Na Cmentarzu Bródnowskim w Warszawie dziś pogrzeb Pawła Zarzecznego. Podobno mają przybyć kibice z całego kraju. To nic, że zmarły w sobotę dziennikarz był fanem Legii. Teraz to nie ma znaczenia. Paweł Zarzeczny szanował kluby, ich kibiców, nawet jeśli się lubił z nimi podroczyć. Przyszła więc pora się odwzajemnić.
Nie wszyscy Pawła Zarzecznego kojarzą z muzyką. Może dlatego, że rzadko o niej wspominał, a przecież lubił. Wyrazem tego na pogrzebie mają pojawić się trzy utwory, które szczególnie zmarły trzymał przy sercu: Sting "Shape Of My Heart" - do którego miał słabość, ponadto Vangelis "Chariots Of Fire" - ponoć Rydwany Ognia były jego melodią wszech czasów, no i jeszcze Czesław Niemen "Sen o Warszawie" - z racji oczywistych, albowiem to hymn Legii, a też piosenka doprowadzająca go niejednokrotnie do łez. Pięknie. Muszę też pomyśleć nad czymś dla siebie.
W chwili, gdy piszę te słowa, trwa ceremonia pogrzebowa. Muszę Państwu Szanownym napisać, że będzie mi brakować Pawła Zarzecznego. To w ogóle była postać niepozwalająca traktować się obojętnie. Absolutny erudyta, bystrzak, choć daleki od napuszonej salonowości. Zawsze poza układami, wolny myślami i słowem. Może dlatego nigdy nie potrafił zagościć na dłużej w jednym miejscu. Ponieważ był lepszy od innych. Przerastał konkurencję o głowę, i jak sam twierdził, wiecznie mu ją skracano.
Dopiero teraz po upływie niemal tygodnia zdaję sobie coraz bardziej sprawę ze straty, jakie poniosło polskie dziennikarstwo sportowe. Ale przecież nie tylko. Facet, który potrafił przeczytać rocznie tysiąc książek, a takie rekordy bił w młodości, siłą ducha wiedział więcej.
Szanuję Pawła Zarzecznego, że do wszystkiego doszedł sam. Bo wychowywał się z dala od ciepłego ogniska domowego, a jednak potrafił się wykształcić i uwrażliwić na piękno. Na zło nie musiał, tego doznał nadto w młodości ze strony własnego ojca, który na jego oczach zadźgał mu matkę, po czym się powiesił. W jednej chwili stracił rodziców, a jego życie zawirowało.
Pomyślcie Państwo Mili o Nim w wolnej chwili. Dzisiaj jest najstosowniej. I może posłuchajmy Stinga "Shape Of My Heart". To trochę taka piosenka o Pawle. O hazardziście, który przez całe życie gra wcale nie po to, by wygrywać, lecz by dowiedzieć się czegoś o sobie. I to piosenkowe "serce" Pawła zatrzymało się w minioną sobotę na zawsze. Pozostał żal, smutek, ogromna strata....
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) -
www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
"... dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"
na moim koncie: 1) NAWIEDZONE STUDIO (Radio Afera - 98,6 FM Poznań, także online) 2) USPOKOJENIE WIECZORNE (Radio Poznań - 100,9 FM Poznań, także online) 3) miesięcznik AUDIO VIDEO (ogólnopolskie) 4) ROCK PO WYROCKU (Radio Fan) 5) STRAŻNICY NOCY (Radio Fan) 6) Tygodnik MOTOR (ogólnopolskie) 7) GAZETA POZNAŃSKA / EXPRESS POZNAŃSKI (lokalne) 8) okazjonalnie RADIO MERKURY (lokalne) 9) METROPOLIA (ogólnopolskie)
piątek, 31 marca 2017
czwartek, 30 marca 2017
ERIC GALES - "Middle Of The Road" - (2017) -
ERIC GALES
"Middle Of The Road"
(PROVOGUE)
***
Ciekawa postać z tego Erica Galesa. Już tylko sama z nim związana otoczka powinna wystarczyć do odniesienia sukcesu, a tymczasem facet musi się nieźle napracować i jeszcze wykazać talentem. Bo to, że się ktoś urodził w Memphis (fakt, metryka też zobowiązuje), wcale nie daje przepustki do grona najlepszych.
Eric Gales ma na swoim koncie nie tylko dobrą muzykę i mnóstwo nagranych płyt, lecz także odsiadkę za narkotyki oraz nielegalną broń. Wyglądem też nie przypomina poczciwoty dokarmiającej gołębie. A jednak nie tylko potrafi zagrać na wielkim luzie, ale też w uprawianą profesję włożyć pełnię siebie. Ponadto jest muzykiem leworęcznym, prowadząc gitarę z odwróconą kolejnością strun. Czyli zamiast standardowego układu EADGHE, stosuje EHGDAE.
Najnowszy "Middle Of The Road" jest grubo ponad dziesiątym albumem w jego dorobku, a mnie nadal twórczość tego czarnoskórego muzyka jawi się niemal jak na starcie. Traktuję go jako artystę perspektywicznego, który najlepsze ma wciąż przed sobą. Nieważne, że Gales już kształci młodsze pokolenia, czego przykładem udział w nagraniu "Help Yourself" niezwykle uznanego osiemnastolatka Christone'a "Kingfisha" Ingrama. Młodziaka, który wycina jak mało kto, no i może poszczycić się na tak wczesnym etapie kariery wspólnym jammowaniem nie tylko z samym Galesem, ale i Rickiem Derringerem czy Buddym Guy'em.
Skupmy się jednak na Ericu Galesie, który gra bluesa z lekkością i elegancją Roberta Craya, lecz energią i rozmachem wczesnych metalizujących Living Colour. I też nie jest to blues krwi najczystszej, a dla przykładu z wtrąceniem elementów funk ("Good Time", "Change In Me" czy utrzymany w klimacie wspomnianych Living Colour "I Don't Know"), do tego szczypta reggae ("Been So Long"), boogie (stosownie zatytułowany "Boogie Man" - z udziałem Gary'ego Clarka Juniora), a nawet rapu ("Repetition" - zagrany z bratem Erica, Eugenem Galesem).
Tak, jak płytę zrealizowano w różnych studiach (w Hollywood, Cleveland czy Memphis), tak też bije z niej różnorodność, za którą brawo. No i brawo przede wszystkim za jeden naprawdę piękny kawałek, jakim jest "Carry Yourself". Ni to ballada, ni to reggae-blues, ale i też coś zaczerpniętego z rytmów ska. Po prostu fajny chwytliwy numer, taki pozostający w pamięci na długo długo... A jeśli komuś mało, to niech posłucha finałowego instrumentalnego "Swamp" - tu blues napotyka funk, a resztę czyni wirtuozeria. Słowem wszystko to, co stanowi za wizytówkę możliwości Galesa. Choć akurat kompozycyjnie albumowy finał, to zdecydowanie rzecz bez szczególniejszego polotu.
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) -
www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
"... dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"
HOUSE OF LORDS - "Saint Of The Lost Souls" - (2017) -
HOUSE OF LORDS
"Saint Of The Lost Souls"
(FRONTIERS)
***
Panowie z Izby Lordów mieli dwa dobre okresy działalności; zaraz na początku, gdy jeszcze flirtowali z symfonicznym hard rockiem oraz po dłuższym niebycie, kiedy powrócili w nowym milenium. Co prawda pierwsza płyta jeszcze nie wypaliła, natomiast dwie następne ("World Upside Down" oraz "Come To My Kingdom") okazały się majstersztykami. Szkoda, że po owocnym okresie 2006/08 później wszystko obniżyło poziom tylko do poprawnej przyzwoitości. Lecz proszę sobie nie myśleć, nawet na kolejnych albumach przydarzały się mocne fragmenty, ale mówimy tu o dwóch/trzech świetnych piosenkach na płytę. Jak wiemy, apetyt rośnie w miarę jedzenia, więc nie zadowalają mnie ostatnie poczynania Jamesa Christiana i otaczającego go obozu. Choć wydany przed chwilą "Saint Of The Lost Souls" jest jakby ciekawszy od mizernego poprzednika "Indestructible". Tutaj przynajmniej znalazłem kilka piosenek, do których powracam niewymuszenie. I niby wszystko jest jak należy, James Christian głosu nie stracił, a towarzysząca mu sekcja klawiszowo-gitarowo-perkusyjna też przecież nie od macochy, a jednak kompozycje, i jeszcze raz
kompozycje... Muszą mieć w sobie "to coś", a mają niezwykle rzadko. Można pochwalić kilka, jak choćby: "Harlequin", tytułowy "Saint Of The Lost Souls", "Art Of Letting Go", "Oceans Divide" czy finałowy i miło podszyty wokalnymi wtrętami Robin Beck (prywatnie żony Jamesa Christiana i odwiecznej notabene House Of Lord'owej pomagierki) "The Other Option". Młodszym tylko napomknę, iż Robin Beck, to ta pani od super przeboju "The First Time", która pod koniec dekady 80's biła rekordy popularności. Na świecie jako wizytówka koncernu Coca Cola, a u nas po prostu jako właścicielka tamtej kapitalnej piosenki, jak też zresztą całej płyty "Trouble Or Nothin' ".
Na szczęście na "Saint Of The Lost Souls" nie ma potknięć, co już stawia płytę wyżej ponad trzy/cztery poprzednie, niestety trudno też na niej o przynajmniej jeden epokowy numer. To taka fajna płytka na dziś, jednak historycznie do zapomnienia. Za kilka lat na hasło "House Of Lords", z automatu zareagujemy sięgnięciem po tych kilka płyt, o których pozwoliłem sobie na wstępie.
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) -
www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
"... dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"
PROŃKO & WIERZCHOLSKI - Poznań, "Blue Note" - 28.03.2017 godz.20.00
Pomimo, iż Krystyna Prońko wraz ze Sławkiem Wierzcholskim współpracowali już w przeszłości, trudno mi było wyobrazić sobie kolaborację jazzowej wokalistki z podobno najlepszym w naszym kraju bluesowym harmonijkarzem, którego korzenie płyną w nurtach Wisły i Drwęcy. W dodatku facetem o nie najlepszych warunkach głosowych, choć w bluesie to przecież najmniej istotne. Wierzcholski ma jednak pewną przewagę nad Krystyną Prońko, wszak ktoś mądry kiedyś oznajmił, iż blues to korzenie, a reszta to tylko owoce.
Krystyny Prońko to ja zawsze chciałem na żywo posłuchać, a dotąd jakoś nie było okazji. No to właśnie się nadarzyła.
Duet Prońko i Wierzcholski wydali niedawno płytę pt. "Samotna Kolacja", która była nawet przed ich występem do kupienia. Ta, i jeszcze kilka innych. Kupiłem inną, na ewentualną najnowszą postanowiłem poczekać do końca występu. Forsa się jednak rozeszła przy barze, więc ostatecznie płyta musi poczekać.
Zastanowiło mnie tylko jedno, i to już na samym początku ich wspólnego występu. Bo trzeba dodać, że zanim Krystyna Prońko zagościła na scenie, to pierwsze dwa numery (wśród nich "Szósta Zero Dwie") skroił Sławek Wierzcholski z towarzyszącą mu sekcją. Co on tam robił z tą harmonijką... dmuchał, chuchał, klękał, siadał... brakowało tylko orgii. Gdy wreszcie na scenę wślizgnęła się w czerwonej kreacji Pani Krystyna, trybuny jakby się ożywiły, a na powitanie pazur - "Deszcz w Cisnej". Faktycznie wszystkich ś-"cisnęło" w gardle. No i przyszedł taki moment, który mocno zaniepokoił. Pani Krystyna zapowiadając kolejny kawałek dorzuciła, iż będzie to jej ulubiony z najnowszej płyty, ponieważ jest najmniej country-bluesowy. Bardzo fajny, nie powiem, ale pomyślałem - i co dalej? Teraz to już tylko przed nami jakaś lipa? W takim razie, jakie męki musiała przeżywać piosenkarka realizując z dziadem bluesmanem płytę daleką od emocjonalnych zapotrzebowań. Profesjonalizm jednak polega na tym, że potrafi się zaśpiewać niemal wszystko. A Pani Krystyna już w życiu niemal ze wszystkim się zmierzyła, no to teraz pozostał już tylko blues. Faktycznie, następne piosenki już wyraźnie mniej ciekawe. Ich wartość ratowały odpowiednie gawędy Wierzcholskiego, które robiły do nich za wprowadzenie.
Płyty jeszcze nie mam, choć ta ma do mnie lada moment trafić, jednak na podstawie koncertu wydaje się praktycznie już na starcie do zapomnienia. Choć może nie, niech stanowi za pamiątkę z wczorajszego wydarzenia. Za szczególną zresztą pamiątkę, albowiem posłuchać Krystyny Prońko to przecież niecodzienność. Mnie udało się dopiero po raz pierwszy w ponad pięćdziesięcioletnim stażu.
Krótko było, od 20.15 do 21.30. Łatwo więc obliczyć, a to czas włącznie z bisem. Jedną jedyną piosenką - za to jaką: "Jesteś Lekiem Na Całe Zło". Dla tego fragmentu warto było podnieść dupsko, by oddać szacunek Pani Krystynie. Niestety dla większości zgromadzonych był to jednak zbyt duży wysiłek.
Wieczór do zapamiętania z dwóch powodów: raz, że spotkanie z legendą krajowej piosenki i bezapelacyjnie jednym z głosów wszech czasów, a dwa, gdyż nie co dzień barmanka po pierwszej szklaneczce zapamięta faceta, czego mu nalać po raz drugi. I tu mnie szczególnie duma i pycha rozpycha - a jak!
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) -
www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
"... dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"
Krystyny Prońko to ja zawsze chciałem na żywo posłuchać, a dotąd jakoś nie było okazji. No to właśnie się nadarzyła.
Duet Prońko i Wierzcholski wydali niedawno płytę pt. "Samotna Kolacja", która była nawet przed ich występem do kupienia. Ta, i jeszcze kilka innych. Kupiłem inną, na ewentualną najnowszą postanowiłem poczekać do końca występu. Forsa się jednak rozeszła przy barze, więc ostatecznie płyta musi poczekać.
Zastanowiło mnie tylko jedno, i to już na samym początku ich wspólnego występu. Bo trzeba dodać, że zanim Krystyna Prońko zagościła na scenie, to pierwsze dwa numery (wśród nich "Szósta Zero Dwie") skroił Sławek Wierzcholski z towarzyszącą mu sekcją. Co on tam robił z tą harmonijką... dmuchał, chuchał, klękał, siadał... brakowało tylko orgii. Gdy wreszcie na scenę wślizgnęła się w czerwonej kreacji Pani Krystyna, trybuny jakby się ożywiły, a na powitanie pazur - "Deszcz w Cisnej". Faktycznie wszystkich ś-"cisnęło" w gardle. No i przyszedł taki moment, który mocno zaniepokoił. Pani Krystyna zapowiadając kolejny kawałek dorzuciła, iż będzie to jej ulubiony z najnowszej płyty, ponieważ jest najmniej country-bluesowy. Bardzo fajny, nie powiem, ale pomyślałem - i co dalej? Teraz to już tylko przed nami jakaś lipa? W takim razie, jakie męki musiała przeżywać piosenkarka realizując z dziadem bluesmanem płytę daleką od emocjonalnych zapotrzebowań. Profesjonalizm jednak polega na tym, że potrafi się zaśpiewać niemal wszystko. A Pani Krystyna już w życiu niemal ze wszystkim się zmierzyła, no to teraz pozostał już tylko blues. Faktycznie, następne piosenki już wyraźnie mniej ciekawe. Ich wartość ratowały odpowiednie gawędy Wierzcholskiego, które robiły do nich za wprowadzenie.
Płyty jeszcze nie mam, choć ta ma do mnie lada moment trafić, jednak na podstawie koncertu wydaje się praktycznie już na starcie do zapomnienia. Choć może nie, niech stanowi za pamiątkę z wczorajszego wydarzenia. Za szczególną zresztą pamiątkę, albowiem posłuchać Krystyny Prońko to przecież niecodzienność. Mnie udało się dopiero po raz pierwszy w ponad pięćdziesięcioletnim stażu.
Krótko było, od 20.15 do 21.30. Łatwo więc obliczyć, a to czas włącznie z bisem. Jedną jedyną piosenką - za to jaką: "Jesteś Lekiem Na Całe Zło". Dla tego fragmentu warto było podnieść dupsko, by oddać szacunek Pani Krystynie. Niestety dla większości zgromadzonych był to jednak zbyt duży wysiłek.
Wieczór do zapamiętania z dwóch powodów: raz, że spotkanie z legendą krajowej piosenki i bezapelacyjnie jednym z głosów wszech czasów, a dwa, gdyż nie co dzień barmanka po pierwszej szklaneczce zapamięta faceta, czego mu nalać po raz drugi. I tu mnie szczególnie duma i pycha rozpycha - a jak!
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) -
www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
"... dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"
wtorek, 28 marca 2017
JETHRO TULL - "The String Quartets" - (2017) -
JETHRO TULL
"The String Quartets"
(BMG)
**3/4
Ian Anderson niedawno odwołał się do postaci Geralda Bostocka - bohatera albumu "Thick As A Brick" - uważając, że gdy ten się już zestarzeje, zapewne zacznie unikać głośnego grania, przez co chętnie zanurzy się w muzyce klasycznej. Maestro ponadto wyznał, iż w niektórych Jethro Tull'owych kompozycjach od dawna wyczuwał klasycyzującą atmosferę, a więc należało się wreszcie z tym zmierzyć.
Pomysł przeniesienia na grunt pozarockowy, niekoniecznie samych największych zespołowych przebojów, może wydać się ciekawym zabiegiem, ale na pewno pozbawionym oryginalności. Czyniło to już wielu innych artystów, choć niekoniecznie w każdym przypadku poświęcając sprawie pełne albumy.
Jethro Tull "The String Quartets" nie jest płytą dla uszu rockowego odbiorcy. Choć z racji znanych melodii, łatwiej ją będzie sobie przyswoić. Dla mnie to jednak straszna nuda, nawet jeśli sam Anderson zapewnia, iż tę muzykę najlepiej potraktować w ramach relaksu.
Doceniam wkład brytyjskiego kwartetu smyczkowego Carducci oraz aranżacyjną moc Johna O'Hara(y). Cieszy mnie także wyborna dyspozycja samego Iana Andersona, który na tej niemal w większości instrumentalnej płycie również świetnie zaśpiewał (w kompozycjach: "We Used To Bach", "Only The Giving", "Pass The Bottle", "Ring Out These Bells", a także w "Aquafugue") oraz jak zawsze wybornie zagrał na flecie, gitarze akustycznej, a nawet mandolinie.
Tytuły nagrań odnoszą się do uznanych Tull'owskich kompozycji. Z racji ich nowych wcieleń zmieniono im nazewnictwo - poprzez dokonanie skrótów, bądź stosując trafne słowne zamienniki. Dla przykładu, "We Used To Know" z uwagi na powiązanie z jednym z preludiów J.S.Bacha, otrzymało nowy tytuł "We Used To Bach". A połączenie sił "Songs From The Wood" z "Heavy Horses" ochrzczono po prostu jako "Songs And Horses". I tak dalej, i tym podobnie. Co do J.S.Bacha... duch odwiecznego idola Andersona unosi się tutaj w wielu albumowych warstwach. Proszę przyjrzeć się uważniej choćby "Aqualung" - tutaj pod szyldem "Aquafugue" lub "Locomotive Breath" - czyli obecnemu "Loco". Ten ostatni nawiązuje do suit wiolonczelowych mistrza epoki Baroku, natomiast wcześniejszy umiejętnie łączy temat "Aqualung" z zasadnością Bachowskiej fugi. Tego typu porównania i odnośniki są tutaj w zasadzie na każdym kroku.
Tak po prawdzie "The String Quartets" jest bardziej solowym tworem Iana Andersona, niż dziełem zespołowym. Andersonowi zamiast rockowych kompanów towarzyszą jedynie wspomniani kwartet Carducci oraz John O'Hara. Nazwa Jethro Tull wydaje się zatem bardziej posłużyć do celów komercyjnych, zamiast oddawać personalny stan faktyczny. Oczywiście Ian Anderson nie bardzo ucieszyłby się z takiego porównania, lecz tak to właśnie odczytuję.
Płyta dla bywalców filharmonii, z rockiem niemająca wiele, a raczej niczego wspólnego. No, może poza samymi kompozycjami, które noszą jednak w swych korzeniach szczyptę bluesa, folk rocka, sporo rocka progresywnego, i jak się jeszcze okazuje: ogromnego pierwiastka muzyki dawnej.
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) -
www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
"... dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"
poniedziałek, 27 marca 2017
"NAWIEDZONE STUDIO" - audycja z 26 marca 2017 - Radio "Afera", Poznań 98,6 FM
"NAWIEDZONE STUDIO"
niedziela 26 marca 2017 - godz.23.00 - 2.00 - wydanie skrócone
RADIO "AFERA", 98,6 FM (Poznań)
www.afera.com.pl
realizacja: Dawid Piechocki
prowadzenie: Andrzej Masłowski
RUNNING WILD - "Riding The Storm - The Very Best Of The Noise Records 1983 - 1995" - (2016) -
- Under Jolly Roger - {oryginalnie na LP "Under Jolly Roger" z 1987 r.}
BATTLE BEAST - "Bringer Of Pain" - (2017) -
- Straight To The Heart
- Beyond The Burning Skies
IRON MAIDEN - "The Number Of The Beast" - (1982) -
- The Prisoner
- Hallowed Be Thy Name
HOUSE OF LORDS - "Saint Of The Lost Souls" - (2017) -
- Saint Of The Lost Souls
- The Other Option
=============================
=============================
SIB HASHIAN - perkusista BOSTON
(17.VIII.1949 - 22.III.2017)
kącik poświęcony Artyście
BOSTON - "Boston" - (1976) -
- More Than A Feeling
- Hitch A Ride
BOSTON - "Don't Look Back" - (1978) -
- A Man I'll Never Be
=============================
=============================
THROES OF DAWN - "Our Voices Shall Remain" - (2016) -
- Mesmerized
- One Of Us Is Missing
JETHRO TULL - "The String Quartets" - (2017) -
- We Used To Bach - {We Used To Know / Bach Prelude C Major}
GRACE - "Poppy" - (1996) -
- Heart And Soul
STEVE HACKETT - "The Night Siren" - (2017) -
- Fifty Miles From The North Pole
- West To East
- The Gift
JANE - "Live 2002" - (2002) -
- Daytime
JANE - "Genuine" - (2002) -
- Be To See
JANE - "Shine On" - (2003) -
- Better For You - Better For Me
THE MICHAEL SCHENKER GROUP - "Built To Destroy" - (1983) -
- Walk The Stage
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) -
www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
"... dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"
piątek, 24 marca 2017
wyjątkowo później w najbliższą niedzielę
Jestem po uzgodnieniach względem najbliższej niedzieli. Otóż, z uwagi na mecz Czarnogóry z Polską, tym razem "Nawiedzone Studio" rozpocznie się wyjątkowo później. Konkretnie o 23.00. Pierwszą godzinę poprowadzi Krzysztof Ranus. Nawet nie wiem, czy pod szyldem "Nawiedzonego Studia", czy jako dłuższe wydanie "Blues Ranus" - ale to bez znaczenia
Zabiorę na Rocha trochę nowości i niespodzianek, jak też sporo kanonu. Nie do końca odkrytego. Udało mi się nareszcie zdobyć pewną wspaniałą płytę. Prawdziwy raj dla miłośników artystycznego rocka. Być może troszkę mrocznego, za to z pięknymi gitarami, często wręcz Floydowskimi. Słucham jej od kilku dobrych tygodni, jednak oryginał ledwie dotarł. Nastawię z niej w niedzielę fragmencik. Już teraz zachęcam, proszę nie przespać. Powtórki nie będzie, a płyta kapitalna !!!
Do usłyszenia....
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) -
www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
"... dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"
Zabiorę na Rocha trochę nowości i niespodzianek, jak też sporo kanonu. Nie do końca odkrytego. Udało mi się nareszcie zdobyć pewną wspaniałą płytę. Prawdziwy raj dla miłośników artystycznego rocka. Być może troszkę mrocznego, za to z pięknymi gitarami, często wręcz Floydowskimi. Słucham jej od kilku dobrych tygodni, jednak oryginał ledwie dotarł. Nastawię z niej w niedzielę fragmencik. Już teraz zachęcam, proszę nie przespać. Powtórki nie będzie, a płyta kapitalna !!!
Do usłyszenia....
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) -
www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
"... dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"
czwartek, 23 marca 2017
nie żyje były perkusista BOSTON, SIB HASHIAN (17.VIII.1949 - 22.III.2017)
W czwartek 23 marca w okolicach godziny 16-tej miesięcznik "Classic Rock" poinformował o śmierci Siba Hashiana - ex-perkusisty amerykańskiej grupy Boston.
Dzień wcześniej w trakcie festiwalu "Legends Of Rock Cruise" Sib zasłabł na scenie i pomimo prób reanimacji niestety nie udało się go uratować.
O ironio, jak to się dzieje, jeszcze w ub.miesiącu podczas jednego z koncertów Sib ponoć popisywał się niezwykłym solo na bębnach, a świadkowie twierdzą, że był w życiowej formie.
Sib Hashian zagrał na trzech pierwszych, a zarazem najlepszych i najsłynniejszych albumach Boston. Należy jednak przy tym napomknąć, iż nie był on pierwszym perkusistą grupy. Tym był Jim Masdea, który na jedynce Boston załapał się na grę w "Rock & Roll Band", choć oficjalnie muzyk ustąpił miejsca Hashianowi na rok przed nagraniem debiutu.
Przeciętny Kowalski zapewne przypisze główne zespołowe zasługi (i nawet słusznie) rewelacyjnemu gitarzyście, kompozytorowi i producentowi Tomowi Scholzowi, jak też w drugiej kolejności rozpozna charakterystyczny głos nieżyjącego już Brada Delpa. Trzeba jednak uczciwie przerzucić przynajmniej część podziwu dla wszystkich pozostałych muzyków tej znakomitej formacji, w tym też dla perkusisty Siba Hashiana.
Boston w latach 70-tych brzmieli bez cienia przesady rewolucyjnie. Oczywiście spora w tym zasługa Toma Scholza, którego potężna gitara stroiła, jak żadna inna. Grupa wypracowała sobie oryginalny styl, który mocno ją wyróżniał na tle innych hard rockowych bandów. W konsekwencji debiutancki album sprzedano w ponad 17-milionowym nakładzie (dane na okolice 2006-2007 roku), a wydany dwa lata później "Don't Look Back" rozszedł się w ponad 7-milionach. Na tym tle proszę sobie wyobrazić, jaką to "porażką komercyjną" musiał okazać się wydany aż po ośmiu latach przerwy trzeci album "Third Stage" - ten z przebojem "Amanda", którego nakład oscylował w granicach "ledwie" 3 milionów egzemplarzy.
Wracając na moment do kanonowej "jedynki"... Na albumie tym świecił przede wszystkim ogromny przebój "More Than A Feeling" (obłędne brzmienie gitary Scholza !!!), który przy okazji otwierał całość. Jednak ani na moment nie ustępowały mu rock'n'roll/boogie/hard rockowe "Smokin' ", "Piece Of Mind" czy "Rock'n'Roll Band", a pewnej elegancji dodawały też łagodniejsze "Hitch A Ride" oraz zamykający album "Let Me Take You Home Tonight". Ten ostatni wyróżniał się jeszcze ładnymi wielogłosowymi partiami wokalnymi, nad którymi rzecz jasna prym wiódł sam Brad Delp. Wspaniała płyta. Jedna z nielicznych zza oceanicznej krainy, która zawsze miała poważanie u europejskiego odbiorcy. Może dlatego, że Scholz pomimo słabości do ładnych, wręcz popowych melodii, potrafił przyłożyć niemal z metalową mocą, co na naszym kontynencie w tamtych czasach było wręcz pożądane. I w zasadzie podobnie mógłbym napisać o kolejnych dwóch albumach. Drugim "Don't Look Back", który był niemal kopią debiutu, jednak jako kopia nie miał już szans w konfrontacji z młodszym braciszkiem. Do trzeciego "Third Stage" mam równie wielki sentyment, co szacunek, choć w 1986 roku niestety taka muzyka interesowała już sporo mniej osób.
Jestem świadom, iż śmierć Siba Hashiana zainteresuje obecnie tylko najbardziej zagorzałych sympatyków Boston, do których moja (nie)skromna osoba także się zalicza.
W ubiegłym 2016 roku pożegnaliśmy bardzo wielu artystów z życiowym stażem 67- i 69-letnim. Sib Hashian z łezką w oku dołącza zatem do kolektywu tych pierwszych. Wiem, to tylko liczby, ale na starość zaczynam na takie detale coraz baczniej zwracać uwagę.
Doceniam Cię Sib i składam wielkie dzięki za Twój wkład w budowaniu mego muzycznego świata. Dzięki Ci piękne za wszystko, a teraz brnij do świata lepszego...
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) -
www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
"... dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"
Dzień wcześniej w trakcie festiwalu "Legends Of Rock Cruise" Sib zasłabł na scenie i pomimo prób reanimacji niestety nie udało się go uratować.
O ironio, jak to się dzieje, jeszcze w ub.miesiącu podczas jednego z koncertów Sib ponoć popisywał się niezwykłym solo na bębnach, a świadkowie twierdzą, że był w życiowej formie.
Sib Hashian zagrał na trzech pierwszych, a zarazem najlepszych i najsłynniejszych albumach Boston. Należy jednak przy tym napomknąć, iż nie był on pierwszym perkusistą grupy. Tym był Jim Masdea, który na jedynce Boston załapał się na grę w "Rock & Roll Band", choć oficjalnie muzyk ustąpił miejsca Hashianowi na rok przed nagraniem debiutu.
Przeciętny Kowalski zapewne przypisze główne zespołowe zasługi (i nawet słusznie) rewelacyjnemu gitarzyście, kompozytorowi i producentowi Tomowi Scholzowi, jak też w drugiej kolejności rozpozna charakterystyczny głos nieżyjącego już Brada Delpa. Trzeba jednak uczciwie przerzucić przynajmniej część podziwu dla wszystkich pozostałych muzyków tej znakomitej formacji, w tym też dla perkusisty Siba Hashiana.
Boston w latach 70-tych brzmieli bez cienia przesady rewolucyjnie. Oczywiście spora w tym zasługa Toma Scholza, którego potężna gitara stroiła, jak żadna inna. Grupa wypracowała sobie oryginalny styl, który mocno ją wyróżniał na tle innych hard rockowych bandów. W konsekwencji debiutancki album sprzedano w ponad 17-milionowym nakładzie (dane na okolice 2006-2007 roku), a wydany dwa lata później "Don't Look Back" rozszedł się w ponad 7-milionach. Na tym tle proszę sobie wyobrazić, jaką to "porażką komercyjną" musiał okazać się wydany aż po ośmiu latach przerwy trzeci album "Third Stage" - ten z przebojem "Amanda", którego nakład oscylował w granicach "ledwie" 3 milionów egzemplarzy.
Wracając na moment do kanonowej "jedynki"... Na albumie tym świecił przede wszystkim ogromny przebój "More Than A Feeling" (obłędne brzmienie gitary Scholza !!!), który przy okazji otwierał całość. Jednak ani na moment nie ustępowały mu rock'n'roll/boogie/hard rockowe "Smokin' ", "Piece Of Mind" czy "Rock'n'Roll Band", a pewnej elegancji dodawały też łagodniejsze "Hitch A Ride" oraz zamykający album "Let Me Take You Home Tonight". Ten ostatni wyróżniał się jeszcze ładnymi wielogłosowymi partiami wokalnymi, nad którymi rzecz jasna prym wiódł sam Brad Delp. Wspaniała płyta. Jedna z nielicznych zza oceanicznej krainy, która zawsze miała poważanie u europejskiego odbiorcy. Może dlatego, że Scholz pomimo słabości do ładnych, wręcz popowych melodii, potrafił przyłożyć niemal z metalową mocą, co na naszym kontynencie w tamtych czasach było wręcz pożądane. I w zasadzie podobnie mógłbym napisać o kolejnych dwóch albumach. Drugim "Don't Look Back", który był niemal kopią debiutu, jednak jako kopia nie miał już szans w konfrontacji z młodszym braciszkiem. Do trzeciego "Third Stage" mam równie wielki sentyment, co szacunek, choć w 1986 roku niestety taka muzyka interesowała już sporo mniej osób.
Jestem świadom, iż śmierć Siba Hashiana zainteresuje obecnie tylko najbardziej zagorzałych sympatyków Boston, do których moja (nie)skromna osoba także się zalicza.
W ubiegłym 2016 roku pożegnaliśmy bardzo wielu artystów z życiowym stażem 67- i 69-letnim. Sib Hashian z łezką w oku dołącza zatem do kolektywu tych pierwszych. Wiem, to tylko liczby, ale na starość zaczynam na takie detale coraz baczniej zwracać uwagę.
Doceniam Cię Sib i składam wielkie dzięki za Twój wkład w budowaniu mego muzycznego świata. Dzięki Ci piękne za wszystko, a teraz brnij do świata lepszego...
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) -
www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
"... dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"
środa, 22 marca 2017
"The Number Of The Beast" - 35 lat minęło
22 marca 1982 roku narodziła się "The Number Of The Beast". Trzecia płyta Iron Maiden, choć pierwsza z wokalnym przywództwem Bruce'a Dickinsona. Wszyscy jej bardzo wyczekiwali. Napięcie rosło, apetyty pobudzone, a wszystko przez długi czas owiane tajemniczą aurą. Piękne nieinternetowe czasy, w których liczyła się cierpliwość i magia. Dziś już nie do odtworzenia. Czuję się wyróżniony, że przyszło mi w takim napięciu wyczekiwać czegoś tak zjawiskowego. Otoczka i atmosfera nie dające się już dzisiaj opisać. Inna sprawa, że u nas kompletnie nie działał show business, co owej tajemniczości sprzyjało. Nie istniało pojęcie rynku fonograficznego, ponieważ go nie było. Taką płytę mógł posiąść jedynie jakiś bogacz, albo szczęściarz, któremu owe cudo przysłała ciotka z RFN-u lub innej Ameryki.
Miałem już uzbierany pewien płytowy kapitał, więc stać mnie było. Wystarczyło z bólem serca coś z kolekcji sprzedać, nieco grosza dołożyć, i wypatrywać płyty z niewielkim poślizgiem od światowej premiery w akademickim (coniedzielnym) Wawrzynku. Jedynym płytowym raju tamtych lat.
"The Number Of The Beast" zdobyłem dość szybko, pomimo iż niestety nie pamiętam dokładnych okoliczności. Trzy i pół dekady od tamtych wydarzeń zrobiły swoje. Poza tym, nie da się pamiętać historii każdej zdobytej ważnej płyty. Raz, że ich zbyt wiele, dwa - polegam tylko na szwankującej pamięci, albowiem nie zapisywałem nigdzie tego typu wydarzeń. Ale coś tam jednak zapamiętałem. Doskonale świta mi przed oczyma pierwszy kontakt z caluśką "The Number Of The Beast". Było to w mieszkanku Gejsika (Tomek Goehs - obecnie bębniarz Kultu, a wcześniej w Turbo, Wolf Spider, Dog Family). Goehsiu posiadał szpulowca, jakiegoś tam monofonicznego, i zapewne nagrywał pełne albumy z polskiego radia. Piszę "zapewne", gdyż mu za kołnierz nie zaglądałem, a że czyniła tak większość magnetofoniarzy, stąd też mój domysł. Z Goehsikiem fajnie się o muzie gaworzyło, ponieważ czuł ją chyba najbardziej ze wszystkich moich kompanów. Większość z nich niestety przeważnie bywała mocno ograniczona względem jednego, bądź dwóch muzycznych gatunków. A ja lubiłem pogadać, i o Czerwonych Gitarach, i o Black Sabbath, a także o Telewizyjnym Koncercie Życzeń. Goehsik błyszczał otwartością na takowe pogaduszki, przy czym walnąć z nim skręcika z trawki, też nie było problemem. Dla jasności, nie byliśmy żadnymi ćpunami, po prostu lubiliśmy posmakować uroków natury. Choć muszę przyznać, że nie byłem jak on, takim orłem, by do namiotu na noc wciągnąć cztery ślicznotki. Zlot hippisków "Częstochowa 82" naprawdę był czaderski, i szkoda, że tylko bodaj trzydniowy. Wróćmy jednak do tematu. Gejsik zwabił mnie pewnego razu do swego malutkiego gniazdka w bloku, po czym zapuścił świeżutką "The Number Of The Beast". Stało się to ze wspomnianego szpulowca i nie od samego początku, a od trzeciego numeru "The Prisoner". Pamiętacie moi mili: "we want information...."? Gdy skończył się prolog, i ruszyły gitary zainicjowane bombastycznym waleniem w bęben, pomyślałem: serce z zawiasów wyskoczy - ależ potęga! Później każda kolejna chwila z najnowszą Żelazną Dziewicą była coraz bardziej podniecająca. Zapis płyty na taśmie skończył się szybciej, niż ulubiona mszalna sekwencja u większości niedzielnych katolików: "idźcie, ofiara spełniona". Na mą prośbę Gejsiu dorzucił jeszcze dwa brakujące kawałki z początku albumu, i już był komplet. Ciarki po plecach, włosy dęba stojące, no i teraz jak tu szybko samemu zdobyć coś tak niemiłosiernie wspaniałego. Jako zakonserwowany wróg wszelakiego rodzaju magnetofonów, szpul i kaset, musiałem zdobyć prawdziwą płytę. Kosztującą wówczas fortunę. Nówka oscylowała w granicach połowy poborów przeciętnego biurowego referenta, a mnie jeszcze trzymała przecież w szponach licealna nauka. Musiałem, więc zdobyłem. Na pewno na grubo przed kolejną "Piece Of Mind", którą grupa wypuściła w następnym 1983 roku.
W tamtych latach nic szybko się nie starzało. Nowość, była nowością na bardzo długo. Z reguły do następnego albumu danego wykonawcy. Natomiast takiej płyty słuchało się nie tylko w samotności, ale i nawet przede wszystkim w większym gronie, a czasem nawet na balangach - dzisiaj zwanymi "domówkami" - cóż za obciachowe nazewnictwo.
Warto dzisiaj po raz kolejny zapuścić wszystkich osiem kawałków z "Numeru Bestii". I co z tego, że każdy zna tę płytę od dechy do dechy. Taka okazja, jak 35-lecie już się nigdy nie powtórzy. Później będzie już tylko starzej i starzej. Co wcale nie oznacza "gorzej". Po prostu dzisiejsza rocznica za kolejnych trzydzieści pięć lat uświadomi, jak w 2017 roku nadal to była młoda i świeża muzyka. Choć i tak prorokuję jej wieczystą młodość. Sami Ajroni nie są w stanie od lat nagrać niczego choćby zbliżonego do nie tylko "The Number Of The Beast", ale i do "Piece Of Mind", "Powerslave", "Somewhere In Time", bądź "Seventh Son Of A Seventh Son". Konkurencja też nie zagraża nic a nic, tak więc można spać spokojnie.
A tak swoją drogą, działo się w tym 1982. Proszę tylko spojrzeć na garstkę tytułów:
Scorpions "Blackout"
Judas Priest "Screaming For Vengeance"
Nazareth "2XS"
Uriah Heep "Abominog"
Twisted Sister "Under The Blade"
Night Ranger "Dawn Patrol"
Kiss "Creatures Of The Night"
Survivor "Eye Of The Tiger"
Reo Speedwagon "Good Trouble"
Magnum "Chase The Dragon"
Motorhead "Iron Fist"
UFO "Mechanix"
Rush "Signals"
Asia "Asia"
Manowar "Battle Hymns"
Toto "Toto IV"
Accept "Restless And Wild"
Gillan "Magic"
Saxon "The Eagle Has Landed"
Kansas "Vinyl Confessions"
......
......
Świetny rok i zarazem powód do świętowania niejednych 35-urodzin.
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) -
www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
"... dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"
Miałem już uzbierany pewien płytowy kapitał, więc stać mnie było. Wystarczyło z bólem serca coś z kolekcji sprzedać, nieco grosza dołożyć, i wypatrywać płyty z niewielkim poślizgiem od światowej premiery w akademickim (coniedzielnym) Wawrzynku. Jedynym płytowym raju tamtych lat.
"The Number Of The Beast" zdobyłem dość szybko, pomimo iż niestety nie pamiętam dokładnych okoliczności. Trzy i pół dekady od tamtych wydarzeń zrobiły swoje. Poza tym, nie da się pamiętać historii każdej zdobytej ważnej płyty. Raz, że ich zbyt wiele, dwa - polegam tylko na szwankującej pamięci, albowiem nie zapisywałem nigdzie tego typu wydarzeń. Ale coś tam jednak zapamiętałem. Doskonale świta mi przed oczyma pierwszy kontakt z caluśką "The Number Of The Beast". Było to w mieszkanku Gejsika (Tomek Goehs - obecnie bębniarz Kultu, a wcześniej w Turbo, Wolf Spider, Dog Family). Goehsiu posiadał szpulowca, jakiegoś tam monofonicznego, i zapewne nagrywał pełne albumy z polskiego radia. Piszę "zapewne", gdyż mu za kołnierz nie zaglądałem, a że czyniła tak większość magnetofoniarzy, stąd też mój domysł. Z Goehsikiem fajnie się o muzie gaworzyło, ponieważ czuł ją chyba najbardziej ze wszystkich moich kompanów. Większość z nich niestety przeważnie bywała mocno ograniczona względem jednego, bądź dwóch muzycznych gatunków. A ja lubiłem pogadać, i o Czerwonych Gitarach, i o Black Sabbath, a także o Telewizyjnym Koncercie Życzeń. Goehsik błyszczał otwartością na takowe pogaduszki, przy czym walnąć z nim skręcika z trawki, też nie było problemem. Dla jasności, nie byliśmy żadnymi ćpunami, po prostu lubiliśmy posmakować uroków natury. Choć muszę przyznać, że nie byłem jak on, takim orłem, by do namiotu na noc wciągnąć cztery ślicznotki. Zlot hippisków "Częstochowa 82" naprawdę był czaderski, i szkoda, że tylko bodaj trzydniowy. Wróćmy jednak do tematu. Gejsik zwabił mnie pewnego razu do swego malutkiego gniazdka w bloku, po czym zapuścił świeżutką "The Number Of The Beast". Stało się to ze wspomnianego szpulowca i nie od samego początku, a od trzeciego numeru "The Prisoner". Pamiętacie moi mili: "we want information...."? Gdy skończył się prolog, i ruszyły gitary zainicjowane bombastycznym waleniem w bęben, pomyślałem: serce z zawiasów wyskoczy - ależ potęga! Później każda kolejna chwila z najnowszą Żelazną Dziewicą była coraz bardziej podniecająca. Zapis płyty na taśmie skończył się szybciej, niż ulubiona mszalna sekwencja u większości niedzielnych katolików: "idźcie, ofiara spełniona". Na mą prośbę Gejsiu dorzucił jeszcze dwa brakujące kawałki z początku albumu, i już był komplet. Ciarki po plecach, włosy dęba stojące, no i teraz jak tu szybko samemu zdobyć coś tak niemiłosiernie wspaniałego. Jako zakonserwowany wróg wszelakiego rodzaju magnetofonów, szpul i kaset, musiałem zdobyć prawdziwą płytę. Kosztującą wówczas fortunę. Nówka oscylowała w granicach połowy poborów przeciętnego biurowego referenta, a mnie jeszcze trzymała przecież w szponach licealna nauka. Musiałem, więc zdobyłem. Na pewno na grubo przed kolejną "Piece Of Mind", którą grupa wypuściła w następnym 1983 roku.
W tamtych latach nic szybko się nie starzało. Nowość, była nowością na bardzo długo. Z reguły do następnego albumu danego wykonawcy. Natomiast takiej płyty słuchało się nie tylko w samotności, ale i nawet przede wszystkim w większym gronie, a czasem nawet na balangach - dzisiaj zwanymi "domówkami" - cóż za obciachowe nazewnictwo.
Warto dzisiaj po raz kolejny zapuścić wszystkich osiem kawałków z "Numeru Bestii". I co z tego, że każdy zna tę płytę od dechy do dechy. Taka okazja, jak 35-lecie już się nigdy nie powtórzy. Później będzie już tylko starzej i starzej. Co wcale nie oznacza "gorzej". Po prostu dzisiejsza rocznica za kolejnych trzydzieści pięć lat uświadomi, jak w 2017 roku nadal to była młoda i świeża muzyka. Choć i tak prorokuję jej wieczystą młodość. Sami Ajroni nie są w stanie od lat nagrać niczego choćby zbliżonego do nie tylko "The Number Of The Beast", ale i do "Piece Of Mind", "Powerslave", "Somewhere In Time", bądź "Seventh Son Of A Seventh Son". Konkurencja też nie zagraża nic a nic, tak więc można spać spokojnie.
A tak swoją drogą, działo się w tym 1982. Proszę tylko spojrzeć na garstkę tytułów:
Scorpions "Blackout"
Judas Priest "Screaming For Vengeance"
Nazareth "2XS"
Uriah Heep "Abominog"
Twisted Sister "Under The Blade"
Night Ranger "Dawn Patrol"
Kiss "Creatures Of The Night"
Survivor "Eye Of The Tiger"
Reo Speedwagon "Good Trouble"
Magnum "Chase The Dragon"
Motorhead "Iron Fist"
UFO "Mechanix"
Rush "Signals"
Asia "Asia"
Manowar "Battle Hymns"
Toto "Toto IV"
Accept "Restless And Wild"
Gillan "Magic"
Saxon "The Eagle Has Landed"
Kansas "Vinyl Confessions"
......
......
Świetny rok i zarazem powód do świętowania niejednych 35-urodzin.
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) -
www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
"... dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"
LIONVILLE - "A World Of Fools" - (2017) - / TOKYO MOTOR FIST - "Tokyo Motor Fist" - (2017) - / UNRULY CHILD - "Can't Go Home" - (2017) -
LIONVILLE
"A World Of Fools"
(FRONTIERS)
**1/2
TOKYO MOTOR FIST
"Tokyo Motor Fist"
(FRONTIERS)
****
UNRULY CHILD
"Can't Go Home"
(FRONTIERS)
**1/2
Aż pięć lat przerwy urządzili sobie Włosi z Lionville, a mimo wszystko ich najnowsze, zarazem trzecie dzieło, konsekwentnie przedłuża pasmo fascynacji melodyjnym rockiem spod znaku Toto czy Reo Speedwagon. Nie jest to akurat muzyka najwyższej próby, ale powinna zadowolić sympatyków klawiszowo-gitarowego hard rocka - w tym najlżejszym wydaniu. Problemem wydaje się dość monotonny repertuar oraz brak w teamie choćby jednej ponad przeciętność indywidualności. Wokalny prym należy do dwójki dżentelmenów, którzy stanowią za włosko-szwedzki tandem - Stefano Lionetti oraz Lars Säfsund. Tego ostatniego rzecz jasna dobrze już znamy ze sztokholmskiej formacji Work Of Art, która także dobrze czuje się w stylistyce Toto, późniejszych Chicago czy zdecydowanie zapomnianych Ambrosia.
Za najlepsze fragmenty "A World Of Fools" należy uznać kompozycje: "Paradise", "Bring Me Back Our Love" oraz dobrze skrojoną balladę "Heaven Is Right Here".
Sporo ciekawiej prezentuje się debiutanckie dzieło amerykańskiego kwartetu Tokyo Motor Fist. Tak po prawdzie, tej nowej grupy nie tworzą żadni nowicjusze, a bardzo utytułowani muzycy, którzy na swych kontach noszą garści sukcesów. Można by nawet Tokyo Motor Fist nazwać supergrupą, na której czele stoi wokalista Ted Poley (znany z Danger Danger), na gitarze wycina, a i czasem również przebiera po instrumentach klawiszowych przyjaciel Poleya - Steve Brown. To ci dwaj panowie są założycielami powyższej formacji. Gitarzystą basowym jest Greg Smith (wcześniej m.in: Alice Cooper, Dokken, choć szerszemu gronu hard rocka chyba najbardziej znany z albumu Rainbow "Stranger In Us All"), z kolei na perkusji przycina także "tęczowy" Chuck Burgi, który oprócz epizodu w Rainbow, tworzył jeszcze z wokalistą tamtej formacji - Joe Lynn Turnerem, a także legendarnymi Blue Öyster Cult.
"Tokyo Motor Fist" jest energetycznym albumem opiewającym w chwytliwe melodie. I choć nikt tutaj nie sili się na żadną pirotechnikę, to jednak od razu słychać klasę muzyków. Każdy z nich potrafi co pewien czas zaakcentować swą obecność, w żaden sposób nie burząc kolektywnego monolitu. Dużo tu świetnych piosenek. Być może nie na miarę wieczystych i dających się oprawić złotymi ramami, ale na pewno porywających. Za przykład niech posłużą przebojowe: "Love Me Insane", "Put Me To Shame", "Fallin' Apart", bądź "Black And Blue". Sympatycy bardziej balladowych form również mogą liczyć na przynajmniej kilka smaczków, jak: "Love", "Don't Let Me Go" oraz "Get You Off My Mind". Nie wolno przegapić.
Szkoda tylko, że tak niewiele dobrego da się znaleźć na najnowszej płycie Unruly Child. Nawet jeśli warsztatowo nie można twórcom tego bandu niczego zarzucić. Brzmieniowo też przecież wszystko jakby w porządku. A jednak najnowsze kompozycje z tak szumnie zapowiadanej płyty wypadają blado. Szczególnie, gdy wciąż ma się w pamięci poprzednią, choć już blisko 7-letnią "Worlds Collide". Nie znajdziemy tym razem piosenek na miarę "Read My Mind", "Tell Another Lie" czy "Very First Time". O ile jeszcze otwierające całość dwie kompozycje "The Only One" oraz "Four Eleven" rozbudzają pewne nadzieje, to jednak z każdą kolejną minutą zaczyna razić kompozytorska niemoc. Choć należy wyróżnić nadal fajnie śpiewającą Marcie Free (niegdyś była Markiem Free - wokalistą King Kobra oraz jednorazowego genialnego Signal). To jednak za mało. Nie wystarczą na otarcie łez pojedyncze efektowne wtręty, jak dajmy na to subtelny refren oraz ładna gitarowa partia Bruce'a Gowdy'ego w "See If She Floats", albo zgrabne zespołowe wokalizy w "Sunlit Sky". Obronną ręką z całości wychodzi jedynie wspomniana Marcie Free. Cieszy jej dobra wokalna forma, i już tylko dla niej warto posłuchać tego albumu.
Pod koniec kwietnia br. do handlu trafi box z wszystkimi czterema poprzednimi albumami Unruly Child (także tymi z wokalistami: Kellym Hansenem oraz Philipem Bardowellem), a także z unikatowym piątym z 2014 roku, którego nie szło uświadczyć na sklepowych półkach, ponieważ grupa rozprowadzała go jedynie poprzez swój fanpage. Kolekcjonerów powinien uradować fakt, iż okładki wszystkich dzieł będą imitować winyle, a zbiorcza książeczka zasypie wypowiedziami członków zespołu, jak też nieosiągalnymi dotąd fotografiami. Tysiąc kopii zaledwie, a więc trzeba się będzie pospieszyć.
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) -
www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
"... dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"
wtorek, 21 marca 2017
gitarowy
Po śmierci Wojciecha Młynarskiego zdałem sobie sprawę nie tylko ze straty genialnego poety, tekściarza, kabareciarza, ale i konferansjera. Pan Wojtek był typem gawędziarza, co nieżyjący Bogusław Kaczyński oraz Zygmunt Kałużyński. Ludzi, których zawsze stawiam za wzór elokwencji, obycia, oczytania i wszech wiedzy, a także umiejętności jej przekazywania w sposób niedościgniony większości tego pragnącym.
Namiętnie słucham nagrań Wojciecha Młynarskiego, zarówno z jego czynnym jak i pośrednim udziałem, i wyszukuję niezliczonej liczby smaczków. Nieważne, czy mowa o piosenkach z lat sześćdziesiątych, czy sporo późniejszych. Wszystkie aktualne, uniwersalne. Będą w użyciu przez następne dziesięciolecia, dla kolejnych pokoleń.
Wczoraj wieczorem poszukałem w szafie starej płyty, którą nabyłem jako 12- lub 13-latek - Jarema Stępowski "Szemrane Tango". Niegdyś bawiła mnie do łez. Chciałem sprawdzić, czy przetrwała próbę czasu. I przetrwała. Na niej tylko dwa teksty Wojciecha Młynarskiego, za to jeden do bodaj największego przeboju Stępowskiego "Taksówkarz Warszawski". Aktualność tego dowcipu już w tamtych latach rzucała się w uszy. Płyta przecież pierwotnie ukazała się w 1966 roku, a ja nabyłem ją z racji oczywistych dopiero w okolicach 1977/78 roku, kiedy już dorobiła się Złotego Statusu. Na okładce - z okazji powyższej, pojawiła się nawet naklejka: "Złota Płyta", której na szczęście nigdy nie próbowałem zerwać. Bawiły mnie nie tylko humorystyczne teksty najbardziej warszawsko śpiewającego Warszawiaka (bądź Warszawianina - bo dzisiaj są już dwie szkoły wymowy), ale także sam Jarema Stępowski, któremu wplatanie do lekkiej śpiewnej twórczości regionalnej gwary, przychodziło w sposób naturalny. Nigdy nie wstydziłem się przed dawnymi kumplami sympatyzowania z tego rodzaju twórczością. Dla nich to był obciach, dla mnie odskocznia, kabaret, bazarowa operetka.
Nigdy nie przypuszczałbym, że w audycji wyemituję głos Jarema(iego) Stępowskiego. A stało się. Co prawda nie z "Szemranego Tanga", a z boxu Pana Wojtka "Wojciech Młynarski - Prawie Całość". Piosenka "Statek Do Młocin" zabawna po pachy ubaw, spodobała się nawet mojemu szanownemu niedzielnemu realizatorowi. Choć ktoś zaraz w sms-ie napisał, że jadę po bandzie i bardzo ryzykuję. Ciekawe co? W moim wieku ryzyko? Hmmmm... Z podjęcia ryzyka mam Syna, którego kocham ponad wszystko.
Muszę jeszcze dodać, bo zapomnę, a jest widać okazja.... otóż jako smarkacz naprawdę zasłuchiwałem się "Szemranym Tangiem". Widać to także po płycie. Nie umiałem się jeszcze wówczas należycie obchodzić z winylami. Ilość odtworzeń, przetarć z kurzu czy innych chuchnięć, widoczna na zmatowiałych rowkach. Do łez bawiły: "O jednej Wiśniewskiej", "Chodźmy Felek Na Kufelek", "Przedziałek" czy "Pan Walenty". Bawiła zresztą całość. Już taki byłem, i chyba nadal takim jestem. Mogę posłuchać Wojciecha Młynarskiego, Jaremę Stępowskiego, po czym sobie trzasnąć Blek Sabacik lub Dżudasków. Choć nie wolno mi skrytykować dla przykładu ostatnich Depeszków, albowiem już dawno temu wrzucono mnie na jedyny gitarowy grunt, że za elektronikę ni rusz. Gdy kilka dni temu na Facebooku spróbowałem dać się wciągnąć w konwersację o "Spirit", to były radiowy kolega zasugerował, że co ja tam mam do powiedzenia, skoro słucham tylko gitarowych szarpidrutów. Nie znam się, więc morda w kubeł. Uznałem, że szybko należy dać na wsteczny, bo zaraz rozszarpią jemu podobnie myślący. To nic, że gdy zasłuchiwałem się Kraftwerk, Tangerine Dream, Space, a później Human League, Garym Numanem, itp. twórcami, to ów napastnik jeszcze szczał w pieluchy. Ale dobrze, niech mu tam będzie.
Muzyka na dziś? Proszę sobie wybrać. Może być Jarema Stępowski, albo Wojciech Młynarski, równie dobrze jakiś Megadeth, Slayer lub Kreator. Ewentualnie Mark Knopfler lub Zbigniew Wodecki. Proszę samemu zdecydować. A ja faktycznie dziabnę sobie łomocik z przesympatycznymi Finami z Battle Beast. Noora Louhimo popieści gardełkiem me uszne bębenki, jak żaden zblazowany Martin Gore, którego dwie piosenki na "Spirit" mogłyby faktycznie dopomóc niedoszłym samobójcom w podjęciu autodestrukcyjnej decyzji. Płyta "Bringer Of Pain" dostała ode mnie niedawno cztery i pół gwiazdki. Dzisiaj dostałaby pięć, a nawet w skali pięciopunktowej, sześć. A co, stać mnie.
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) -
www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
"... dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"
Namiętnie słucham nagrań Wojciecha Młynarskiego, zarówno z jego czynnym jak i pośrednim udziałem, i wyszukuję niezliczonej liczby smaczków. Nieważne, czy mowa o piosenkach z lat sześćdziesiątych, czy sporo późniejszych. Wszystkie aktualne, uniwersalne. Będą w użyciu przez następne dziesięciolecia, dla kolejnych pokoleń.
Wczoraj wieczorem poszukałem w szafie starej płyty, którą nabyłem jako 12- lub 13-latek - Jarema Stępowski "Szemrane Tango". Niegdyś bawiła mnie do łez. Chciałem sprawdzić, czy przetrwała próbę czasu. I przetrwała. Na niej tylko dwa teksty Wojciecha Młynarskiego, za to jeden do bodaj największego przeboju Stępowskiego "Taksówkarz Warszawski". Aktualność tego dowcipu już w tamtych latach rzucała się w uszy. Płyta przecież pierwotnie ukazała się w 1966 roku, a ja nabyłem ją z racji oczywistych dopiero w okolicach 1977/78 roku, kiedy już dorobiła się Złotego Statusu. Na okładce - z okazji powyższej, pojawiła się nawet naklejka: "Złota Płyta", której na szczęście nigdy nie próbowałem zerwać. Bawiły mnie nie tylko humorystyczne teksty najbardziej warszawsko śpiewającego Warszawiaka (bądź Warszawianina - bo dzisiaj są już dwie szkoły wymowy), ale także sam Jarema Stępowski, któremu wplatanie do lekkiej śpiewnej twórczości regionalnej gwary, przychodziło w sposób naturalny. Nigdy nie wstydziłem się przed dawnymi kumplami sympatyzowania z tego rodzaju twórczością. Dla nich to był obciach, dla mnie odskocznia, kabaret, bazarowa operetka.
Nigdy nie przypuszczałbym, że w audycji wyemituję głos Jarema(iego) Stępowskiego. A stało się. Co prawda nie z "Szemranego Tanga", a z boxu Pana Wojtka "Wojciech Młynarski - Prawie Całość". Piosenka "Statek Do Młocin" zabawna po pachy ubaw, spodobała się nawet mojemu szanownemu niedzielnemu realizatorowi. Choć ktoś zaraz w sms-ie napisał, że jadę po bandzie i bardzo ryzykuję. Ciekawe co? W moim wieku ryzyko? Hmmmm... Z podjęcia ryzyka mam Syna, którego kocham ponad wszystko.
Muszę jeszcze dodać, bo zapomnę, a jest widać okazja.... otóż jako smarkacz naprawdę zasłuchiwałem się "Szemranym Tangiem". Widać to także po płycie. Nie umiałem się jeszcze wówczas należycie obchodzić z winylami. Ilość odtworzeń, przetarć z kurzu czy innych chuchnięć, widoczna na zmatowiałych rowkach. Do łez bawiły: "O jednej Wiśniewskiej", "Chodźmy Felek Na Kufelek", "Przedziałek" czy "Pan Walenty". Bawiła zresztą całość. Już taki byłem, i chyba nadal takim jestem. Mogę posłuchać Wojciecha Młynarskiego, Jaremę Stępowskiego, po czym sobie trzasnąć Blek Sabacik lub Dżudasków. Choć nie wolno mi skrytykować dla przykładu ostatnich Depeszków, albowiem już dawno temu wrzucono mnie na jedyny gitarowy grunt, że za elektronikę ni rusz. Gdy kilka dni temu na Facebooku spróbowałem dać się wciągnąć w konwersację o "Spirit", to były radiowy kolega zasugerował, że co ja tam mam do powiedzenia, skoro słucham tylko gitarowych szarpidrutów. Nie znam się, więc morda w kubeł. Uznałem, że szybko należy dać na wsteczny, bo zaraz rozszarpią jemu podobnie myślący. To nic, że gdy zasłuchiwałem się Kraftwerk, Tangerine Dream, Space, a później Human League, Garym Numanem, itp. twórcami, to ów napastnik jeszcze szczał w pieluchy. Ale dobrze, niech mu tam będzie.
Muzyka na dziś? Proszę sobie wybrać. Może być Jarema Stępowski, albo Wojciech Młynarski, równie dobrze jakiś Megadeth, Slayer lub Kreator. Ewentualnie Mark Knopfler lub Zbigniew Wodecki. Proszę samemu zdecydować. A ja faktycznie dziabnę sobie łomocik z przesympatycznymi Finami z Battle Beast. Noora Louhimo popieści gardełkiem me uszne bębenki, jak żaden zblazowany Martin Gore, którego dwie piosenki na "Spirit" mogłyby faktycznie dopomóc niedoszłym samobójcom w podjęciu autodestrukcyjnej decyzji. Płyta "Bringer Of Pain" dostała ode mnie niedawno cztery i pół gwiazdki. Dzisiaj dostałaby pięć, a nawet w skali pięciopunktowej, sześć. A co, stać mnie.
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) -
www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
"... dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"
poniedziałek, 20 marca 2017
odrębność
Z oporem podchodzę do nowych produkcji Depeche Mode. Nadal mnie intrygują, jednak niewiele w twórczości grupy znajduję dla siebie.
To, że jednak kupiłem najnowszą "Spirit" świadczy o szacunku, którym
wciąż ich darzę. I chyba na nowej płycie jest lepiej, niż mógłbym przypuszczać. Na ile jednak starczy mi sił w jej słuchaniu, się okaże.
Ostatnie muzyczne wspominki za okres 1978/79 zaowocowały kolejną ich falą. Co prawda już z innymi rocznikami, lecz to nadal wspominki. Wyławiam wszystko, co myśl podrzuci. Grunt, żeby muzyka przywoływała dobre wspomnienia. Trudniej ich szukać w twórczym roku 1967, albowiem wówczas miałem ledwie dwa lata, a zamiast muzyki wolałem po prostu dobrze się najeść i mocno pobroić. Jednak ten 1967 rok rzeczywiście inspirował. Okazał się przełomowym, twórczym, nowatorskim. Fajnie mieli ówcześni osiemnastolatkowie. Na ich oczach tworzyły się prawdziwe arcydzieła rocka, bluesa, soulu, psychodelii, a czasem jeszcze dogorywającego beatu. Proszę tylko pomyśleć, jednego roku takie albumy: Jimi Hendrix "Are You Experienced" + "Axis: Bold As Love", The Doors "Strange Days", The Moody Blues "Days Of Future Passed", Procol Harum "Procol Harum", Rolling Stones "Their Satanic Majesties Request", Vanilla Fudge "Vanilla Fudge", The Beatles "Sgt. Peppers Lonely Hearts Club Band" czy Pink Floyd "The Piper At The Gates Of Dawn". A to ledwie kilka przykładów, które tak na szybko. Wszystkie powyższe chętnie przypomniałbym Szanownym Słuchaczom, ale czekać podług miesięcy do okrągłych ich pięćdziesiątek? Nie ma szans, zapomnę. Zrobią to za mnie inni. Ci, co rozpoczynają każdy dzień od prognozy pogody, imieninowego kalendarium, analiz map z ulicznymi korkami.... Ja jednak pozostanę przy swojej arytmii i wrodzonego braku konsekwencji.
Za tydzień pomimo meczu zagram "Nawiedzone Studio". Nie potrafię opuścić Słuchaczy, zbyt wiele dla mnie znaczą. Moja muzyka, także. O 22-giej nastawię jakiś dłuższy koncertowy fragment, a oficjalnie przywitam się z Szanownym Państwem tuż po ostatnim gwizdku sędziego. W czasach obecnych nie ma dnia bez futbolu, więc każdy z nich nie jest idealny do prowadzenia audycji. Pociąga mnie futbol, lecz muzykę kocham nieporównywalnie mocniej. Dlatego ona musi wygrać.
Wypatruję wiosny. Nie tej w kalendarzu, bo ta zdaje się już jutro, ale tej odczuwalnej. Oglądając z doskoku hiszpańską La Ligę z zazdrością zauważam kibiców w krótkich rękawkach. Tam już temperatury ponad dwudziestostopniowe. Pozazdrościć. Choć u nas też tak się raz przytrafiło. Dobrych kilka lat temu. No, może więcej, niż kilka. Długo było paskudnie, zupełnie jak dziś, natomiast na 21-szego marca zrobiło się raptem cudownie ciepło. Też tak na krótki rękawek. Co prawda następnego dnia znowu ohyda, ale tego jednego na powitanie wiosny powiało pierzastym powietrzem.
Stęskniłem się za półbutami, lżejszą kurtką i radośniej (czytaj: skąpiej) przyodzianymi paniami.
Ach, trzasnąłbym z paczką kamratów kielicha na łonie natury, zjadłbym kawał niezdrowego, ostro przypieczonego mięsiwa, pośmiałbym się, powygłupiał... Pogadał o czymś życiowym także. A może nawet przede wszystkim. Lubię inspirujące pogawędki.
Muzyka na dziś: Duet DELEYAMAN (Aret Madilian oraz Beatrice Valantin) z ub.rocznego albumu "The Lover, The Stars & The Citadel". Jest nastrojowo, gotycko, posępnie, melancholijnie. Głównie anglojęzycznie, choć z odskoczniami po francusku. Wokalista przypomina nieco krzyżówkę Iana Curtisa z Brendanem Perrym. Zresztą, brzydsza połowa Dead Can Dance pojawia się nawet gościnnie w kompozycjach "Escape" oraz "Autumn Sun". W pierwszym z nich grając na greckim buzuki, w drugim zaś na perkusyjnych automatach. Bardzo fajna płyta. Taka na dzisiaj. Chyba też nie do zdobycia na naszych sklepowych półkach, na których niepodzielnie tylko królują hity i pewniaki. Niestety we wszystkich sklepach identyczna oferta. Wszyscy biorą towar od tych samych dystrybutorów. Zatraciła się odrębność, którym ton nadawały dawne niezależne sklepy płytowe. Na świecie ich sporo, w Polsce wciąż za mało. Bo za mało zainteresowanych kolekcjonerstwem. I klamra się dopina. W trzecią sobotę kwietnia "Record Store Day". Jeden raz w roku świętują niezależne sklepy płytowe. Często z płytami nieosiągalnymi w wielkopowierzchniowych sieciówkach. Warto się maluczkim przyjrzeć i docenić ich inność. Przynajmniej tego jednego dnia. To takie Boże Narodzenie dla tego niewielkiego płytowego handlu, którego święto funkcjonuje od 2007 roku, a w Polsce wie o nim tylko garstka największych zapaleńców.
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) -
www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
"... dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"
Ostatnie muzyczne wspominki za okres 1978/79 zaowocowały kolejną ich falą. Co prawda już z innymi rocznikami, lecz to nadal wspominki. Wyławiam wszystko, co myśl podrzuci. Grunt, żeby muzyka przywoływała dobre wspomnienia. Trudniej ich szukać w twórczym roku 1967, albowiem wówczas miałem ledwie dwa lata, a zamiast muzyki wolałem po prostu dobrze się najeść i mocno pobroić. Jednak ten 1967 rok rzeczywiście inspirował. Okazał się przełomowym, twórczym, nowatorskim. Fajnie mieli ówcześni osiemnastolatkowie. Na ich oczach tworzyły się prawdziwe arcydzieła rocka, bluesa, soulu, psychodelii, a czasem jeszcze dogorywającego beatu. Proszę tylko pomyśleć, jednego roku takie albumy: Jimi Hendrix "Are You Experienced" + "Axis: Bold As Love", The Doors "Strange Days", The Moody Blues "Days Of Future Passed", Procol Harum "Procol Harum", Rolling Stones "Their Satanic Majesties Request", Vanilla Fudge "Vanilla Fudge", The Beatles "Sgt. Peppers Lonely Hearts Club Band" czy Pink Floyd "The Piper At The Gates Of Dawn". A to ledwie kilka przykładów, które tak na szybko. Wszystkie powyższe chętnie przypomniałbym Szanownym Słuchaczom, ale czekać podług miesięcy do okrągłych ich pięćdziesiątek? Nie ma szans, zapomnę. Zrobią to za mnie inni. Ci, co rozpoczynają każdy dzień od prognozy pogody, imieninowego kalendarium, analiz map z ulicznymi korkami.... Ja jednak pozostanę przy swojej arytmii i wrodzonego braku konsekwencji.
Za tydzień pomimo meczu zagram "Nawiedzone Studio". Nie potrafię opuścić Słuchaczy, zbyt wiele dla mnie znaczą. Moja muzyka, także. O 22-giej nastawię jakiś dłuższy koncertowy fragment, a oficjalnie przywitam się z Szanownym Państwem tuż po ostatnim gwizdku sędziego. W czasach obecnych nie ma dnia bez futbolu, więc każdy z nich nie jest idealny do prowadzenia audycji. Pociąga mnie futbol, lecz muzykę kocham nieporównywalnie mocniej. Dlatego ona musi wygrać.
Wypatruję wiosny. Nie tej w kalendarzu, bo ta zdaje się już jutro, ale tej odczuwalnej. Oglądając z doskoku hiszpańską La Ligę z zazdrością zauważam kibiców w krótkich rękawkach. Tam już temperatury ponad dwudziestostopniowe. Pozazdrościć. Choć u nas też tak się raz przytrafiło. Dobrych kilka lat temu. No, może więcej, niż kilka. Długo było paskudnie, zupełnie jak dziś, natomiast na 21-szego marca zrobiło się raptem cudownie ciepło. Też tak na krótki rękawek. Co prawda następnego dnia znowu ohyda, ale tego jednego na powitanie wiosny powiało pierzastym powietrzem.
Stęskniłem się za półbutami, lżejszą kurtką i radośniej (czytaj: skąpiej) przyodzianymi paniami.
Ach, trzasnąłbym z paczką kamratów kielicha na łonie natury, zjadłbym kawał niezdrowego, ostro przypieczonego mięsiwa, pośmiałbym się, powygłupiał... Pogadał o czymś życiowym także. A może nawet przede wszystkim. Lubię inspirujące pogawędki.
Muzyka na dziś: Duet DELEYAMAN (Aret Madilian oraz Beatrice Valantin) z ub.rocznego albumu "The Lover, The Stars & The Citadel". Jest nastrojowo, gotycko, posępnie, melancholijnie. Głównie anglojęzycznie, choć z odskoczniami po francusku. Wokalista przypomina nieco krzyżówkę Iana Curtisa z Brendanem Perrym. Zresztą, brzydsza połowa Dead Can Dance pojawia się nawet gościnnie w kompozycjach "Escape" oraz "Autumn Sun". W pierwszym z nich grając na greckim buzuki, w drugim zaś na perkusyjnych automatach. Bardzo fajna płyta. Taka na dzisiaj. Chyba też nie do zdobycia na naszych sklepowych półkach, na których niepodzielnie tylko królują hity i pewniaki. Niestety we wszystkich sklepach identyczna oferta. Wszyscy biorą towar od tych samych dystrybutorów. Zatraciła się odrębność, którym ton nadawały dawne niezależne sklepy płytowe. Na świecie ich sporo, w Polsce wciąż za mało. Bo za mało zainteresowanych kolekcjonerstwem. I klamra się dopina. W trzecią sobotę kwietnia "Record Store Day". Jeden raz w roku świętują niezależne sklepy płytowe. Często z płytami nieosiągalnymi w wielkopowierzchniowych sieciówkach. Warto się maluczkim przyjrzeć i docenić ich inność. Przynajmniej tego jednego dnia. To takie Boże Narodzenie dla tego niewielkiego płytowego handlu, którego święto funkcjonuje od 2007 roku, a w Polsce wie o nim tylko garstka największych zapaleńców.
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) -
www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
"... dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"
Wczorajsza nieśmiało się przebijająca wiosna. Czekam aż radością nastawię Marka Grechutę "Wiosna, ach to ty". |
"NAWIEDZONE STUDIO" - audycja z 19 marca 2017 - Radio "Afera", Poznań 98,6 FM
"NAWIEDZONE STUDIO"
niedziela 19 marca 2017 - godz.22.00 - 2.00
RADIO "AFERA", 98,6 FM (Poznań)
www.afera.com.pl
realizacja: Dawid Piechocki
prowadzenie: Andrzej Masłowski
Audycja w dużej części poświęcona trzem zmarłym w ubiegłym tygodniu Artystom:
JOEY ALVES (??? - 12.III.2017) - gitarzysta Y&T
CHUCK BERRY (18.X.1926 - 18.III.2017) - ojciec chrzestny rock'n'rolla
WOJCIECH MŁYNARSKI (26.III.1941 - 15.III.2017) - poeta, kabareciarz, autor niezliczonej liczby tekstów piosenek
Y&T - "Earthshaker" - (1981) -
- Dirty Girl
- Hurricane
Y&T - "Down For The Count" - (1985) -
- Face Like An Angel
- Summertime Girls
Y&T - "Contagious" - (1987) -
- I'll Cry For You
DEEP PURPLE - "All I Got Is You" - (2017) - MAXI CD
- All I Got Is You
HOUSE OF LORDS - "Saint Of The Lost Souls" - (2017) -
- Harlequin
ONE DESIRE - "One Desire" - (2017) -
- Hurt
- Apologize
UFO - "Walk On Water" - (1995) -
- Doctor, Doctor '95
BATTLE BEAST - "Bringer Of Pain" - (2017) -
- Dancing With The Beast
CHUCK BERRY - "Greatest Hits" - (1989) - kompilacja
- Johnny B. Goode - {kompozycja z 1958 roku}
JUDAS PRIEST - "Ram It Down" - (1988) -
- Johnny B. Goode - {Chuck Berry cover} - {kompozycja z 1958 roku}
MEAT LOAF - "Midnight At The Lost And Found" - (1983) -
- The Promised Land - {Chuck Berry cover} - {kompozycja z 1964 roku}
YARDBIRDS - "Five Live Yardbirds" - (1964) -
- Too Much Monkey Business - {Chuck Berry cover} - {kompozycja z 1956 roku}
THE ANIMALS - "The Animals" - (1964) -
- Memphis - {Chuck Berry cover} - {kompozycja z 1959 roku}
ELECTRIC LIGHT ORCHESTRA - "ELO 2" - (1973) - US Edition
- Roll Over Beethoven - {Chuck Berry cover} - {kompozycja z 1956 roku}
FOGHAT - "Foghat" - (1972) -
- Maybelline - {Chuck Berry cover} - {kompozycja z 1955 roku}
THE BEATLES - "Beatles For Sale" - (1964) -
- Rock And Roll Music - {Chuck Berry cover} - {kompozycja z 1957 roku}
THE BEATLES - "With The Beatles" - (1963) -
- Roll Over Beethoven - {Chuck Berry cover} - {kompozycja z 1956 roku}
WOJCIECH MŁYNARSKI - "Młynarski w Ateneum - Recital '86" - (1987) -
- Niedziela Na Głównym
- W Co Się Bawić
- Po Co Babcię Denerwować
- Przyjdzie Walec i Wyrówna
WOJCIECH MŁYNARSKI - "Prawie Całość" - (2014) - 5-płytowy box
JAREMA STĘPOWSKI - Statek Do Młocin - {1974} - z CD 5
EDYTA GEPPERT - Życie, Kocham Cię Nad Życie - {1984} - z CD 4
HANNA BANASZAK - Mam Ochotę Na Chwileczkę Zapomnienia - {1981} - z CD 3
ZBIGNIEW WODECKI & ZOFIA KAMIŃSKA - Lubię Wracać Tam Gdzie Byłem - {1988} - z CD 3
ALISON MOYET - "Hoodoo" - (1991) -
- This House
DEPECHE MODE - "Spirit" - (2017) -
- The Worst Crime
- Scum
MUMFORD & SONS - "Wilder Mind" - (2015) -
- Wilder Mind
FOALS - "What Went Down" - (2015) -
- Night Swimmers
- London Thunder
- Lonely Hunter
SAYBIA - "No Sound From The Outside" - (2015) -
- One Minute Man
- Ominous Mystery
DIRE STRAITS - "On Every Street" - (1991) -
- Planet Of New Orleans
JANE - "Fire, Water, Earth & Air" - (1976) -
- Earth (Angel)
kręcą się środkowe 3 kompozycje ze strony B bardzo fajnej płyty FOALS "What Went Down" |
CHUCK BERRY ostro daje czadu w "Johnny B. Goode" |
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) -
www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
"... dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"
Subskrybuj:
Posty (Atom)