bo nadchodził ten przełomowy moment, w którym wszystko i wszystkich miał szlag trafić. A skończyło się na stuknięciu lampkami szampanów, wzniesieniu toastów z kwaśno-obrzydliwym szampanem i kolejnym porannym kacem posylwestrowym. Szczerze mówiąc, trochę rozśmieszają mnie te wszystkie przepowiednie, tych mędrców z przeszłości , którzy w swoich czasach byli wysłannikami piekieł dla ciemnych mas,. ale jak widać, czasy się zmieniły, a masy jakby nie. Bo nawet o tym mówiąc humorystycznie i z przymrużeniem oka, czujemy podskórnie pewne obawy, że może jak zbyt głośno sobie zakpimy, to niebiosa się otworzą, a z nich rozwścieczeni Zeus z Nostradamusem piorunami nas poczęstują. Nie ukrywam, że te pioruny i błyskawice pewnie byłyby przyjemniejsze od niewyparzonych gęb co niektórych "dobrych ludzi", wracając na chwilę tak przy okazji do prozy życia. Już słyszałem dzisiaj, że wszystko się zgadza, bowiem 21 maja o godz. 18-tej dał o sobie znać wulkan na Islandii, a to właśnie godzina zapowiadająca tego dnia początek końca świata. A ja uważam, że koniec świata nastąpi, gdy Korea Północna podpisze akt kapitulacji systemu władczego i komunistycznego, ludzie o Bogu nie będą myśleć w kategorii kultu jednostki, Amerykanie oddadzą całą zagrabioną ropę jej właścicielom, a w Polsce kaczyński przeprosi rodziny Smoleńskie za wykorzystywanie ich dramatu do budowania swej potęgi, a poza tym cukier i benzyna zejdą do poziomu 2 zł za kilo/litr.
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!!
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00
nawiedzonestudio.boo.pl
Pamiętam Sylwestra z 1999/2000. Jako dojrzały facet trząsłem portkami, bo nadchodził ten przełomowy moment, w którym wszystko i wszystkich miał szlag trafić. A skończyło się na stuknięciu lampkami szampanów, wzniesieniu toastów z kwaśno-obrzydliwym szampanem i kolejnym porannym kacem posylwestrowym. Szczerze mówiąc, trochę rozśmieszają mnie te wszystkie przepowiednie, tych mędrców z przeszłości , którzy w swoich czasach byli wysłannikami piekieł dla ciemnych mas,. ale jak widać, czasy się zmieniły, a masy jakby nie. Bo nawet o tym mówiąc humorystycznie i z przymrużeniem oka, czujemy podskórnie pewne obawy, że może jak zbyt głośno sobie zakpimy, to niebiosa się otworzą, a z nich rozwścieczeni Zeus z Nostradamusem piorunami nas poczęstują. Nie ukrywam, że te pioruny i błyskawice pewnie byłyby przyjemniejsze od niewyparzonych gęb co niektórych "dobrych ludzi", wracając na chwilę tak przy okazji do prozy życia. Już słyszałem dzisiaj, że wszystko się zgadza, bowiem 21 maja o godz. 18-tej dał o sobie znać wulkan na Islandii, a to właśnie godzina zapowiadająca tego dnia początek końca świata. A ja uważam, że koniec świata nastąpi, gdy Korea Północna podpisze akt kapitulacji systemu władczego i komunistycznego, ludzie o Bogu nie będą myśleć w kategorii kultu jednostki, Amerykanie oddadzą całą zagrabioną ropę jej właścicielom, a w Polsce kaczyński przeprosi rodziny Smoleńskie za wykorzystywanie ich dramatu do budowania swej potęgi, a poza tym cukier i benzyna zejdą do poziomu 2 zł za kilo/litr.
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!!
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00
nawiedzonestudio.boo.pl
niedziela, 22 maja 2011
Punkty Apgara - czyli jak się dowartościować?
Zastanawiałem się, poruszać na blogu tak drażliwy temat , czy nie? Mój blog służy temu, bym pisał co leży mi na wątrobie (czytaj: sercu). Dlatego nie będę zwlekać, by z gorącym tematem czekać do kolejnej okazji, gdyż ta może się już nie trafić, albo za lat kilka także i nie drażnić. Na czym polega dowartościowanie się w świecie współczesnym? Przede wszystkim na tym, że coraz rzadziej nas chwalą , więc musimy sami.
Zaobserwowałem to już dawno temu na przykładzie niektórych słuchaczy. Szczególnie tych, którzy swą wielkość postrzegają na szybkim internecie. Polega to mniej więcej na tym, że ja nawiedzony przycinam troszkę głupkowatego i niby specjalnie niedoinformowanego. Mówię więc, że oto prezentuję jakąś tam płytę, o której niczego niby nie wiem. Bo albo wiem, ale tak mi się lepiej ją prezentuje, by nie sypać nudnymi faktami, albo naprawdę nie wiem, ponieważ na początku znajomości z taką świeżutką płytą często nie chcę od razu wiedzieć wszystkiego. Często pewne niedomówienie i niepełna wiedza mają pewien "smak". W takiej sytuacji mogę być pewien, że od razu otrzymam kilka sms-ów lub maili z przepisanymi informacyjkami z Wikipedii lub official website. I tu mój podziw, za jakiego ciemniaka w oczach co niektórych uchodzę. Uspokajam, gdybym miał ochotę znajdę sam. Ale po co? Od tego są książki, encyklopedie, płyty i ich książeczki, itp... Proszę uwierzyć, przebijają one pod każdym względem te wpisy od niedouczonych internautów i wielkości empetrójkowego pokolenia autorów owych niedokładnych opracowań.
Kolejna sprawa z jaką spotykam się od kilku krótkich lat, irytująca, przynajmniej mnie. Niestety najczęściej spotykana , a raczej otrzymywana od ludzi, których lubię lub szanuję. Proszę sobie wyobrazić, że w ostatnich 5 latach poinformowało mnie o narodzinach swojego dziecka siedem osób. Chyba, że kogoś pominąłem? To piękna chwila w życiu każdego człowieka. Zarówno tego przychodzącego na świat, jak i jego rodziców. Jako, że niewiele kobiet mnie lubi, zazwyczaj o tego typu pięknych chwilach informują mnie ojcowie. Niestety, coraz rzadziej osobiście, ale cóż... Zatem otrzymuję wykładnię prawdy w sms-ach. Każdy sms jest idedntyczny. Dowiaduję się z niego o imieniu (bądź imionach), wadze i "koniecznie" liczbie punktów w skali Apgara!!! Oczywiście, tylko 10 punktów!!! Tak, aby było jasne, że dziecko jest pełnowartościowe, no i ojciec jako reproduktor także niczym nie popsuty. Ponieważ w tym roku otrzymałem 3 takie sms-y postanowiłem zabrać głos. Nie wskazując palcami, bo w sumie jest wesoło, a nie ma być smutno. Zastanawiałem się tylko, co by było, gdyby któryś z bobasków dostał np. 9 punktów od Apgara. Bo np. byłby niedotleniony, co jest częstym zjawiskiem i z reguły nie grozi złymi konsekwencjami na przyszłość. Ale taki łobuziak już nie dostanie pełnej skali punktów. A będzie zdrowy, normalny i nie ma przeszkód, by we wszystkim był lepszy od takiego dziesięciopunktowca. Daję głowę, że sms-y, które do mnie docierały bez skali punktowej, świadczyły o jej niepełności. Jaka to musi być porażka dla takiego współczesnego rodzica, żyjącego pod presją tylko pełnej dziesiątki. Jestem człowiekiem z innych czasów. Nigdy mi takie rzeczy nie były potrzebne do szczęścia. Uważam, że wielkością jest przyznać się, że ma się dziecko z 8-ką czy tam 9-tką i kochać ponad wszystko, niż kochać stuprocentowo za punktów 10. Warto nad tym pomyśleć drodzy rodzice, a te punkciki Apgara zostawić tylko w szpitalnej kartotece
Słowo, nawet nie wiem ile mój syn dostał 18 lat temu tych Apgarów. Nie muszę i nie chcę wiedzieć, bo dla mnie i bez tego jest najcenniejszym klejnotem. I tyle!
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!!
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00
nawiedzonestudio.boo.pl
Zaobserwowałem to już dawno temu na przykładzie niektórych słuchaczy. Szczególnie tych, którzy swą wielkość postrzegają na szybkim internecie. Polega to mniej więcej na tym, że ja nawiedzony przycinam troszkę głupkowatego i niby specjalnie niedoinformowanego. Mówię więc, że oto prezentuję jakąś tam płytę, o której niczego niby nie wiem. Bo albo wiem, ale tak mi się lepiej ją prezentuje, by nie sypać nudnymi faktami, albo naprawdę nie wiem, ponieważ na początku znajomości z taką świeżutką płytą często nie chcę od razu wiedzieć wszystkiego. Często pewne niedomówienie i niepełna wiedza mają pewien "smak". W takiej sytuacji mogę być pewien, że od razu otrzymam kilka sms-ów lub maili z przepisanymi informacyjkami z Wikipedii lub official website. I tu mój podziw, za jakiego ciemniaka w oczach co niektórych uchodzę. Uspokajam, gdybym miał ochotę znajdę sam. Ale po co? Od tego są książki, encyklopedie, płyty i ich książeczki, itp... Proszę uwierzyć, przebijają one pod każdym względem te wpisy od niedouczonych internautów i wielkości empetrójkowego pokolenia autorów owych niedokładnych opracowań.
Kolejna sprawa z jaką spotykam się od kilku krótkich lat, irytująca, przynajmniej mnie. Niestety najczęściej spotykana , a raczej otrzymywana od ludzi, których lubię lub szanuję. Proszę sobie wyobrazić, że w ostatnich 5 latach poinformowało mnie o narodzinach swojego dziecka siedem osób. Chyba, że kogoś pominąłem? To piękna chwila w życiu każdego człowieka. Zarówno tego przychodzącego na świat, jak i jego rodziców. Jako, że niewiele kobiet mnie lubi, zazwyczaj o tego typu pięknych chwilach informują mnie ojcowie. Niestety, coraz rzadziej osobiście, ale cóż... Zatem otrzymuję wykładnię prawdy w sms-ach. Każdy sms jest idedntyczny. Dowiaduję się z niego o imieniu (bądź imionach), wadze i "koniecznie" liczbie punktów w skali Apgara!!! Oczywiście, tylko 10 punktów!!! Tak, aby było jasne, że dziecko jest pełnowartościowe, no i ojciec jako reproduktor także niczym nie popsuty. Ponieważ w tym roku otrzymałem 3 takie sms-y postanowiłem zabrać głos. Nie wskazując palcami, bo w sumie jest wesoło, a nie ma być smutno. Zastanawiałem się tylko, co by było, gdyby któryś z bobasków dostał np. 9 punktów od Apgara. Bo np. byłby niedotleniony, co jest częstym zjawiskiem i z reguły nie grozi złymi konsekwencjami na przyszłość. Ale taki łobuziak już nie dostanie pełnej skali punktów. A będzie zdrowy, normalny i nie ma przeszkód, by we wszystkim był lepszy od takiego dziesięciopunktowca. Daję głowę, że sms-y, które do mnie docierały bez skali punktowej, świadczyły o jej niepełności. Jaka to musi być porażka dla takiego współczesnego rodzica, żyjącego pod presją tylko pełnej dziesiątki. Jestem człowiekiem z innych czasów. Nigdy mi takie rzeczy nie były potrzebne do szczęścia. Uważam, że wielkością jest przyznać się, że ma się dziecko z 8-ką czy tam 9-tką i kochać ponad wszystko, niż kochać stuprocentowo za punktów 10. Warto nad tym pomyśleć drodzy rodzice, a te punkciki Apgara zostawić tylko w szpitalnej kartotece
Słowo, nawet nie wiem ile mój syn dostał 18 lat temu tych Apgarów. Nie muszę i nie chcę wiedzieć, bo dla mnie i bez tego jest najcenniejszym klejnotem. I tyle!
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!!
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00
nawiedzonestudio.boo.pl
Lechia - Lech 2:1. Niech to diabli wezmą.
Co z tego, że Lech był lepszy, skoro przegrał. Mawia się, że zawsze wygrywa lepszy. Otóż nie zawsze. Wystarczy jeden błąd, jedna nieuwaga i wszystko potoczy się przeciwko tobie. Chyba każdy z nas doznał takiego uczucia nie raz. Ale cóż, piękno piłki polega na tym, że nie wszystko da się przewidzieć. Tak było i dzisiaj. Przypomniałem sobie mecz Polaków ze Słowacją, gdzie kontrolowaliśmy niby wszystko, a wystarczyły dwie minuty i było po zawodach. Tak samo było dzisiaj w Gdańsku. Żegnajcie puchary. Na długo. Dzień dobry Ekstraklaso. Witajcie w pucharach Wisło, Jagiellonio, Legio i Śląsku, lub ewentualnie inne tam... No, chyba, że jakiś inny słabeusz prześcignie Jagę lub Ślązaków na ostatnich metrach. W takim dramacie jak nasza liga, to jeszcze ze środka tabeli może ktoś psiknąć niespodzianką. Zapraszamy do pierwszych rund pucharowych czołówkę "Extraklasy", na extra-przetrzepanie po porach. Za każdą z naszych drużyn będę trzymać kciuki. Zawsze tak robię. I zawsze bez popitki przełykam jesienną żenadę po odpadnięciu w pierwszej lub drugiej rundzie tych ekstra-bohaterów. Tak, mam żal do Kolejorza! Bo tylko w nich upatrywałem godnego reprezentanta naszych w pucharowej Europie. Od czasu, gdy mój komputerek pozwala mi na śledzenie rodzimego piłkarskiego podwórka, przekonałem się na własne oczy w czym owy tkwi dramat, o którym opowiadało mi (w ostatnich latach) multum znajomych, szczęśliwych posiadaczy Canal+. A niech to wszystko diabli wezmą. Brawo zarządzie Kolejorza. Brawo! Zwolnienie trenera Zielińskiego powinno się śnić wam po nocach w największych koszmarach. Wiem, trudno będzie się teraz przyznać do własnej głupoty. Bo Jose Mari Bakero świetnym piłkarzem był, fakt, ale jako trener poukładać drużyny już nie potrafi. A tu słyszę, że kontrakt mu przedłużono. Brawo, gratuluję przysłowiowego nosa. Zbigniew Boniek świetnym graczem na boisku był, a trenerem już nie. Wnioski sam z tego wyciągnął i dał sobie spokój. Pamiętam jak znęcał się nad włoskim Lecce. Stale ich spuszczał do serie B, by na moment wskrzesić do poziomu A, a w kolejnym sezonie ponownie klasa B. I tak w kółko. Obawiam się, że J.M.Bakero prezentuje poziom zbliżony do Zibiego. Pod każdym względem, trenerskim i jako niegdyś piłkarskim. Sam bym tych futbolistów lepiej poukładał. Serio. Korci mnie nie raz, by wsadzić rękę podczas meczu do telewizora i odpowiednio poustawiać to bractwo.
Dobrze, że jest muzyka. Przede wszystkim muzyka. Szkoda nerwów na łapciuchów.
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!!
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00
nawiedzonestudio.boo.pl
Dobrze, że jest muzyka. Przede wszystkim muzyka. Szkoda nerwów na łapciuchów.
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!!
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00
nawiedzonestudio.boo.pl
sobota, 21 maja 2011
piątek, 20 maja 2011
Szmatą nie tylko po podłodze
Czy nie wydaje się Wam ohydne, że najpierw kobieta prowokuje faceta, zaciąga do łóżka, by w odpowiedniej chwili zniszczyć ,niczym zużyte opakowanie po czekoladzie? Niemal każda z tych "ofiar" świata sławy i wielkich pieniędzy daje się na to nabrać. W Polsce najgłośniejszym w ostatnich latach był przypadek Anety K., teraz tłumaczyć się będzie kolejna ofiara spisku. Człowiek na najwyższym stołku spraw finansowych świata, a przy okazji spore zagrożenie dla zbliżającej się francuskiej prezydentury. Czy te rzeczy nie pasują do siebie? Walka o władzę, szansa zwycięstwa, aż tu nagle pojawiają się brudy z przeszłości. Proszę, jak to można załatwić w try miga. Ot tak, bez pomocy czarodziejskiej różdżki. Najłatwiej wsadzić gościa do więzienia, gdy niewiasta pokaże rogi, bo z jakiegoś powodu amant przestaje jej odpowiadać. A najlepiej, gdy niewiniątko chce pokazać swojemu draniowi jak mu się owa zabawka znudziła. Wystarczy kilka słów i każdy facet pójdzie siedzieć. Zatem należy uważać z kim się na kawę umawiasz bracie. Nawet jeśli po latach cię oczyszczą, to i tak w oczach świata ścierwem pozostaniesz. Polski przypadek Anety K.także to obnażył. Biedne niewiniątko żądało współczucia i najsurowszej kary dla swego znienawidzonego. Za niespełnione obietnice. Biedactwo nie wiedziało w co się pcha, ojojoj. Takie to dziamdziowate, ale gdy w celu podniesienia swego lepszego życia na wiele się godziła, problemu nie było. Powstał dopiero, gdy zysk był zbyt mały.
Nie mam współczucia dla takich niewiast, nie łączę się w żalu i współczuciu. Z pełnią perfidii wiedzą w jakim błocie się kąpią, a później grzechy z całym spływającym brudem wleją gościowi za kołnierz i przed sądem postawią. Nie ma usprawiedliwienia dla takich istot. W moich oczach pozostaną mopem po ciężkiej robocie.
Nie mam współczucia dla takich niewiast, nie łączę się w żalu i współczuciu. Z pełnią perfidii wiedzą w jakim błocie się kąpią, a później grzechy z całym spływającym brudem wleją gościowi za kołnierz i przed sądem postawią. Nie ma usprawiedliwienia dla takich istot. W moich oczach pozostaną mopem po ciężkiej robocie.
Piknik z Dortmundem przy Bułgarskiej
W kategoriach miłego i rozleniwionego wieczoru, warto było pójść sobie na dzisiejszy mecz Lecha z Borussią Dortmund. Szkoda tylko, że panowie piłkarze nie umówili się w szatni na jakiś sympatyczny remis, typu 3:3. Było by milej, a takie 0:0 pozostawia niesmak. Meczyk odbywał się w sielankowej atmosferze, bez fauli, prawie bez strzałów, a już na pewno bez emocji. Do pewnego momentu nawet był doping kibiców, porządny, głośny i pełno-stadionowy, ale gdy ci zorientowali się, że to nie serio mecz tylko piknik na zielonej trawce - zacichli. Później jeszcze kilka razy próbowali poderwać do gry jednych i drugich, ale niczego nie wskórali. Zatem najwłaściwszą piosenkę odśpiewał stadion w okolicach 75 minuty, a była nią "Stary niedźwiedź mocno śpi". Szkoda. Miał to być mecz, który na długo mógł i powinien pozostać w pamięci. Bo i mistrz Niemiec i wciąż jeszcze aktualny mistrz Polski. Do tego fajni piłkarze, wśród nich wiele gwiazd,... No, ale jeśli się nie gra serio, o cokolwiek, to nikt nogi pod młot nie wystawia. Tak też i było dzisiejszego wieczoru przy Bułgarskiej. Szkoda tych ponad 40.000 fanów Lecha i około 100 przyjezdnych z Dortmundu. Być może i z lekka przesadzam i zbyt poważnie do sprawy podchodzę, ale już taki jestem, że nawet towarzyskie spotkania traktuję serio. Może dlatego, że jako młodziak na boisku nigdy nikomu nie odpuszczałem. Po prostu nie lubię remisów i nienawidzę przegrywać.
czwartek, 19 maja 2011
kilka słów na garb awanturnictwa, a także do Pana Premiera
Do wyborów coraz bliżej, nic więc dziwnego, że ugrupowania zaczynają walkę podjazdową w celu wykoszenia konkurencji. Szkoda, że to wszystko dzieje się kosztem nas. Zamiast jedni zajmować się czym należy, a drudzy nie przeszkadzaniem, to gryzą się wzajemnie jak osy. Temat kiboli jest jednym z asów w rękawie wodza jarosława i jego awanturników. Premier wziął się jako pierwszy za kiboli, ruszył do roboty i musi ponieść tego wszelkie konsekwencje. Bo nikt mu nie pomoże, a trochę się w tym nasz Pan Premier przy okazji pogubił. Przede wszystkim uruchomił machinę paniki, która za byle drobiazg zamyka stadiony, bądź ich znaczną część. Niczego to nie załatwi. Zwolenników mu nie przysporzy, a obrażonych na stronę watahy jarosława przerzuci. Nikt na tym nie zyska. A przede wszystkim Polska. Z jednej strony brawo za odwagę i konsekwencję w działaniu, ale Panie Premierze, z kibicami Pan nie wygrasz. Z kibolami przede wszystkim. Tym bardziej, że transparenty na stadionach wieszane są na przekór każdemu rządowi, a nieliczne nielegalne demonstracje, jak ta w Białymstoku są po prostu ustawką PiS-owską. Te ziarna nienawiści są przecież wszędzie. Wdzierają się niczym gangrena i zabijają zdrowe komórki. Daj Pan Panie Premierze spokój z tymi stadionami, egzekwuj Pan zapisane prawo, a będzie dobrze. Kończ Pan pokazówkę. Zmuś kluby do reorganizacji i do poniesienia odpowiednich kosztów, a bezpieczeństwem na stadionach będzie lśnić. O kiboli się Pan nie martw, niech się sami wytłuką idioci. Trzeba dać im szansę. Sam bym udostępnił chętnie kilka terenów na ustawki. Dałbym maczugi, karabiny, kastety, niech się nimi pobawią między sobą na okratowanym terenie. A później na mecze zaczną przychodzić już tylko prawdziwi kibice. Jak świeża podeszczowa roślinność. Tacy, jacy zasiadają na meczach tenisa, piłki siatkowej, jazdy figurowej czy szczypiorniaka. Choć paradoksalnie nie wiem czy dobrze czułbym się na meczu, na którym jest nazbyt grzecznie. Pierwsze brzydkie wyrazy usłyszałem właśnie będąc jeszcze maleństwem w wózeczku, na stadionie Warty (dawny stadion im. 22 Lipca). To była pierwsza twarda szkoła - wojsko to pryszcz! Jak któryś z naszych źle zagrał, to wulgarnym mięsiwem pół stadionu przywoływało danego "asiorka" do porządku. Brzydkie słowa, brzydkie napisy, itp... zawsze były i będą. Wystarczy się nie obrażać Panie Premierze. A tym bardziej od razu na wszystkich.
P.S. A naród niech sam zdecyduje co woli , czy ubogą wersję Irlandii , czy wszechwładcę o charyzmie i manierach a'la Kim Ir Sen
P.S. A naród niech sam zdecyduje co woli , czy ubogą wersję Irlandii , czy wszechwładcę o charyzmie i manierach a'la Kim Ir Sen
środa, 18 maja 2011
WITHIN TEMPTATION - "The Unforgiving" - (2011) -
WITHIN TEMPTATION - "The Unforgiving" - (SONY) -
Długo był mi ten zespół obojętny, a nieskromnie dodam, iż poznałem go już przy debiutanckiej płycie "Enter" (1997). Czyli na kilka lat przed bestsellerową "Mother Earth". Był to czas wzmożonej aktywności pseudo-gotyckich tworów, z których większość nie nadawała się do słuchania. Receptą na sukces była zazwyczaj nieco podretuszowana panienka, przyodziana w czerń, z ostrym makijażem i wyzywającym wizerunkiem. A w roli akompaniatorów występowało przeważnie 4 metalowo-naparzających młodzieńców, obwieszonych krzyżami, rzemykami, medalionami, itp...Oczywiście oprócz gitar i bębnów, obowiązkowo w zestawie musiały być klawisze. Aby było dostojniej i poważniej. Młodzi słuchacze nieznający jeszcze prawdziwych kobieco-wampirycznych istot, łapali się na te mierne image swych idoli, którzy z racji rówieśniczego wieku, stawali się dla nich bardziej wiarygodnymi. Dziś już wiemy, że wiele z owych szansonistów dawno pozakładało rodziny i instrumenty wstawiło do komisów. A z buntu i mrocznych ideałów pozostały tylko pamiątkowe zdjęcia i wspomnienia z naiwnych lat. Jednak kto potraktował sprawę serio, pozostał na dłużej w grze, łącząc przyjemność tworzenia i pasję ze sposobem na życie. Jednym z takich zespołów jest holenderski Within Temptation, który odniósł sukces międzynarodowy, bowiem zasłużył na niego jak nikt inny. Powiedzmy sobie szczerze także, że gdyby nie przeurocza Sharon Den Adel i jej piękny i pełen namiętności śpiew, to byłyby nici z całej tej zabawy i filozofii.
Grupa doszła do takiego stadium, iż teraz sama dyktuje warunki. Negocjuje dobre kontrakty i nie pozwala ingerować w kwestie artystyczne. Wynikiem tego mogą być takie płyty jak najnowsza "The Unforgiving". Nie ma tutaj pieśni dla rozczarowanych i porzuconych nastolatków przez pierwsze i najważniejsze miłości. Nie ma tego podkolorowanego gotyckiego świata, gdzie wampirzyce cmokały po szyi, zamiast wbijać w nie kły. Tamten świat, choć uroczy, pozostał za plecami, a na koncertach powracać będzie raczej jako obraz wspomnień. Sharon Den Adel postanowiła wraz z kolegami zaprosić swoich słuchaczy do pewnej gry, toczącej się w oprawie komiksowej i podrasować samą muzykę witalnością, przebojowością, a co za tym idzie, dotrzeć także do zza oceanicznego odbiorcy. Muzyka nabrała tempa, pełnego brzmienia i metalowej siły. Stała się komunikatywna, a jej melodie wdarły się do mojej głowy z siłą wodospadu, który teraz płynie w moich żyłach. Nie spodziewałem się takiej muzyki po Within Temptation, ale gdyby mnie ktoś zapytał wcześniej, czy takiej pragnę, odrzekłbym: tak !!! Wiem, że w opisie i charakterystyce dzieła, należy wymienić wszystkie za i przeciw i je uargumentować. Ale ja tego zrobić nie potrafię. Niech dowodem szaleństwa będzie fakt, iż nie ma dnia w moim życiu, bym nie spędził z tą płytą kilkudziesięciu minut. Pal licho, że na początku podobały mi się głównie "Shot In The Dark" , "Iron" czy "Where Is The Edge". Tak, to są najbardziej chwytliwe piosenki na dobry początek. Jednak po głębszym zanurzeniu się w tej lekturze można odkryć ławicę diamentów. Zatem dociekliwych i nieustępliwych płyta ta powinna zabić. Jak mnie.
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!!
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00
nawiedzonestudio.boo.pl
Długo był mi ten zespół obojętny, a nieskromnie dodam, iż poznałem go już przy debiutanckiej płycie "Enter" (1997). Czyli na kilka lat przed bestsellerową "Mother Earth". Był to czas wzmożonej aktywności pseudo-gotyckich tworów, z których większość nie nadawała się do słuchania. Receptą na sukces była zazwyczaj nieco podretuszowana panienka, przyodziana w czerń, z ostrym makijażem i wyzywającym wizerunkiem. A w roli akompaniatorów występowało przeważnie 4 metalowo-naparzających młodzieńców, obwieszonych krzyżami, rzemykami, medalionami, itp...Oczywiście oprócz gitar i bębnów, obowiązkowo w zestawie musiały być klawisze. Aby było dostojniej i poważniej. Młodzi słuchacze nieznający jeszcze prawdziwych kobieco-wampirycznych istot, łapali się na te mierne image swych idoli, którzy z racji rówieśniczego wieku, stawali się dla nich bardziej wiarygodnymi. Dziś już wiemy, że wiele z owych szansonistów dawno pozakładało rodziny i instrumenty wstawiło do komisów. A z buntu i mrocznych ideałów pozostały tylko pamiątkowe zdjęcia i wspomnienia z naiwnych lat. Jednak kto potraktował sprawę serio, pozostał na dłużej w grze, łącząc przyjemność tworzenia i pasję ze sposobem na życie. Jednym z takich zespołów jest holenderski Within Temptation, który odniósł sukces międzynarodowy, bowiem zasłużył na niego jak nikt inny. Powiedzmy sobie szczerze także, że gdyby nie przeurocza Sharon Den Adel i jej piękny i pełen namiętności śpiew, to byłyby nici z całej tej zabawy i filozofii.
Grupa doszła do takiego stadium, iż teraz sama dyktuje warunki. Negocjuje dobre kontrakty i nie pozwala ingerować w kwestie artystyczne. Wynikiem tego mogą być takie płyty jak najnowsza "The Unforgiving". Nie ma tutaj pieśni dla rozczarowanych i porzuconych nastolatków przez pierwsze i najważniejsze miłości. Nie ma tego podkolorowanego gotyckiego świata, gdzie wampirzyce cmokały po szyi, zamiast wbijać w nie kły. Tamten świat, choć uroczy, pozostał za plecami, a na koncertach powracać będzie raczej jako obraz wspomnień. Sharon Den Adel postanowiła wraz z kolegami zaprosić swoich słuchaczy do pewnej gry, toczącej się w oprawie komiksowej i podrasować samą muzykę witalnością, przebojowością, a co za tym idzie, dotrzeć także do zza oceanicznego odbiorcy. Muzyka nabrała tempa, pełnego brzmienia i metalowej siły. Stała się komunikatywna, a jej melodie wdarły się do mojej głowy z siłą wodospadu, który teraz płynie w moich żyłach. Nie spodziewałem się takiej muzyki po Within Temptation, ale gdyby mnie ktoś zapytał wcześniej, czy takiej pragnę, odrzekłbym: tak !!! Wiem, że w opisie i charakterystyce dzieła, należy wymienić wszystkie za i przeciw i je uargumentować. Ale ja tego zrobić nie potrafię. Niech dowodem szaleństwa będzie fakt, iż nie ma dnia w moim życiu, bym nie spędził z tą płytą kilkudziesięciu minut. Pal licho, że na początku podobały mi się głównie "Shot In The Dark" , "Iron" czy "Where Is The Edge". Tak, to są najbardziej chwytliwe piosenki na dobry początek. Jednak po głębszym zanurzeniu się w tej lekturze można odkryć ławicę diamentów. Zatem dociekliwych i nieustępliwych płyta ta powinna zabić. Jak mnie.
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!!
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00
nawiedzonestudio.boo.pl
Subskrybuj:
Posty (Atom)