"Another Brick In The Wall (Part II)" - premiera singla w Zjednoczonym Królestwie punkt w moje imieniny 30 listopada 1979 roku. W Polsce z poślizgiem, ale jakoś podobnie, choć trudno to obecnie sprawdzić. Nie mieliśmy rynku, nie działała u nas na światowo fonografia, nikt niczego nie zapisywał, a premiery płyt odbywały się w systemie: jak się uda. Tłoczenie nośnika często trudno było zgrać z wydrukowaniem okładki. Przykładowo, płyta tłoczona w Polsce czekała na okładkę ze Związku Radzieckiego, a koperty wewnętrzne zamawiano w Czechosłowacji. Niekiedy odwrotnie, albo przy udziale innych krajów. Skomplikowane koprodukcje, których nikt dzisiaj nie zrozumie i nie warto tym sobie głowy zaprzątać.
Mieliśmy w Poznaniu sklep firmowy Tonpressu. Wbity w ścianę Starego Rynku pomiędzy Wodną a Woźną. I na jego szumne otwarcie rzucono tych właśnie Pink Floyd. Był ciepły dzień, na bodaj krótki rękawek, więc na pewno byliśmy światowo z tym singlem spóźnieni, jednak nikt do tego nie przykładał większej wagi. Kolejka wiła się wężykiem po rynkowym bruku i zawijała pod Woźną. Kawał drogi. Ludzi przynajmniej setka, a nikt nie wiedział, ile do dyspozycji płyt. Potem okazało się, że całkiem dużo, skoro sprzedawano jeszcze następnego dnia. Ale w dniu otwarcia nikt nie wiedział, ile jest tych płyt, więc i też nikt nie czuł się spokojnie. Bo oto na przykład, z takimi Queen "The Best Of", nie było już tak różowo. Nie załapałem się, musiałem później szukać z drugiej ręki i nadpłacać - u funfla mojego kolegi. Ale warto było. Do dzisiaj nie zapomnę chwili, kiedy z kolegą grzecznie czekaliśmy na owego spekulanta w jego pokoju, bo ten brał właśnie kąpiel, a w oczekiwaniu na jego łaskawe przybycie grało radio, i w pewnym momencie usłyszałem taki song, że zamarłem. Melodia długo nie dawała wytchnienia. Byłem pod jej mocnym wrażeniem. Dzisiaj to tak, jakbym mógł stanąć na Wenus. Nie śmiejcie się, to byli Bucks Fizz "The Land Of Make Believe". Wtedy pomyślałem: o Jezu, toż to najpiękniejsza piosenka świata. Tak było. Ale to już scena dużo późniejsza, na długo po "Another Brick In The Wall".
Sklep Tonpressu prowadziło pewne młode małżeństwo, a mój Tata nawet znał tę kobietę. Nie miało to jednak wpływu na nic. Nie byłem uprzywilejowany, żadnych rarytasów spod lady, wszystko musiałem normalnie zdobywać, czasem wyszarpywać. Wyszło więc na to, że nie była to żadna Taty super kumpela. I może nawet lepiej. Czułem się z tym uczciwiej. To trochę jak scena w Czterdziestolatku po robaki. Maliniak znał wszystkich, ale honorowo nie dawał się wciskać w ogonek. Jak wszyscy wędkarze, tak i on poczuwał się ambicją swoje odstać. Mnie też później lepiej smakowały wszystkie zdobycze. A pewnie, gdyby jako czternastolatkowi raz dano mi rękę, zapewne po chwili wyszarpnąłbym dłoń, a później wskoczył na głowę.
"Another Brick In The Wall (Part II)" było tak wziętym hitem, że korzystali wszyscy. Bez względu na stylistyczne preferencje. Lubili oddani rocku, ponadto serwowali dyskotekowi didżeje, numer też dzielnie służył jako tło do spotkań przy herbatce. Był wszędobylski. I nie przeszkadzała mi w pewnym sensie jego patologiczna sława. Kochałem całe "The Wall", a "jeszcze jedną cegłę w ścianie" mogłem słuchać do utratku. Młodziaki nie uwierzą, "The Wall" było także swego rodzaju prywatkową płytą. Ludzie się nią zasłuchiwali niemal masowo. Serio. To było niczym czytanie na głos powszechnie wielbionej powieści. Tyle działo się w tej muzyce. Nie można było i nie chciano niczego przegapić. Podczas słuchania w gronie, co rusz ludzie prześcigali się w oznajmianiu znajomości tematu. Jeden przez drugiego próbował zaimponować, iż to on właśnie wie, gdzie i w którym momencie, co się po kolei wydarzy. A że tu helikopter, tam płacz dziecka, tu to, tam tamto...
Kompletnie inni Pink Floyd od wszystkiego dotychczasowego. Fascynujący i jednocześnie produkcyjnie gigantyczni. Jak na możliwości 1979 roku był to wręcz wieloświat.
Co w Wawrzynku pojawił się jeden czy drugi egzemplarz, od razu znajdował nabywcę. Cena nie grała roli. Biedusy odpadały, a zawsze znalazł się ktoś z forsą. 'Pieczątki' nawet nie pojawiały się na stołach, ponieważ wymiatano je od sprzedawców jeszcze zanim ci pomyśleli, by je na nich porozkładać. Chłonność artykułu niewyobrażalna. Gdyby Polska zakupiła licencję na cały album, dopisałaby grupie do certyfikatu sprzedaży przynajmniej kolejny milion. A stawiam, że więcej. Przy ewentualnym nakładowym niedostatku, ludzie w ogonkach by się potaranowali.
Trudno opisać tamtą atmosferę. Obecnie żyjemy w kompletnie innych czasach, a te dawne każdemu dzisiejszemu młodemu człowiekowi, choćby w tak właśnie snutych historiach, wydają się całkowicie odrealnione, że aż niemożliwe.
Na "The Wall" w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym dziewiątym trzeba było wyłożyć majątek. Całe miesięczne pobory. Czyli, w ogóle trzeba było te pieniądze zarabiać. Szkolny smarkacz już na samym starcie był bez szans. No chyba, że miał nadzianych staruszków, rozkochanych w sobie dziadków, albo majętną ciotkę w Ameryce. Moja Ciocia Mania z Bostonu niestety straciła dorobek życia w wyniku pożaru, niestety niewłaściwie ubezpieczonego majątku, przez co skończyła w domu starców, a ja do końca jej życia otrzymywałem na różne okoliczności kartki z życzeniami lub listy z obowiązkowo załączanym jednym dolarem. Klimat trochę jak z "Nieoczekiwanej Zmiany Miejsc". Symboliczny dolc, którego wartość później rozmieniałem na gumy w Pewexie.
Okładka polskiego singla wydaje się bardziej pracochłonna od brytyjskiego oryginału, co wcale nie oznacza lepsza. Po latach dowiedziałem się, że jest ceniona wśród zagranicznych kolekcjonerów. Wiadomo, każdy Flojdziarz lubi te wszystkie ruskie czy de'de'erowskie licencje. Brzydkie, niekiedy szpetne, a jednak dzięki historyczności wartościowe. Ja też nie pozbywam się płyt z dawnych demoludów. Potężnie cenię wszystkie te nasze polskie smaczki, typu Joy Division, New Order, Cocteau Twins, Bon Jovi, Bruce Springsteen, Michael Jackson i wiele innych. Bo trochę jednak tego było.
"Another Brick In The Wall" - dużo dobrych emocji, wartych zapamiętania chwil. W 1979 roku nie potrafiłbym po angielsku zadać zapytania: how are you?, ale jakoś świetnie rozumiałem:
"we don't need no education, we don't need no thought control...". Rozumiałem albumowy przekaz, bo zawsze znalazło się paru ludzi, którzy uświadomili, co i jak. Działało na zmysły. Muzyka nie do pokonania. Nic we mnie nie pękło. Wciąż kocham.
a.m.