czwartek, 30 czerwca 2022

Elvis

"Gdy mówienie o czymś jest niebezpieczne, śpiewaj" - to jedno z mocnych zapewnień wyniesionych z wczorajszej projekcji, wyreżyserowanego przez Baza Luhrmanna 'Elvisa'.
Ten film trzeba zobaczyć m.in. po to, by pojąć złożoną koneksję Elvisa (w niego wcielony Austin Butler) ze swoim menedżerem Tomem Parkerem - zagranym przez Toma Hanksa. Czy można nie lubić Toma Hanksa? Tak, w filmie "Elvis" nawet trzeba.
Przez dwie- i pół  godziny śledzimy losy kariery Króla Rock 'n' Rolla przez pryzmat jego impresario. Niezłego sukinsyna, ale jednocześnie sprawcy wszystkich sukcesów. Okazuje się, że pułkownik Parker (tak się tytułował) trzymał świat Elvisa w garści, inteligentnie i krwiożerczo zarządzając jego karierą. Dopóki więc Presley deklarował chęć, w pewnym sensie przymusowej współpracy, mógł czuć finansowe bezpieczeństwo, jednak w razie wyboru innej ścieżki, zawoalowane konszachty Parkera uczyniłyby go bankrutem. Na domiar sprawy, Parker zdzierał z niego jedną/czwartą wpływów, a pod koniec życia niemal połowę, zamiast zwyczajowych dziesięciu czy piętnastu procent. Nieźle Hanks sprawdza się w tej krwiopijczej roli, do której charakteryzatorzy stosownie go upaśli, co i pod jego charakter wyimpostowali równie paskudny głos.

Muzyki tyle, ile trzeba, choć zawsze mogło być więcej. Ale ucieszyły mnie kulisy telewizyjnych programów plus koncertów, jak choćby występ w 1968 dla NBC lub kapitalny show w luksusowym hotelu w Las Vegas w roku następnym. Nie zabrakło też początków kariery, z parukrotnym przywołaniem "That's All Right", czyli pierwszego singla, nagranego jeszcze dla Sun Records. Ale oczywiście przebiegniemy się również przez inne momenty kariery, w których na czele stawki punktowały "Heartbreak Hotel", "Hound Dog", "In The Ghetto" czy "Suspicious Minds". Ponadto sięgniemy ostatniego piętra hotelu w Vegas, gdzie Elvis w zaciszu wykonuje obłędną i niespodziewaną wersją "Can't Help Falling In Love".
Wreszcie, wzruszająca końcówka filmu. Całość w ogóle jej nie zapowiada. Ale jest - i jest niesamowita. Przyznam, momentami trudno się było powstrzymać.
I wynikająca z wszystkiego konkluzja, iż tak naprawdę Elvis nie był szczęśliwym facetem. To szczęście towarzyszyło mu jedynie na scenie. To na niej czuł wolność i bywał sobą. 

P.S. Podziękowania dla Tomka Ziółkowskiego za inicjatywę, chęci i towarzystwo. 
P.S.2 Jest pewna poprawa; środek tygodnia, seans na trzynastą piętnaście, w jednej z sal Cinema City około trzydziestu osób. Wciąż jednak z utęsknieniem wspominam czasy wielkości kina i towarzyszącą mu wymarłą już profesję konika.

a.m.


wtorek, 28 czerwca 2022

another brick in the wall

"Another Brick In The Wall (Part II)" - premiera singla w Zjednoczonym Królestwie punkt w moje imieniny 30 listopada 1979 roku. W Polsce z poślizgiem, ale jakoś podobnie, choć trudno to obecnie sprawdzić. Nie mieliśmy rynku, nie działała u nas na światowo fonografia, nikt niczego nie zapisywał, a premiery płyt odbywały się w systemie: jak się uda. Tłoczenie nośnika często trudno było zgrać z wydrukowaniem okładki. Przykładowo, płyta tłoczona w Polsce czekała na okładkę ze Związku Radzieckiego, a koperty wewnętrzne zamawiano w Czechosłowacji. Niekiedy odwrotnie, albo przy udziale innych krajów. Skomplikowane koprodukcje, których nikt dzisiaj nie zrozumie i nie warto tym sobie głowy zaprzątać.
Mieliśmy w Poznaniu sklep firmowy Tonpressu. Wbity w ścianę Starego Rynku pomiędzy Wodną a Woźną. I na jego szumne otwarcie rzucono tych właśnie Pink Floyd. Był ciepły dzień, na bodaj krótki rękawek, więc na pewno byliśmy światowo z tym singlem spóźnieni, jednak nikt do tego nie przykładał większej wagi. Kolejka wiła się wężykiem po rynkowym bruku i zawijała pod Woźną. Kawał drogi. Ludzi przynajmniej setka, a nikt nie wiedział, ile do dyspozycji płyt. Potem okazało się, że całkiem dużo, skoro sprzedawano jeszcze następnego dnia. Ale w dniu otwarcia nikt nie wiedział, ile jest tych płyt, więc i też nikt nie czuł się spokojnie. Bo oto na przykład, z takimi Queen "The Best Of", nie było już tak różowo. Nie załapałem się, musiałem później szukać z drugiej ręki i nadpłacać - u funfla mojego kolegi. Ale warto było. Do dzisiaj nie zapomnę chwili, kiedy z kolegą grzecznie czekaliśmy na owego spekulanta w jego pokoju, bo ten brał właśnie kąpiel, a w oczekiwaniu na jego łaskawe przybycie grało radio, i w pewnym momencie usłyszałem taki song, że zamarłem. Melodia długo nie dawała wytchnienia. Byłem pod jej mocnym wrażeniem. Dzisiaj to tak, jakbym mógł stanąć na Wenus. Nie śmiejcie się, to byli Bucks Fizz "The Land Of Make Believe". Wtedy pomyślałem: o Jezu, toż to najpiękniejsza piosenka świata. Tak było. Ale to już scena dużo późniejsza, na długo po "Another Brick In The Wall".
Sklep Tonpressu prowadziło pewne młode małżeństwo, a mój Tata nawet znał tę kobietę. Nie miało to jednak wpływu na nic. Nie byłem uprzywilejowany, żadnych rarytasów spod lady, wszystko musiałem normalnie zdobywać, czasem wyszarpywać. Wyszło więc na to, że nie była to żadna Taty super kumpela. I może nawet lepiej. Czułem się z tym uczciwiej. To trochę jak scena w Czterdziestolatku po robaki. Maliniak znał wszystkich, ale honorowo nie dawał się wciskać w ogonek. Jak wszyscy wędkarze, tak i on poczuwał się ambicją swoje odstać. Mnie też później lepiej smakowały wszystkie zdobycze. A pewnie, gdyby jako czternastolatkowi raz dano mi rękę, zapewne po chwili wyszarpnąłbym dłoń, a później wskoczył na głowę.
"Another Brick In The Wall (Part II)" było tak wziętym hitem, że korzystali wszyscy. Bez względu na stylistyczne preferencje. Lubili oddani rocku, ponadto serwowali dyskotekowi didżeje, numer też dzielnie służył jako tło do spotkań przy herbatce. Był wszędobylski. I nie przeszkadzała mi w pewnym sensie jego patologiczna sława. Kochałem całe "The Wall", a "jeszcze jedną cegłę w ścianie" mogłem słuchać do utratku. Młodziaki nie uwierzą, "The Wall" było także swego rodzaju prywatkową płytą. Ludzie się nią zasłuchiwali niemal masowo. Serio. To było niczym czytanie na głos powszechnie wielbionej powieści. Tyle działo się w tej muzyce. Nie można było i nie chciano niczego przegapić. Podczas słuchania w gronie, co rusz ludzie prześcigali się w oznajmianiu znajomości tematu. Jeden przez drugiego próbował zaimponować, iż to on właśnie wie, gdzie i w którym momencie, co się po kolei wydarzy. A że tu helikopter, tam płacz dziecka, tu to, tam tamto...
Kompletnie inni Pink Floyd od wszystkiego dotychczasowego. Fascynujący i jednocześnie produkcyjnie gigantyczni. Jak na możliwości 1979 roku był to wręcz wieloświat.
Co w Wawrzynku pojawił się jeden czy drugi egzemplarz, od razu znajdował nabywcę. Cena nie grała roli. Biedusy odpadały, a zawsze znalazł się ktoś z forsą. 'Pieczątki' nawet nie pojawiały się na stołach, ponieważ wymiatano je od sprzedawców jeszcze zanim ci pomyśleli, by je na nich porozkładać. Chłonność artykułu niewyobrażalna. Gdyby Polska zakupiła licencję na cały album, dopisałaby grupie do certyfikatu sprzedaży przynajmniej kolejny milion. A stawiam, że więcej. Przy ewentualnym nakładowym niedostatku, ludzie w ogonkach by się potaranowali.
Trudno opisać tamtą atmosferę. Obecnie żyjemy w kompletnie innych czasach, a te dawne każdemu dzisiejszemu młodemu człowiekowi, choćby w tak właśnie snutych historiach, wydają się całkowicie odrealnione, że aż niemożliwe.
Na "The Wall" w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym dziewiątym trzeba było wyłożyć majątek. Całe miesięczne pobory. Czyli, w ogóle trzeba było te pieniądze zarabiać. Szkolny smarkacz już na samym starcie był bez szans. No chyba, że miał nadzianych staruszków, rozkochanych w sobie dziadków, albo majętną ciotkę w Ameryce. Moja Ciocia Mania z Bostonu niestety straciła dorobek życia w wyniku pożaru, niestety niewłaściwie ubezpieczonego majątku, przez co skończyła w domu starców, a ja do końca jej życia otrzymywałem na różne okoliczności kartki z życzeniami lub listy z obowiązkowo załączanym jednym dolarem. Klimat trochę jak z "Nieoczekiwanej Zmiany Miejsc". Symboliczny dolc, którego wartość później rozmieniałem na gumy w Pewexie.
Okładka polskiego singla wydaje się bardziej pracochłonna od brytyjskiego oryginału, co wcale nie oznacza lepsza. Po latach dowiedziałem się, że jest ceniona wśród zagranicznych kolekcjonerów. Wiadomo, każdy Flojdziarz lubi te wszystkie ruskie czy de'de'erowskie licencje. Brzydkie, niekiedy szpetne, a jednak dzięki historyczności wartościowe. Ja też nie pozbywam się płyt z dawnych demoludów. Potężnie cenię wszystkie te nasze polskie smaczki, typu Joy Division, New Order, Cocteau Twins, Bon Jovi, Bruce Springsteen, Michael Jackson i wiele innych. Bo trochę jednak tego było.
"Another Brick In The Wall" - dużo dobrych emocji, wartych zapamiętania chwil. W 1979 roku nie potrafiłbym po angielsku zadać zapytania: how are you?, ale jakoś świetnie rozumiałem: "we don't need no education, we don't need no thought control...". Rozumiałem albumowy przekaz, bo zawsze znalazło się paru ludzi, którzy uświadomili, co i jak. Działało na zmysły. Muzyka nie do pokonania. Nic we mnie nie pękło. Wciąż kocham.

a.m.


poniedziałek, 27 czerwca 2022

air supply

Australijska słodycz. Z której strony by nie spojrzeć, trudno to nazwać rockiem, choć od zawsze wtyka się twórczość dwojga tych pop'songowych dżentelmenów do pop'rockowej lub soft'rockowej szuflady, czy jakkolwiek innej, ale koniecznie jakiejś zmiękczonej odmiany rocka. Czyli dziedziny muzyki, o której szorstkość walczyli Jimi Hendrix oraz Janis Joplin, natomiast Air Supply stanowią jedynie za ułożony, dobrze wychowany duet od ekskluzywnych piosenek - skazanych na gustowne aranże, wokalne harmonie oraz nieprzesadnie śliczne, wręcz cukierkowate melodie. I w wielu miejscach świata do dzisiaj dają się sobą podziwiać, podczas, gdy w moim kraju, co już swego rodzaju tradycją, o taki rodzaj śpiewania upraszają się już tylko nieliczni.
Panowie Graham Russell (śpiew/gitara) oraz Russell Hitchcock (śpiew), plus obowiązkowo towarzyszący sekcyjny sztab z gitarami, basem i perkusją. Nawiedzony Andy nigdy nie ukrywał słabości do tego rodzaju muzealnego popu i zupełnie nie robi mu ewentualne niepodzielanie jego gustu.
Zachęcam entuzjastów musicali, choćby spod kompozytorskiej myśli niedawno zmarłego Jima Steinmana lub wielopłaszczyznowego, harmonijnego śpiewania, bliskiego np. estetyce Bee Gees. Inwentarz możliwości panów Russella oraz Hitchcocka przeogromny. Wysoka wartość energetyczna, a przy tym artystyczna, bez najmniejszej iluzji. Znaleźliśmy się w dziale muzyki dobrze rezonującej moim uczuciom, dlatego z żadnej strony nie wietrzę obciachu, a także pod ewentualny obstrzał nie ściskam potrzeby kolekcjonowania argumentów na swoją obronę.
Album "Now And Forever" jest jednym z trzech (obok "Lost In Love" oraz "The One That You Love"), który zyskał oszałamiające uznanie w Stanach, z ponad milionowym wynikiem sprzedaży i niemal połową jego zawartości porozrzucanej po towarzyszących singlach. Prestiżowych, co wypada dorzucić.
Początek lat osiemdziesiątych. Chyba nie mieliśmy prawa liznąć tych rytmów bliżej. Epoka stanu wojennego, śniegu i błota. Brakowało nam wszystkim uśmiechu, a przecież songbook Air Supply potrzebował sporo mniej smutnej oprawy niż ta nasza jedyna reprezentacyjna Sala Kongresowa. W tamtych czasach nie byłoby gdzie u nas pomieścić takiej muzyki. Z szykiem przedstawić, nadać kolorów, by nie straciła niczego ze swego promyku. Może dlatego omijały nas te piosenki. Ale myślę, że nie lubili ich także ci wszyscy napuszeni znawstwem rocka dwójkowo-trójkowi radiowcy. Wychowywali więc naród głównie na Zeppelinach, Genesisach i Claptonie, w przekonaniu jedynej ich słusznej wartości. Wszystko wystające poza szablon to już miałkie, bezwartościowe i odpuść sobie bracie.
"Now And Forever" namiętne, ciepłe, letnie. Wszystkie piosenki w objęcia ukochanej osoby, ale najbardziej znanymi pierwsze cztery od brzegu: tytułowe "Now And Forever" oraz "Even The Nights Are Better", "Young Love" i "Two Less Lonely People In The World". Każda singlowa i każda bijąca o sławę, głównie na amerykańskich, australijskich, kanadyjskich oraz nowozelandzkich listach. Przy czym, nie sugerujmy się nazbyt serio wytypowanymi do sławy przedstawicielkami. Promotorzy zawsze na te single coś muszą wybrać, a my po posłuchaniu całego albumu jesteśmy ustanowieni okazać zaskoczenie, dlaczego w nominacjach do siedmiocalówek poległy "Taking The Chance" bądź "Come What May". Wszak z nich identyczne ładniuśkie cośki, równie klasowo zaśpiewane oraz zinstrumentalizowane.
Cały album elegancki, wytworny, niemal przylegający do pachnącej odzieży, ciepłego pod stopami piasku i okolicznych szosowych palm. Dobrze tym piosenkom w wytwornym towarzystwie oraz przyjaznej atmosferze. Nie ma tu żadnych sprzęgów, rozwalania o woodstockowe deski gitar, nawet manifestowania love and peace, albowiem z tych piosenek już samo w sobie bucha dobrym światem, w którym poczujemy się bezpiecznie.
W Nawiedzonym Studio za emisję czegoś podobnego Słuchacze szybko by się ze mną rozprawili, jednak za tych kilka poniesionych tu słów odstrzału raczej nie przewiduję.

a.m.


"NAWIEDZONE STUDIO" - audycja 26/27 czerwca 2022 / Radio "Afera" - 98,6 FM Poznań




"NAWIEDZONE STUDIO"
z niedzieli na poniedziałek - 26/27 czerwca 2022 (godz. 22.00 - 2.00)
 
98,6 FM Poznań lub afera.com.pl 
realizacja i
prowadzenie: Andrzej Masłowski


Cztery wspaniale spędzone godziny. Studio Afery, gdy wszystko działa, jak należy (a działało!), wpływa na mnie uzdrawiająco. To nic, że lato i zapewne jest nas mniej, ale prowadzi się program optymistyczniej. W szortach, koszulce, zimną Pepsi pod ręką i najwspanialszą muzyką.
Przeleciały mi te cztery godziny, niczym Express przez Antoninek, ale najważniejsze, byście Wy Szanowni Państwo byli podobnego odczucia.
Jestem dużej wiary na nasze kolejne spotkanie. Jeszcze tylko sześć dni. A ja już zabieram się za zestawianie tracklisty.
Do usłyszenia ...

JANI LIIMATAINEN "My Father's Son" (2022)
- Who Are We - {śpiew Timo Kotipelto}
- My Father's Son - {śpiew Antti Railio}

KREATOR "Hate Über Alles" (2022)
- Become Immortal
- Conquer And Destroy

ALICE COOPER "Brutal Planet" (2000)
- Cold Machines

SAGA "So Good So Far - Live At Rocks Of Ages" (2018) - w październiku zagrają w Berlinie
recorded live at Rock Of Ages Festival, 29 VII 2017, Seebronn, Germany
- What's It Gonna Be?
- Don't Be Late

ICONIC "Second Skin" (2022) - nowość
- Ready For Your Love
- All I Need

DAN REED NETWORK "Let's Hear It For The King" (2022) - nowość
- Let's Hear It For The King
- I See Angels
- Last Day On Saturn

JESSE COOK "Libre" (2021)
- Libre
- Onward Till Dawn - {wokaliza Tamar Ilana}

BEACH HOUSE "Once Twice Melody" (2022)
- The Bells

LIVERPOOL EXPRESS "LEX" (1979)
- When My Boat Comes In
- Last Train Home
- Is Your Love In Vain - {Bob Dylan cover}

STEVE JONES "Mercy" (1987)
- Mercy
- With You Or Without You
- Pleasure And Pain
- Pretty Baby

ROKO "Open Invitation" (1992)
- Heaven
- All Your Love
- Watch Me
- Wine Or Water

JOHN PARR "Running The Endless Mile" (1986) - winyl
- Don't Worry 'Bout Me
- The Story Still Remains The Same (Vices)

STAN BUSH & BARRAGE "Stan Bush & Barrage" (1987) - winyl
- Temptation
- Love Don't Lie
- The Touch

HOUSE OF LORDS "House Of Lords" (1988)
- Love Don't Lie - {Stan Bush & Barrage cover}

STEELHEART "Steelheart" (1990)
- She's Gone

DEF LEPPARD "Diamond Star Halos" (2022)
- Lifeless - {feat. Alison Krauss}






Andrzej Masłowski 
"NAWIEDZONE STUDIO"

w każdą niedzielę od 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań lub afera.com.pl

 

"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"

 


niedziela, 26 czerwca 2022

stalowe serce

Nastały wakacje. Pełną gębą. I te uczniowskie, i kalendarzowe, co też i te w pogodowej aurze. Wszystko się zgadza. Zapanowała dobra i oby długa chwila, która niech trwa i trwa. Słońce, uśmiech, woda, plaża i fajne dupeczki. No chyba, że ktoś woli się wpatrywać w portret Piłsudskiego.
Na dzisiaj znakomity numer Steelheart "Rock 'N Roll (I Just Wanna)" -- "... nie chcę łazić do budy, czytać i uczyć się. Nie chcę cały dzień pracować za śmieszną stawkę, nie chcę robić tego, co mi każą, chcę po prostu rock'n'rolla...". I o to właśnie chodzi. Nie po to dostaliśmy życie, by je spatałaszyć na coś, czego nie chcemy.
Oczywiście w obecnych realiach namawianie Szanownych Państwa do takiej postawy jest dalece demoralizujące, ale Nawiedzone Studio właśnie od tego, by mieć w kufrze konwenanse. Naciskam więc na rock'n'rolla! Naciskajcie i Wy.

Kapitalny albumowy start Steelheart, longplay "Steelheart" z 1990 roku. Pomału glam metal przechodził do zamrażarki, a tu na horyzoncie taki oto mocno spóźniony debiut. Z kapitalnymi muzyki w zespołowych szeregach. Niesamowity wydzierus Miljenko Matijevic - urodzony w Zagrzebiu Jugosłowianin, po zmianach systemowych oraz granic Chorwat, a tak naprawdę szybko znaturalizowany Amerykanin. Wszak ze swoimi staruszkami przeniósł się do krainy marzeń w wieku sześciu czy siedmiu lat. Posłuchajcie, jak śpiewa, a raczej ekscytująco wydziera, choćby w "Love Ain't Easy", "Can't Stop Me Lovin' You" czy piekielnie cudnej balladzie "She's Gone" ("...odeszła z mojego życia, a ja nie potrafię żyć bez jej miłości..."). I o takich sprawach wije się tu po całej płycie. Liryczne bzdurki na linii on-ona, ale jakże ważne. Szczególnie, gdy się poszukuje lub jest się po stracie. 
Rozkręciłem Steelheart pod wytrzymałość stropów. Tynki zachrupały, gówniarstwo od rapu przeniosło się kilka klatek obok, nawet wzburzyła się woda w wazonie na parapecie. Oznacza to, iż Chris Risola dobrze solówkuje pod dyktando rytmu drugiego gitarzysty, Franka DiCostanzo, a John Fowler sprawnie naciera po garach.
Nie obiecuję tej muzyki w dzisiejszym Nawiedzonym. W ogóle nie obiecuję niczego, ponieważ w razie zmiany planów głupio byłoby przyrzeczonego słowa nie dotrzymać. Niemniej liczę na nasze dzisiejsze wspólne przy odbiornikach spotkanie.
Start 22.00 na 98,6 FM Poznań lub afera.com.pl
Do usłyszenia ...

a.m.

 

sobota, 25 czerwca 2022

l'été indien

Do babiego lata jeszcze trochę, ale nie spieszmy się. Co nie zmienia faktu, iż o tym tytule kawałka Joe Dassina mogę słuchać bez względu na kalendarzowe okoliczności. No, może nie do końca wszystko tu Joe Dassina, aczkolwiek chyba nie obrazi się Toto Cotugno, iż "L'été Indian" przylgnęło do jego francuskiego kompana po piosenkarskim fachu niczym druga skóra.
Wielu z nas nazwisko Dassina skojarzy właśnie z "L'été Indian". Dopiero potem wyłaniać się będą inne tytuły, jak: "Le Jardin Du Luxembourg", "Les Dalton" bądź "Et Si Tu N'Existais Pas". Ta ostatnia pieśń to także jedna z najpiękniejszych melodii wymyślonych muzykalnością człowieka. A Joe Dassin posiadł niesłychany dar do śpiewania takich tematów. Był romantycznym i dosadnie przejmującym piosenkarzem, strasznie serio traktującym estradową misję, przez co również o stokroć ciekawszym od wielu koleżanek i kolegów po fachu.
Dramaturgia "L'été Indien" niesłychana. W tej piosence słychać całą letnią przyrodę oraz czuć pragnienie miłości. Jako dzieciak oczyma wyobraźni widziałem bezkresne pola żyta, głaskane lekkimi muśnięciami wiatru, oraz ją, ukochaną Dassina, w tym zbożu w zapomnieniu gdzieś biegnącą. Takie slow motion w ujęciu rozmarzonej kamery. Pędzące szczęśliwe dziewczę z zerwanym pękiem kwiatów, co pewien czas dostawianym do nosa. Tak to słyszałem. Joe Dassin genialnie pełnił tu rolę narratora. A, że natura idealnie wyimpostowała mu głos, tak też jego barwą wabił nie tylko płeć piękną.
Dassin podstawą, ale nie byłoby tej piosenki, gdyby nie chórzystki i ich namiętne "na na na", co też równie rozmarzone smyczki, no i ta niesamowita trąbka! - "... pójdziemy tam, kiedy zechcesz i będziemy się kochać nawet, gdy miłość umrze. Całe życie będzie takie, jak ten dzisiejszy poranek w barwach babiego lata...". Cudne. Do teraz nie potrafię ot tak raz tylko posłuchać i odstawić na półkę. Jeśli już dostawię ucha, muszę drugi i trzeci raz, a potem jeszcze ze dwie/trzy inne piosenki tego niesamowitego Francuza.
Nasz Tonpress wydał niegdyś pocztówkę dźwiękową. Było jakieś z kwiatkami zdjęcie, straszna monofoniczna jakość oraz strach dla igły, która po tym papierze ryła i niekiedy drżałem, czy go przedziurawi. Ale słuchałem, z reguły jednak nie myśląc o konsekwencjach. Na cały regulator. Aż pewnego dnia Jolka z bloku powiedziała: "ale ty masz fajne piosenki". To było jak przyjęcie orderu w klapę munduru. A potem jeszcze ktoś przy innej okazji zapytał: czy do harcówki mógłbym na dyskotekę przynieść parę płyt, bo słuchy chodzą, że mam ich trochę, no i, że takie dobre.
Singiel z 1975 roku. Poznałem jakiś rok, może dwa lata później, ale to przecież bez znaczenia. W przypadku życiówek czas nie gra roli.

a.m.


piątek, 24 czerwca 2022

roll over lay down

Ponownie Status Quo. Chwytam płytkę o rozmiarach 7" singla, jednak tym razem to EP'ka. Mamy trzy utwory. EP oznacza "extended play", czyli więcej niż dwa utwory. EP'ka wcale nie musi być rozmiarów 12-calowego maxi singla, jak często błędnie informują młodych sympatyków winyli współcześni niedoświadczeni sprzedawcy. Za moich czasów (epoka 70/80's) takowe małe płytki, acz obszerniejsze niż dwuutworowe, stosownie określano, w zależności od liczby kawałków: trójki lub czwórki, i tak aż do wyczerpania zapisanych w rowkach zasobów. A więc, przed nami trójka Status Quo "Status Quo Live! - Roll Over Lay Down". Na stronie B: "Gerdundula" oraz "Junior's Wailing". Była to w tamtych latach nie lada atrakcja, ponieważ Status Quo swój pierwszy live album (za to od razu podwójny!) wydali dopiero dwa lata później. A przecież lata siedemdziesiąte były wyjątkowo łase na płyty koncertowe. Ambicją każdego wymiatającego na koncertach zespołu, było opublikowanie stosownego materiału na żywo, ujawniającego dobre możliwości. Bo raz, zachęcano do odwiedzin podczas kolejnego tournee, a dwa, taka płyta spełniała się jako uczestnictwo w przedstawieniu, na którym niekoniecznie byliśmy.
Status Quo w okowach boogie rocka czuje się jak ryba w wodzie, tak też każdy nutowy zapis muzycy przyspieszają do odpowiedniej skoczności i są w tym rewelacyjni.
Znane z LP "Hello" (1973), a tu rozpędzone na koncertowych deskach "Roll Over Lay Down", to istny żywioł. Bez żadnej podlukrowanej produkcji, a w gitarowym żywiole rock'n'roll boogie, prawdziwy wyznacznik stylu Status Quo. Na stronie B dwa kawałki z tego samego koncertu, z marca 1975 roku, acz legitymizujące się nieco starszym rodowodem. Oba w studyjnych odpowiednikach pochodzą z płyt ze startu epoki 70's.
Niedawno miałem okazję podziwiać Statusów na żywo, i dajcie wiarę, w konfrontacji z tym odległym czasowo materiałem, niewiele się zmieniło. To była i wciąż jest fantastyczna ekipa, pomimo na przestrzeni czasu dokonania paru personalnych wymian.
9 miejsce w UK, w Stanach nie odnotowano.

a.m.


wild side of life

Pozaalbumowy singiel Status Quo "Wild Side Of Life". Wydany pół roku po albumie "Blue For You". Nie załapał się na niego, tym samym stając się odrębnym wydawnictwem. Inna sprawa, iż na rewersie singlowej okładki, Phonogram reklamowało winyl oraz kasetę "Blue For You".
Mamy do czynienia z klasykiem country początku lat pięćdziesiątych, należącym do śpiewnika Hanka Thompsona. W oryginale to powolny numer, opatrzony skrzypcami i przetworzoną czymś w rodzaju true bypass gitarą, natomiast Status Quo, czego nie tkną, zamieniają w boogie. Jest zatem żywo, rytmicznie i skocznie. I oczywiście rockowo. Fajne coś, czego nie musimy szukać jedynie na tym konkretnym singlu. Występuje też na paru kompilacjach. Ale wiadomo, oryginalna okładka zawsze z pierwszeństwem przejazdu.
Kawałek gawędzi o dziewczynie, która pracuje jako niańka, jednak pewnego dnia rzuca nudziarstwo i wybiera życie nocne - dziką stronę życia. Produkcja DeepPurple'owy Roger Glover.
Na stronie B "All Through The Night". Także niealbumowy numer. I jest to równie dynamiczne boogie, co ponad trzyminutowa strona A.
Złota era Status Quo, acz jeszcze sprzed "Whatever You Want" czy scoverowanej potęgi Johna Fogerty'ego "Rockin' All Over The World".
9 miejsce w Zjednoczonym Królestwie. W Stanach poza dwusetką Billboardu. Jak zawsze, zresztą. Amerykanie nigdy nie poznali się na ekipie Rossiego i Parfitta. 

a.m.


czwartek, 23 czerwca 2022

the night chicago died

Czysta Ameryka, acz jednak spod kompozytorskiego pióra poprockowych Brytyjczyków z Paper Lace. Andy właśnie wspomina kolejne grzechu warte coś.
Kiedy jeszcze nie śniła mi się pasja do muzyki, nieprzerwanie podziwiałem "The Night Chicago Died" w polskiej telewizji, na jednym z dwóch dostępnych kanałów. Ktoś w zarządzie przy Woronicza bardzo lubił tę piosenkę, więc emisji teledysku nie było końca. I dobrze, bo podobało mi się. Oj podobało. Jak jasna cholercia - tak mi się podobało. Za nic tylko nie wiedziałem, co to za zespół, ponieważ nigdy nie szła jego nazwa, czy to na pasku, czy jakiejś nakładce. A przecież nie było wówczas na świecie Doktora Google, ani muzycznego rozpoznawacza Shazam. To drugie, to istny ratunek dla wszelakich zgrywusów, którzy mają parcie, by wykazywać się wiedzą spod peleryny.
No więc "The Night Chicago Died". Największy, bo i też tak po prawdzie jedyny przebój Paper Lace. Gangsterski hit. Faceci w kapeluszach, dobrze skrojonych pasiastych garniturach oraz koszulach w odcieniach negatywu w stosunku do marynarek. I pomyśleć, że to oprychy. Jakże inne od tych z sawiet junion, wyznaczających trendy w naszej części Europy.
Siostra najukochańszej Babci, Stasi Masłowskiej, wyszła za mąż bogato. Ze swoim mężem Adolfem latami prowadzili jeden z najbardziej utytułowanych lokali w Boston. Stara widokówka uchyla widok ku scenie. Moja Ciotka, vide Ciocia Mania (Maria Blinstrub), gościła u siebie paru mocarzy, m.in. Elvisa Presleya, Franka Sinatrę czy Connie Francis. A, że Frank Sinatra oraz Al Capone lubili się, stawia mój ród o muśnięcie skrzydełkiem paru czarnych charakterów epoki prohibicji. To powoduje, że wobec kawałka "The Night Chicago Died" mam admisję i wciąż nieukrywany sentyment.
Dobrego odbioru!

a.m.

i've got everything

Obecna aktywność Henry'ego Lee Summera to przydomowa ławeczka pod spożywczakiem. A szkoda, albowiem muzyk świetnie się zapowiadał i tylko zemstą natury zabrakło, by jego biografie rozpoczynały, raczej lubiane przez artystów frazesy, z gatunku: "po wielu sukcesach...".
Tego amerykańskiego wokalistę/gitarzystę wystawiam pod zainteresowanie panami ochrypłymi, dobrze władającymi gitarą i melodią. Nie mówię, że to od razu drugi Bryan Adams, John Mellencamp, Eddie Money, tym bardziej Bob Seger, ale z każdego po trochu Summer na sumieniu coś ma. Poza tym, jest właścicielem letniego nazwiska, a ta piękna pora roku właśnie się rozpoczęła. Wznieśmy kielichy.
Słówko o Summerze trochę nam wyjaśni jego zaniedbaną karierę. Przede wszystkim na plus, iż nie został koszykarzem. Ponoć nieźle się zapowiadał. Uff, najnudniejsza gra zespołowa. Nigdy nie pojmę wmawianego mi przez tak wielu jej uroku. Gorsza jest tylko jazda figurowa. I nieważne, czy solo, czy z podpieraniem się o, bądź z katapultowaniem partnera.
Najgorsze, że Henry od zawsze konfliktuje się z prawem. W swym życiu wygenerował kilka aresztowań, wszystkie za jazdę pod wpływem, i na nic kilka zadeklarowanych rachunków sumienia. Z łezką w oku wspominam go w topowej setce Billboardu, a i całkiem liczne fonograficzne zapiski dla Epic Records. Że o dzieleniu koncertowych desek u boku Steviego Raya Vaughana, Dona Henleya czy The Doobie Brothers już tylko 'dopomknę'.
Najlepszy artystyczny czas, to albumowy tercet: "Henry Lee Summer" (1988), "I've Got Everything" (1989) oraz "Way Past Midnight" (1991). Domyślacie się, że od zawsze gnieżdżę na półce wszystkie trzy, ale na dziś tylko jeden z nich. Najbardziej lubiany, ten środkowy - "I've Got Everything". Nie wiem, czy najlepszy. Nie znam się. Od niego rozpoczynałem, więc znowu do meritum sprawy wtrynia się sentyment. A to chyba niedobrze, ponieważ automatycznie na bok odsuwa się obiektywizm. Zresztą, na kij obiektywizm - muzyka to emocje. Nie da się jej racjonalnie, z umysłem, rozsądkiem. Czym byłby rock and roll, gdybyśmy zamiast gazowanej Pepsi woleli zblazowaną niegazowaną nałęczowiankę. W dodatku, w bezpiecznej dla gardełka temperaturze pokojowej.
Polecam zwrócenie uwagi na przynajmniej kilka numerów: "Treat Her Like A Lady", "My Turn Train", "Hey Baby" oraz balladę "Something Is Missing". Syfonu w głowie nie zrobią, ale na pewno na niebie wzejdzie słonko. O tej porze najcieplejsze. Korzystajmy, dopóki jesień nie porwie. 

a.m.


poison

Moja ulubiona piosenka 1989 roku. Do dzisiaj zresztą niewiele jej dorównuje.
Alice Cooper zaśpiewał miażdżąco i słusznie wskoczył w drugą młodość ("...pragnę cię pocałować, lecz twoje usta są jadowitą trucizną..."). Numer skomponował sam Maestro plus albumowy producent Desmond Child oraz ówczesny gitarzysta sztabu Alicji, John McCurry.
Na dzisiaj "Poison" na maxi singlu, w nieróżniącej się od albumowej wersji. Za to na 45 RPM, więc w przypadku dwunastocalówki, z lepszą dynamiką. Niemniej wciąż pamiętajmy, to zawsze niedoskonały winyl. W jego rowki wbijają się ciała obce. I oczywiście igła, która nawet przy odpowiednim nacisku dłutuje tworzywo. Kurz oraz nacisk mechaniczny, równa się trzaski. Z każdym posłuchaniem obniża się jakość, a po stu latach każda regularnie używana płyta zabrzmi niczym Enrico Caruso przy rozpalanym ognisku.
Na stronie B dwa numery: niby koncertowe "Ballad Of Dwight Fry" oraz studyjne "Cold Ethyl". Pierwszy w oryginale można posłuchać na wczesnym albumie Mistrza "Love It To Death", z kolei drugi pochodzi z rewelacyjnego "Welcome To My Nightmare". 

a.m.



środa, 22 czerwca 2022

libre

Jakoś pod koniec maja odezwała się do mnie wrocławska promotorka muzyki flamenco, pani Katarzyna - i tutaj jej nazwisko tylko do mojego sekretarzyka. Zaoferowała kilka branżowych informacji, z czasem dosyłając do nich najnowsze CD Jesse'ego Cooka. Szkoda, że płyta dotarła nieco po występie naszych reprezentantów stylu, grupy Danza Del Fuego, bo może Nawiedzone Studio przyczyniłoby się do paru dodatkowo sprzedanych biletów wobec koncertu przewidzianego na niedawne 12 czerwca. Ale okay, może zatem otrzymaną płytą "Libre" Jesse'ego Cooka wywołam wilka z lasu, i to na jego ewentualny koncert Słuchacze Nawiedzonego Studia zorganizują jakiś autokar. Oby. Niegdyś ja sam takie koncertowe eskapady organizowałem - np. na krakowski, pierwszy w naszym kraju występ Camel, a i jeszcze później też na coś równie atrakcyjnego.
Jesse Cook - urodzony w Paryżu Kanadyjczyk, mieszkający w Toronto, starszy ode mnie o rok, a zatem, gdy ja byłem w siódmej B, on grał w nogę już z ósmą A. I choć w piłkę postawiłbym mu się klatą pod nos, to jednak muzycznie poległbym o całą długość Drogi Mlecznej. Gra Jesse'ego aspiruje do popularności na miarę Paco De Lucii, Larry'ego Coryella czy Al Di Meoli, a gdyby przyjrzeć się kolejnej jego fascynacji, czym muzyka klasyczna, warto by sięgnąć po wzorzec fantastycznego Juliana Breama. Niedawno zmarłego wirtuoza, w zakładce "classical" praktycznie niepokonanego.

"Libre", czyli "Wolny". No, ale jak miała nazywać się muzyka, która powstawała w okresie uciemiężenia pandemią, kiedy Cook, jak i my wszyscy marzyliśmy właśnie o tej wolności. O normalności, o miłości, o pięknie tego świata. Świata uwolnionego od zarazy, masek i obostrzeń. Paskudnej rzeczywistości dłużącej się przez blisko trzy lata.
Ale nie Francja czy Kanada stoją tu muzyczną ozdobą, a Hiszpania. Śródziemnomorski basen, iberyjski temperament oraz w całej okazałości na współcześnie przyodziane flamenco. Jak najbardziej czerpiące z tradycji, nieunikające jednak przymierzy z dzisiejszym brzmieniem. Od razu uspokoję, żadnych rozpędzonych bitów czy jakiejkolwiek agresywnej elektroniki. Niczego tutaj niechcianego nie znajdziemy. Jest gitara, najczęściej hiszpańska, do tego okazjonalne skrzypce, mandolina, wiolonczela, oczywiście perkusja, ale i syntezatory, plus parę odległych kulturowo instrumentów. Są jeszcze radość i pasja, a przede wszystkim muzyka emanująca chęcią odniesienia sukcesu. Żadne z tego nudne przebieranie po strunach, raz po raz przerywane hucznymi akordami, a pełne wysmakowanych aranżacji flamenco. Jakże dalekie od ewangelicznych pustosłowi znad tryskających bogactwem ołtarzy.
Zapadają w pamięć krótkie, trwające po dwie i pół minuty tematy "Updraft" i tytułowe "Libre", co też i sporo dłuższe, a okraszone wokalizą Kanadyjki Tamar Ilany "Onward Till Dawn".
Polecam posłuchać, choć nigdzie nie dostrzegłem dostępności tej muzyki w polskiej dystrybucji. Niestety ostatnio to coraz powszechniejsze zjawisko. 

a.m.


poniedziałek, 20 czerwca 2022

hate über alles

Zaskakująco udani najnowsi Kreator. Na ich płytę czekał mój Szwagier Szymon. Uwielbiał tych germańskich thrashowców. Miał w domu nawet pierwsze tłoczenia ich najstarszych kompaktów. Niestety nie doczekał "Hate Über Alles", ponieważ umarł w lutym. Ale doczekał numeru tytułowego, czego wyraz uznania zdążył jeszcze wyrazić na swoim facebookowym profilu.
Dokonywałem ostatnio zakupów u dystrybutora "Hate Über Alles". Tego konkretnego tytułu nie planowałem, przyznaję. Kreator to jakoś nigdy nie była moja bajka, acz faktem, mam w zbiorach nawet ze dwa ich starsze kompakty. Pracownikowi działu handlowego owej firmy, przy zamówieniu niewinnie dopisałem: "Nie bądźcie wiśnie, dorzućcie jakieś fajne promo do mojego radia, co można Wam podpromować, a z czym mógłbym się przy okazji dodatkowo zapoznać. Na pewno coś macie". Ku zaskoczeniu, nie wrzucili kolejnego melodicrocka, a opancerzonych fabryczną folią nowiuśkich Kreator. Pomyślałem, przeceniają moją otwartość na muzykę, ale ok, spróbuję. I wszystko pojąłem, gdy tylko "Hate Über Alles" rozkręciło się na dobre. Od razu pomyślałem: to jakiś znak. Misja dziedziczenia muzyki po kimś, kto ją kochał, lecz już samemu z uczuć się nie wyspowiada.
No więc, całkiem serio nowi Kreator nagrali kapitalny album. Robi się przemiło, gdy nareszcie mogę wyrazić zachwyt wobec najprawdziwszego thrashu, a nie tej ugrzecznionej i przereklamowanej Metalliczki.
Przede wszystkim, rewelacyjny numer "Midnight Sun". Taki nie do nasłuchania. Ostatnio go sobie zapętliłem i kręcił się przez godzinę. No i świetne featuring. Skąd oni wytrzasnęli tę Sofię Portanet. Fantastyczna babka. Cóż za traf. Sprawdziłem, Sofia to nieco ponad trzydziestoletnia Niemka, z ojca Hiszpana, przy czym absolwentka dorastania paryskiego. W życiu przeszła przez niejeden napuszony chór, aż wreszcie skończyła na wysypisku heavy metalu. No, ale taki los każdego, w kogo mieście nie straszą billboardy Fundacji Kornice.
Na dobry początek, obok "Midnight Sun", polecam jeszcze: "Strongest Of The Strong", "Pride Comes Before The Fall" oraz "Become Immortal" ("... nienawidzę Słońca, oświetla mnie ciemność..."). Warto wiedzieć, iż w żyłach tej muzyki płynie czarna krew. Być może to ona stanowić będzie o nieśmiertelności. Tego nie wiemy. Nikt nie wie, co prawda, co fałsz, co dotyk, a co ułuda.
Mille Petrozza w doskonałej formie. Wali akordy i riffy, i wciąż niesamowicie śpiewa. Dzielnie mu drugą gitarą solówkuje Sami Yli-Sirniö - i ogólnie przyjemnie mrowi.
A tak przy okazji, w latach dziewięćdziesiątych gitarzystą w Kreator był niejaki Frank Gosdzik. I ciekawi mnie właśnie, co na to w nazwiska personaliach brakujące "w", tuż po "g", a przed "o" Pan, Panie Andrzeju.
"Hate Über Alles" dobrze mi zrobiło. I wierzę, że nie tylko. Bo oto właśnie odezwał się Słuchacz z Warszawy, który kiedyś regularnie, a potem raptem zniknął. Aż się odnalazł, przy okazji zapewniając, że wciąż słuchał N.S., choć po kryjomu. I zahaczył o przywołaną teraz płytę: "... nie znam nowej płyty Kreator, ale to co puściłeś, rozwaliło mnie"

a.m.


"NAWIEDZONE STUDIO" - audycja 19/20 czerwca 2022 / Radio "Afera" - 98,6 FM Poznań




"NAWIEDZONE STUDIO"
z niedzieli na poniedziałek - 19/20 czerwca 2022 (godz. 22.00 - 2.00)
 
98,6 FM Poznań lub afera.com.pl 
realizacja i
prowadzenie: Andrzej Masłowski

Przestery, fuzy, piski, różnice w wypoziomowaniu dźwięków i inne niechciane przytulanki. Zastanawia mnie, na co to komu. I jaka radość z ustawień, z których nie da się korzystać podczas prowadzenia didżejki. Najgorsze, że w trakcie Nawiedzonego nie ma czasu na eksperymenty. Mogłoby zaowocować jeszcze większymi problemami. Szkoda wielka, że w studio brak instrukcji, jak z czegoś takiego wyjść.
Tym razem oba kompakty bez zastrzeżeń (w tym jeden przejściowy, zastępczy), ale cóż z tego, skoro audycja na straty. Nie szło z przyjemnością poprowadzić programu. Niepierwszy raz się z tym spotkałem. Ktoś lubi raz po raz coś w wewnętrznych ustawieniach konsolety pokombinować. Niestety, nie mogę dojść, co!
To była walka i chęć zatrzaśnięcia drzwi już po pierwszym antenowym wejściu. I wiecie co Szanowni Państwo, nie mam siły się o nic wykłócać i nikomu z radia wszystkiego od początku tłumaczyć. Zawsze każdy w takich sytuacjach patrzy na mnie jak na marsjanina. Na zasadzie, co ten znowu ma za problem? A ja za stary jestem, by w oczach innych robić z siebie głupa. Chciałbym jedynie robić swoje. Wchodzić do studia i sprzedawać przyniesioną sztukę najlepiej, jak potrafię. I żeby mi żadne techniczne radiowych młodziaków podstępki w tym nie przeszkadzały. Tyle, tylko tyle. Być może naiwnie, ale jednak wierzę, że za tydzień demony znikną i powróci nieprzesterowana konsoleta. A kto wie, może nawet zastanę nowego cd-playera. Merytoryczność zagwarantuję już sam. Także najlepszą muzykę i z sercem poprowadzoną całość. Wystarczy tylko nie przeszkadzać, poradzę sobie. I wiecie co, przykro mi, jak cholera, bo naprawdę ogromnie czekam na każdą niedzielę. Każdej pędzę na Rocha w poczuciu najlepszych czterech godzin tygodnia, a tu masz ci bracie los. Nie mam z najnowszej audycji żadnej satysfakcji. Cały tydzień był taki sobie, więc i konsekwentne takie też jego zwieńczenie. Ogólnie do zapomnienia. Czekam na lepsze. I obym nie usłyszał, że lepsze już było. Wklejam setlistę, resztę z serca wykreślam.
Do dobrego usłyszenia ...

 

JANI LIIMATAINEN "My Father's Son" (2022)
- The Music Box - {śpiew Renan Zonta}
- Haunted House - {śpiew Jani Liimatainen}

KREATOR "Hate Über Alles" (2022)
- Midnight Sun - {featuring Sofia Portanet}
- Strongest Of The Strong

MICHAEL SCHENKER GROUP "Universal" (2022)
- Under Attack - {śpiew Ronnie Romero}

OST "Top Gun Maverick" (2022)
- Hold My Hand - {śpiew Lady Gaga}

KATE BUSH "Hounds Of Love" (1985) - 1 miejsce w UK, patrz na dole
- Running Up That Hill (A Deal With God)

WINGS "Wings Greatest" (1978) - 80-tka Paula McCartneya
- Another Day - {singiel /1971/}
- My Love - {album "Red Rose Speedway" /1973/}

SLADE "The Slade Box - A 4 CD Anthology 1969-1991" (2006) - 76-urodziny Noddy'ego Holdera
- Run Runaway - {wersja singlowa /1984/ - inaczej niż na albumie "The Amazing Kamikaze Syndrome" /1983/}
- All Join Hands - {album "Rogues Gallery /1985/}
- Ooh La La In L.A. - {album "You Boyz Make Big Noize" /1987/}
- Universe - {singiel /1991/}

BRUCE SPRINGSTEEN & THE E STREET BAND "Hammersmith Odeon, London '75" (2006)
- Thunder Road
- Tenth Avenue Freeze-Out
- Lost In The Flood

HONEYMOON SUITE "The Big Prize" (1985) - winyl
- All Along You Knew - {gościnnie Ian Anderson}
- What Does It Take
- One By One

ANDY FRASER "Fine Fine Line" (1984) - winyl
- Fine, Fine Line
- Branded By The Fire
- Living This Eternal Dream

EDDIE AND THE TIDE "Go Out And Get It" (1985) - winyl
- Call My Name
- One In A Million
- Runnin' Wild, Runnin' Free

DAVID ROBERTS "All Dressed Up" (1982) - winyl
- Someone Like You
- Boys Of Autumn
- Midnight Rendezvous

RADIOACTIVE "xXx" (2022)
- Remember The Ghosts - {śpiew Robbie LaBlanc}

FIRST SIGNAL "Closer To The Edge" (2022)
- One More Time

FORTUNE "Level Ground" (2022)
- Hand In Hand

ZADRA "Guiding Star" (2022)
- Dream Of You

DEF LEPPARD "Diamond Star Halos" (2022)
- All We Need

TREAT "The Endgame" (2022)
- Sinbiosis

THUNDER "Dopamine" (2022)
- One Day We'll Be Free Again

 



Andrzej Masłowski 
"NAWIEDZONE STUDIO"

w każdą niedzielę od 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań lub afera.com.pl

 

"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"

 

Serial "Stranger Things" odzyskał popularność dla "Running Up That Hill". Szczyt w brytyjskim zestawieniu singli. Niewiarygodne. Przynajmniej na coś nadało się masowe małpie gapienie w netflixowe seriale. Brawo Kaśka!





niedziela, 19 czerwca 2022

kanał

Wiosna na ostatniej prostej. Szybko przeleciała. Jak zawsze, zresztą. Z początku nieśmiała, chłodna, pochmurna, z czasem coraz przyjaźniejsza, by na finiszu wręcz letnia. I jak zawsze piękna, kolorowa, życiodajna, jak najmilej widziana. Za tydzień już letnie Nawiedzone, ale jeszcze dzisiaj nacieszmy się nią. Bo do kolejnej, długie trzy/czwarte roku. Będzie się dłużyło. A tak swoją drogą ciekawe, ile tych wiosen jeszcze...
Grunt, że uspokoiłem szyjkę przy zębie. Męczyła dobrych kilka dni. Pani dentystka poległa, po czym za utrapienie wziął się jej młodszy kolega po fachu, no i jakoś żyję. Oby tylko diabelstwo wieczorem nie dało o sobie znać.
Nawiedzone Studio wystartuje o 22-gej na 98,6 FM Poznań lub afera.com.pl
Do usłyszenia ...

a.m.


sobota, 18 czerwca 2022

urodzinowo

Dzisiaj Paul McCartney świętuje 80-tkę. Wszystkiego najlepszego!









W środę 15 czerwca, 76-urodziny obchodził Noddy Holder. Wszystkiego najlepszego!










a.m.


czwartek, 16 czerwca 2022

lies (through the 80's)

Było wczesną, jeszcze tą cieplejszą jesienią, roku odległego, kiedy z moim nowym kumplem wbiliśmy do Żydka przy Długiej. Malutki rozmiarami, acz wielki asortymentem sklep, tylko z winylami. Z czasem doszły tam jeszcze kasety, ale nie zawracajmy sobie głowy. Żydek, czyli Pan Adler, był niski, krępy, nosił grube szkła i miał poszarpane, raczej niespecjalnie wystylizowane włosy, o dotkliwie zarysowanej siwiźnie. W jego sklepie na wyciągniecie ręki było dużo dobra, choć o każde jedno trzeba było z osobna poprosić. To jeszcze nie te czasy do wertowanych samowolek. Zjawisko "diggin' " określa nową epokę rycia w płytach, a wtedy tylko osoba zza lady rozdawała karty.
Na środku lokalu była dzieląca sklep od zaplecza kotara, a za nią prawdziwe skarby, ale to już tylko dla wybrańców. Wyobrażam sobie, co tam musiało się dziać, skoro dla mnie w podstawowej części gospodarzyły na półkach same rzeczy niezwykłe. Kilka stamtąd wyciągnąłem, m.in. Nazareth "Hair Of The Dog" - przeceniony na mą prośbę z sześciuset do czterystu pięćdziesięciu, ponieważ przeskakiwało na "Beggars Day". I też w tym miejscu kupiłem Rainbow "Difficult To Cure", jak również potrzebny do dzisiejszego tekstu, gorący wówczas album Manfred Mann's Earth Band "Chance". Półkowały dwie sztuki, i do dzisiaj nie pojmuję, dlaczego jedna w cenie 950, a druga, będąca w identycznie dobrym stanie, aż po 1900. Trapi mnie, bo pewnie wciąż o czymś nie wiem, a obecnie nie da się tego rozwikłać.
Całe "Chance" szybko stało się moim muzycznym priorytetem, dlatego dziwiły mnie niekończące fatalne recenzje, jakie album otrzymywał. Z czasem płyta zasłużyła nawet na miano najgorszej w dorobku Ziemskiej Orkiestry Manfreda Manna, co spowodowało, że od zawsze wyłączam się z wszelakich dyskusji w jej temacie, ponieważ obecnie nikt już tej muzyki i tak nie słucha, nie przeżywa, a najczęściej przepisuje po starszych kolegach, którym gusta zjechały jeszcze przed sakramentalnym "tak".
"Lies (Through The 80's)" to pierwszy singiel z Chance. Drugim było "For You" - notabene świetny cover Bruce'a Springsteena. Choć to zdaje się też chyba tylko moja opinia. Nie od dziś wiadomo, że to, co dla mnie bombowe, w skali ogólnej raczej ble. No, ale powróćmy do "Lies (Through The 80's)" i strony B singla, tajemniczo zatytułowanego "You're Not My". Ojojoj, czyżby to nowy, jakiś pozaalbumowy track? Nic z tego. To "Adolescent Dream", jedynie na potrzeby singla lekko zmodyfikowane. Głównie za sprawą mylącego wielu ludzi tytułu.
"Lies (Through The 80's)", czyli "Kłamstwa przez całe lata osiemdziesiąte", otwierało album i okazało się fantastyczną syntezatorowo-gitarową piosenką, z wiodącym wokalnie Chrisem Thompsonem (który na tej płycie już tylko epizodycznie), któremu nieprzerwanie uroczo dośpiewywał zespołowy chór. Uwielbiam brzmienie Manfreda Manna. Szczególnie jego wirtuozerski popis w sercu kawałka. Szkoda, że tak krótki. Przepadam również za nieustępliwie tnącą gitarą oraz tą niesamowitą, prześliczną końcówką, łagodzącą wezbrany na trzech/czwartych temperament. A tekst? Wtedy miał być proroczy jedynie wobec nowej dekady 80's, a myślę sobie, że do czasów obecnych pasuje jeszcze bardziej: "... przez całe lata osiemdziesiąte nasze stopy odwracać się będą od przeszłości...", z konkludującą ostatnią linijką: "... widziałem dzieciaka bez uśmiechu na twarzy".  

a.m. 


danger zone

Producenci "Top Gun" na numer przewodni mieli do wyboru dziesiątki piosenek, a jednak żadna z tak zwanych gotowców im nie kontentowała. Złożyli więc zamówienie u samego - wszechmogącego - Giorgio Morodera. U człowieka, u którego można oprzeć głowę na ramieniu nawet w sytuacji beznadziejnej. I misja szybko się dokonała. Z tym, że Moroder nie czuł się na siłach, by wykonać solo, poczynił więc przymiarki wobec Toto, ale że nic z tego nie wyszło, a i wkrótce przed oczyma mignęło jeszcze paroma innymi niepewnościami, tym większa nadeszła ulga, gdy okazało się, że ostatecznie wyniuchano fantastycznego Kenny'ego Logginsa. Artystę obozu CBS, podobnie jak wspomniani Toto czy w ogóle wydawca całego "Top Gun". Tu należy dodać, iż sam Moroder był wówczas związany z Virgin. Nie miało to jednak wpływu na żadne z tego tytułu komplikacje. Zaskakujące, że ostatecznie Toto w ogóle nie załapali się na soundtrack, choć swoje miejsce zaznaczyli ówcześni ich konkurenci - Cheap Trick czy Loverboy.
"Danger Zone" od początku emanowało chęcią osiągnięcia sukcesu, jednocześnie pociągając za sobą całą resztę, równie wybornych TopGun'owych kawałków. Do dzisiaj ów numer jawi się jednym z najbardziej rozpoznawalnych soundtrackowych songów w historii muzyki. Jego krzepa przyspiesza bicie serca, i niedziwne, że w gorącym "Top Gun Maverick" oferowano mu drugie życie. To jednocześnie jedyna i niepowtarzalna okazja, by przeglądając się w lustrze historii puścić oczko ku młodszemu odbiorcy z muzyką, której obecnie na listy przebojów już nikt nie przemyca.
Najnowszy film ma wiele wspólnego ze swoim poprzednikiem, w zasadzie jest nawet jego ciągiem dalszym, jednak muzyczne ścieżki różnią się zauważalnie. Na tegorocznej dominuje muzyka ilustracyjna, a piosenek ledwie trzy. Nie licząc tych ze sceny barowej, gdzie z szafy grającej wydobywają się mocno wyciszeni, a nawet trzecioplanowi (choć przecież pierwszorzędni) David Bowie, T.Rex czy Foghat. Na "jedynce" jest ich jednak cały szwadron. Z kolei pole instrumentalne, wypełnia tam tylko jeden, za to gigantyczny temat "Top Gun Anthem". Nieprawdopodobnie piękna rzecz. Melodia tej miary, co "The Loner" Gary'ego  Moore'a. Przy czym, Moore dokonał swego cudu jednak rok później. Wychodzi więc na to, iż Harold Faltermeyer wymyślił nuty w innym świecie, a Steve Stevens prześlizgnął je z nieopisywalnym uczuciem po swych gitarowych strunach. I wydaje się niemożliwe, by komukolwiek mogło się coś takiego nie spodobać. A jeśli jednak, oznaczałoby, że jest coś z tym kimś nie tak.
Ścieżka do "Top Gun Maverick" świetna, a jednak to tylko kruszynka wobec swej starszej, songbookowej siostry z 1986 roku. Absolutnego widoku z góry najwyższej. Dlatego bez chwili zawahania uważam tamten OST za najlepszy zestaw piosenek, jaki skompilowano w ramach jednego filmu. Natomiast przy "Danger Zone" aż chce się człowiekowi wcisnąć w fotel myśliwca F-14 i wzbić ponad chmury z prędkością jak najbardziej maksymalnego ryzyka.

Kenny Loggins
strona A "Danger Zone"
strona B "I'm Gonna Do It Right" (numer dotyczący albumu "Vox Humana")
1986 CBS
nr katalogowy CBSA 7188

a.m.


 

środa, 15 czerwca 2022

mr. roboto

Andy ponownie ma dla Was Styx. I znowu z siódemki. Tym razem singiel schyłkowego okresu pierwszej fazy działania grupy. Potem nastąpiła siedmioletnia przerwa, choć jeszcze po drodze doszedł świetny live "Caught In The Act".
"Mr. Roboto" - w USA w lutym 1983 (3 miejsce na Billboardzie), w Europie miesiąc później (nienotowany w Top 40). Otwieracz dla albumu "Kilroy Was Here". Niesamowita piosenka. Kompletnie inna od wszystkiego dotąd zaprezentowanego przez Styx. Mamy odejście od rockowego schematu, jest nowocześnie, syntezatorowo, dopasowanie do światowej ekspansji klawiszowego rocka. Dochodzą vocodery i różne inne przetworniki plus cała bateria najnowocześniejszych dobrodziejstw ówczesnej techniki. Wreszcie, jest porywająca melodia, swobodnie radząca sobie na gruncie futurystycznego świata. Kto wie, czy takiego właśnie nie doczekamy. "Kilroy" to robot, którego osadzono w więzieniu za rock'n'rolla, a wpakowali go tam wrogowie takiej muzyki.
Wielu starszych fanów kręciło nosem, ponieważ Styx stali się pupilkami poranno-popołudniowych pasm radiowych, no i prysł czar dawnych prog/rockowych ambicji. Co istotne, przede wszystkim spodobało się młodziakom, a więc dobił do grupy nowy elektorat odbiorców.
Jak wiemy, w Styx przemiennie śpiewali Dennis DeYoung oraz Tommy Shaw. We wczoraj zaprezentowanym "Boat On The River" pierwsze wokalne skrzypce nadawał Tommy Shaw, natomiast w dzisiejszym "Mr. Roboto" Dennis DeYoung. Ten drugi był zresztą w Styx'ach traktowany jako wokalny przewodnik. Shawowi przydzielano nieco skromniejszy zasób repertuaru.
Zaskakiwała strona B singla, utwór "Snowblind". Znakomity, lecz był to jednak temat dotyczący poprzedniego i innego w nastroju albumu "Paradise Theater".
Dobrego odbioru!

a.m.