"To chyba nasz ostatni taniec, dziś widzisz mnie ostatni raz..." - niosą słowa piosenki. Też pożegnalnej. I co z tego, że w innym kontekście. Koniec, to koniec. Zawsze oznacza to samo. Coś przemija, nadchodzi nowe. Nieznane, niepewne...
Ach, szybko przeleciało. Na pożegnanie przynajmniej ładne niebo ze słońcem. I na szczęście żołądek dzisiaj nie boli. Bo ostatnie dwa dni wykluczały taneczny parkiet, za to dzisiaj mam ochotę poszaleć. Kupiłem litrowego Bushmillsa, kilka butelek Coca Coli i Pepsi Coli (innych świństw nie pijam!), jest także trochę dobrego żarełka, pakuję się więc, i wyjeżdżam. Ciekawe, jaką muzykę przygotują znajomi/przyjaciele. Żaden nie poprosił starego Maseła o choćby jedną piosenkę. No no no, ciekaw zatem jestem... Do niedawna przydzielano mi zadanie nagrywania składanek, a ja ambitny, więc później siedziałem godzinami i kompilowałem. Kompletnie bez sensu. Towarzystwo z czasem urżnięte, nie ma znaczenia zatem, co gra. Nie nagrywam więc, zakładając, że mają ode mnie lepszą muzę. Ha ha ha, świat fikcji i złudzeń. Ale niech w tym starym roku się jeszcze nacieszą.
Na muzyczne podsumowania przyjdzie czas. Nigdy tego nie robię pochopnie i byle jak. Co nagle, to po diable - jak mówi stare przysłowie pszczół. Nie zależy mi na byciu pierwszym.
Spokojnie przejrzę półki, przypomnę to i owo, a wynikami podzielę się w finałowym okresie WOŚPu. Tamtego dnia zwycięży przyzwoitość, dobro, miłość... niech też muzyka będzie najlepsza.
Wracając do muzyki sylwestrowej... Mam taki podwójny album, idealny na tę upojną noc - Julio Iglesias "1". Same przeboje nr 1. Łejej, no już dobrze dobrze. Że co, że niby to muza dla wapniaków? A ja kim jestem? Pięćdziesiąt plus. W tym kraju teraz wszystko jest "plus". Żadne ładne dziewczę już na mnie nie spojrzy, to sobie przynajmniej posłucham i pomarzę. Kurcze, ale fajny ten składak. Zaczyna się od "Crazy" (hitu Patsy Cline, a kompozycji Williego Nelsona), po nim "When I Need You" (Alberta Hammonda, a hitu Leo Sayera), dalej "Vincent (Starry Starry Night)" (Dona McLeana),... i mienią się słodkości z evergreenami, przeboje większe z tymi mniejszymi, piosenki zaśpiewane solo, jak też w duetach (z m.in. Stingiem, Willie Nelsonem, Art Garfunkelem czy Frankiem Sinatrą). Julio namiętnie i z żarem popycha do przodu nuty Beatlesowskie "And I Love Her", Presleyowskie "Always On My Mind", Gilberta Becaud "Let It Be Me", ale drugie tyle też ciągnie ze zbiorów własnych. I niech mi to wrzucą na garb przemierzonych lat, ale ja naprawdę zawsze lubiłem Julia. Tylko faceta w radio nie grywam.
W moim gronie najbliższych, piosenki Iglesiasa nie przejdą, ale gdyby sztuka ich przeforsowania Państwu Szanownym się powiodła, to już Wam zazdroszczę.
Czego życzyć na Nowy Rok? Mądrości, dobra ludzi, mniej polityki i podziałów, tolerancji, a przede wszystkim zdrowia i miłości. Podobno, gdy się ma zdrowie, już się jest bogatym, a miłości nigdy za wiele. Kochajmy się i szanujmy wzajemnie. I trzymajmy kciuki za ludzi nam ukochanych. Tych z grona najbliższego, jak też artystów.
Do usłyszenia w niedzielę 1 stycznia o 22-giej ! - na Poznań 98,6 FM.
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) -
www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
"... dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"
na moim koncie: 1) NAWIEDZONE STUDIO (Radio Afera - 98,6 FM Poznań, także online) 2) USPOKOJENIE WIECZORNE (Radio Poznań - 100,9 FM Poznań, także online) 3) miesięcznik AUDIO VIDEO (ogólnopolskie) 4) ROCK PO WYROCKU (Radio Fan) 5) STRAŻNICY NOCY (Radio Fan) 6) Tygodnik MOTOR (ogólnopolskie) 7) GAZETA POZNAŃSKA / EXPRESS POZNAŃSKI (lokalne) 8) okazjonalnie RADIO MERKURY (lokalne) 9) METROPOLIA (ogólnopolskie)
sobota, 31 grudnia 2016
piątek, 30 grudnia 2016
ostatnie pomysły
Od nowego roku radiowa "Dwójka" reanimuje audycję "Wieczór Płytowy". I tak, jak za dawnych czasów, będą przedstawiane płyty w całości. Z podziałem na strony A i B. Czyli, zupełnie jak na winylu. To troszkę odbiega od dawnej kompaktowej konwencji, ale czasy też inne.
Program ma być nadawany w każdą niedzielę od godziny 22-giej do północy. A więc, będzie się pokrywać z pierwszą częścią "Nawiedzonego Studia". Ciekawostką wydaje się także powrót redaktora Tomasza Szachowskiego - pierwszego gospodarza, który tę rolę pełnił przed laty przemiennie z nieodżałowanym Tomkiem Beksińskim. Ciekawe, czy audycja w dzisiejszych czasach zyska popularność? Widać badania rynkowe to potwierdziły, skoro postanowiono temat przywołać. W dzisiejszym łatwym dostępie do muzyki redakcja będzie musiała mocno poszukać na tyle atrakcyjnych tytułów, by jednak zaprezentować w eterze nie tak oczywiste albumy. Mnie się pomysł nawet w miarę podoba, choć osobiście słuchać nie zamierzam. Dla poczucia dawnego klimatu mimo wszystko polecam, choćby młodszemu pokoleniu, któremu z oczywistych względów załapać się nie udało. Nawet kosztem utraty własnej słuchalności.
Do "Nawiedzonego Studia" zapraszam w niedzielę 1 stycznia o stałej porze. Program w zasadzie już spięty klamrą. Jeszcze tylko kosmetyka i ewentualne ostatnie do głowy wpadające pomysły.
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) -
www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
"... dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"
Program ma być nadawany w każdą niedzielę od godziny 22-giej do północy. A więc, będzie się pokrywać z pierwszą częścią "Nawiedzonego Studia". Ciekawostką wydaje się także powrót redaktora Tomasza Szachowskiego - pierwszego gospodarza, który tę rolę pełnił przed laty przemiennie z nieodżałowanym Tomkiem Beksińskim. Ciekawe, czy audycja w dzisiejszych czasach zyska popularność? Widać badania rynkowe to potwierdziły, skoro postanowiono temat przywołać. W dzisiejszym łatwym dostępie do muzyki redakcja będzie musiała mocno poszukać na tyle atrakcyjnych tytułów, by jednak zaprezentować w eterze nie tak oczywiste albumy. Mnie się pomysł nawet w miarę podoba, choć osobiście słuchać nie zamierzam. Dla poczucia dawnego klimatu mimo wszystko polecam, choćby młodszemu pokoleniu, któremu z oczywistych względów załapać się nie udało. Nawet kosztem utraty własnej słuchalności.
Do "Nawiedzonego Studia" zapraszam w niedzielę 1 stycznia o stałej porze. Program w zasadzie już spięty klamrą. Jeszcze tylko kosmetyka i ewentualne ostatnie do głowy wpadające pomysły.
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) -
www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
"... dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"
środa, 28 grudnia 2016
nie żyją CARRIE FISHER (21.X.1956 - 27.XII.2016) oraz CLAUDE GENSAC (1.III.1927 - 27.XII.2016)
Nieoceniony muzycznie, jak też dzięki społecznościowej aktywności Brian May (gitarzysta Queen), przed kilkoma dniami za pośrednictwem Facebooka poinformował o złej kondycji Carrie Fisher, która podczas samolotowego rejsu doznała rozległego ataku serca. Za znaną z "Gwiezdnych Wojen" księżniczką Leią chyba wszyscy trzymaliśmy kciuki. Niestety Aktorka wczoraj zmarła.
Wspominam ją miło. Leia kojarzy mi się z najszczęśliwszymi latami życia. Co prawda fanem "Gwiezdnych Wojen" nigdy nie byłem, i już chyba tego nie zmienię, niemniej jako nastolatkowi nawet w miarę podobało się takie kino.
Na pierwszych trzech częściach (jak się później okazało - epizody od IV do VI) na przełomie lat 70/80 byłem w kinie - głównie w nieistniejącym "Bałtyku, a na samym "Powrót Jedi" nawet dwukrotnie.
Trochę za księgę kondolencyjną ostatnio robi ten mój blog, ale cóż...
Dopiero wspominałem George'a Michaela i Ricka Parfitta, teraz Carrie Fisher, a tu jeszcze muszę dołożyć bardzo przeze mnie lubianą Claude Gensac - znaną francuską aktorkę - słynną Józefę, żonę Ludovica Cruchot (vide Louis De Funes) z kapitalnego cyklu o losach Żandarma z San Tropez. Ludovic zawsze mawiał do Józefy: "duszko". Wyjątkowo słodki i rozbrajający zwrot.
Tak swoją drogą, Louis De Funes prywatnie ubóstwiał Claude Gensac. Przed laty przeczytałem, że gdy ta tylko po raz pierwszy pojawiła się u jego boku na planie filmowym, od razu zapragnął, by grywała z nim już we wszystkim. Idąc tym tropem muszę wtrącić, iż mój ulubiony komik wszech czasów, zaprzyjaźnił się ponadto z Michelem Galabru - filmowym Jeromem Gerberem - komendantem najsłynniejszego w świecie posterunku żandarmerii. W fabule panowie ze sobą rywalizowali. A raczej Cruchot, który przed Gerberem stale kopał dołki, pragnąc pozbyć się niewygodnego zwierzchnika, na rzecz własnych ambicji i objęcia po nim stołka. W życiu poza planem panowie jednak się uwielbiali i wzajemnie wspierali.
Przyznam, że Claude Gensac za sprawą komedii z Louisem De Funes także podbiła i moje serce. Zawsze ich traktowałem jako parę. W tym konkretnym przypadku najchętniej połączyłbym fikcję z życiem w realu.
Claude Gensac była rodzajem damy o szelmowskim spojrzeniu, a zarazem niezwykle czarującą kobietką, której wrażliwość nie kończy się na tłuczeniu po kuchennych garach i zasuwaniu elektroluxem.
Odchodzą wielcy i wspaniali. Na ich miejsce zapewne wskoczą nowi, młodzi... Taka kolej rzeczy... Podobno najlepiej się z faktami pogodzić. Choć mnie niestety coś trudno.
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) -
www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
"... dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"
Wspominam ją miło. Leia kojarzy mi się z najszczęśliwszymi latami życia. Co prawda fanem "Gwiezdnych Wojen" nigdy nie byłem, i już chyba tego nie zmienię, niemniej jako nastolatkowi nawet w miarę podobało się takie kino.
Na pierwszych trzech częściach (jak się później okazało - epizody od IV do VI) na przełomie lat 70/80 byłem w kinie - głównie w nieistniejącym "Bałtyku, a na samym "Powrót Jedi" nawet dwukrotnie.
Trochę za księgę kondolencyjną ostatnio robi ten mój blog, ale cóż...
Dopiero wspominałem George'a Michaela i Ricka Parfitta, teraz Carrie Fisher, a tu jeszcze muszę dołożyć bardzo przeze mnie lubianą Claude Gensac - znaną francuską aktorkę - słynną Józefę, żonę Ludovica Cruchot (vide Louis De Funes) z kapitalnego cyklu o losach Żandarma z San Tropez. Ludovic zawsze mawiał do Józefy: "duszko". Wyjątkowo słodki i rozbrajający zwrot.
Tak swoją drogą, Louis De Funes prywatnie ubóstwiał Claude Gensac. Przed laty przeczytałem, że gdy ta tylko po raz pierwszy pojawiła się u jego boku na planie filmowym, od razu zapragnął, by grywała z nim już we wszystkim. Idąc tym tropem muszę wtrącić, iż mój ulubiony komik wszech czasów, zaprzyjaźnił się ponadto z Michelem Galabru - filmowym Jeromem Gerberem - komendantem najsłynniejszego w świecie posterunku żandarmerii. W fabule panowie ze sobą rywalizowali. A raczej Cruchot, który przed Gerberem stale kopał dołki, pragnąc pozbyć się niewygodnego zwierzchnika, na rzecz własnych ambicji i objęcia po nim stołka. W życiu poza planem panowie jednak się uwielbiali i wzajemnie wspierali.
Przyznam, że Claude Gensac za sprawą komedii z Louisem De Funes także podbiła i moje serce. Zawsze ich traktowałem jako parę. W tym konkretnym przypadku najchętniej połączyłbym fikcję z życiem w realu.
Claude Gensac była rodzajem damy o szelmowskim spojrzeniu, a zarazem niezwykle czarującą kobietką, której wrażliwość nie kończy się na tłuczeniu po kuchennych garach i zasuwaniu elektroluxem.
Odchodzą wielcy i wspaniali. Na ich miejsce zapewne wskoczą nowi, młodzi... Taka kolej rzeczy... Podobno najlepiej się z faktami pogodzić. Choć mnie niestety coś trudno.
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) -
www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
"... dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"
wtorek, 27 grudnia 2016
RICK PARFITT (12.X.1948 - 24.XII.2016)
Święta przeszły do historii, przed nami jeszcze Sylwester, plus powitanie Nowego Roku, a później jak zwykle - normalka. Dzień zaczął się wydłużać. Na razie niezauważalnie, ale sam fakt cieszy. Kolejną porą roku wiosna. Najpiękniejsza. Królowa pór roku. Czas dla zakochanych i kochających od dawna. Choć nie widzę przeszkód, by to ze sobą połączyć.
Po wczorajszym w kilku słowach wspomnieniu o George'a Michaelu, dzisiaj słówko o Ricku Parfitt'cie. Świat muzyki stracił tego wybornego gitarzystę w samą Wigilię. Co automatycznie definitywnie daje kres dalszym poczynaniom Status Quo. Trudno sobie wyobrazić Francisa Rossiego grającego r'n'rollowe boogie z kimkolwiek innym. Razem stanowili za gitarowy tandem od blisko pięćdziesięciu lat. Przy okazji budując najbardziej rozpoznawalną machinę w dziejach muzyki rockowej.
Rick Parfitt, to kolejny muzyk, który był ze mną od zawsze, dlatego jego śmierć jest równie bolesna, co tegoroczne pożegnania z Davidem Bowiem, Glennem Freyem czy Leonardem Cohenem. Nie umniejszając niczego wszystkim niewymienionym. Albowiem za rok 2016 lista bardzo długa.
W październiku grupa wydała album "Aquostic II: That's a Fact!", będący kontynuacją dwa lata wcześniejszego "Aquostic (Stripped Bare)". Zapamiętajmy, albowiem właśnie te nowe akustyczne wersje zespołowych przebojów, to ostatnie wspólne chwile Rossiego i Parfitta. Biję się w piersi za niedopuszczenie tych albumów do głosu w Nawiedzonym. W najbliższą niedzielę obiecuję posłuchamy.
Należę do epoki melomanów-dinozaurów, którym już także niezbyt wiele pozostało, dlatego staram się żyć na full, słuchając tyle muzyki, ile dusza pragnie, nie szczędząc przy tym wszystkiego, co życie podsuwa. Głupio byłoby przecież nie wykorzystać w pełni otrzymanego daru, jakim jest życie. Mam nadzieję, że Rick Parfitt tak właśnie do sprawy podchodził. Szczególnie, iż na fotkach koncertowych zawsze taki uśmiechnięty. Pomimo rysujących się siwizn, młody duchem, a na scenie roznosiło faceta po wszystkich horyzontach.
Jeszcze nie tak dawno temu komuś powiedziałem, że jednym z mych koncertowych marzeń, byliby Status Quo.
Muzycy nigdy w naszym kraju nie doczekali się zasłużonej sławy jaką byli otoczeni w wielu innych zakątkach świata. Choć, wierzcie Państwo lub nie, gdy rozpoczynałem przygodę z muzyką pamiętam, że nazwa "Status Quo" pojawiała się jednym ciągiem na ustach fanów rocka, tuż obok Led Zeppelin, UFO, Black Sabbath, Nazareth czy Uriah Heep. Była to grupa z najwyższej półki, i nikomu do głowy by nie przyszło, żeby ich zdyskredytować na rzecz niby lepszych Pink Floyd, Budgie czy tych, których wymieniłem jeszcze powyżej.
W latach 70-tych słuchałem ich muzyki z wypiekami na twarzy. Rozkręcałem płytę "Whatever You Want" na cały regulator, mając kompletnie w nosie ewentualnych wnerwionych sąsiadów. Chwytałem za imitujący gitarę liniał (w późniejszych latach tenisową rakietę) i biegałem po pokoju jak oszalały. Oczywiście stabilny taniec boogie opanowałem w rytmice do perfekcji. Mogłem stanąć obok trójki panów (bo jeszcze z nimi świrował basista Alan Lancaster) jako czwarty, i...
Kochałem się w "Whatever You Want" (genialny utwór tytułowy!!!), ale też szalałem przy innych albumach, typu: "Rockin' All Over The World", "If You Can't Stand The Heat..." i przy wyjątkowo fajnym "Never Too Late". Tego ostatniego doceniłem chyba tylko ja sam. Mam wrażenie, iż wraz nadejściem dekady 80's ludzie troszkę wyluzowali na ich punkcie. U nas - w Polsce, albowiem pozycja grupy np. na Wyspach Brytyjskich, nigdy nie osłabła. Nie przegoniły jej wszelakie new romantic, heavy metale, techno czy rapy. Piosenka (cover) "In The Army Now" w 1986 na szczęście też zrobiła swoje. Za jej sprawą wielu młodych ludzi sięgało z ciekawości po inne zespołowe kompozycje.
Francissa Rosiego uważa się za głównego wokalistę, ale to trochę niesprawiedliwe, wszak Rick Parfitt przecież także dużo śpiewał. W zasadzie łeb w łeb z Rossim. Co należy podkreślić. Tak więc, błędnie podaje się informacje o śmierci muzyka, jako tylko o gitarzyście. Gitarzyście i wokaliście - winno stać. Na ten stan rzeczy zapewne ma wpływ wyróżniający się zazwyczaj na pierwszym planie głos Rossiego, przez co Parfitt uchodzi jedynie za chórzystę. No, niby fakt.
Właśnie zdałem sobie sprawę, jak mam nieuporządkowaną dyskografię Statusów. To znaczy, wszystkie lubiane i uwielbiane płyty stoją u mnie od lat, lecz całkiem sporo do dzisiaj nie kupiłem. To także symbolizuje potęgę twórczą zespołu. Istniejącego i grającego nieprzerwanie. Ktoś zarzuci, że ciągle to samo i tak samo. No i co z tego, a AC/DC, Rolling Stonesi, bądź Chris De Burgh - przecie również. I za to ich właśnie kochamy. Za konsekwencję, za "ten" styl, za bycie sobą. Status Quo zostali powołani do grania boogie/r'n'rolla i grali go najlepiej na świecie. Jako jedyni, charakterystyczni i niepowtarzalni. Śmierć Ricka Parfitta wyrwała znaczący tryb z nierozerwalnego wydawać by się mogło monolitu. Oczywiście trudno zakazać pozostałym członkom grupy kontynuowania kariery, ale przyznacie Państwo, że trudno będzie się przyzwyczaić do osamotnionego na scenie Francisa Rosiego. Nawet, jeśli pojawi się równie dobry gitarowy wymiatacz, który niczym ja za młodu opanuje sztukę scenicznego boogie-bujania.
Dzięki Rick, że byłeś, a teraz brnij do świata lepszego...
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) -
www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
"... dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"
Po wczorajszym w kilku słowach wspomnieniu o George'a Michaelu, dzisiaj słówko o Ricku Parfitt'cie. Świat muzyki stracił tego wybornego gitarzystę w samą Wigilię. Co automatycznie definitywnie daje kres dalszym poczynaniom Status Quo. Trudno sobie wyobrazić Francisa Rossiego grającego r'n'rollowe boogie z kimkolwiek innym. Razem stanowili za gitarowy tandem od blisko pięćdziesięciu lat. Przy okazji budując najbardziej rozpoznawalną machinę w dziejach muzyki rockowej.
Rick Parfitt, to kolejny muzyk, który był ze mną od zawsze, dlatego jego śmierć jest równie bolesna, co tegoroczne pożegnania z Davidem Bowiem, Glennem Freyem czy Leonardem Cohenem. Nie umniejszając niczego wszystkim niewymienionym. Albowiem za rok 2016 lista bardzo długa.
W październiku grupa wydała album "Aquostic II: That's a Fact!", będący kontynuacją dwa lata wcześniejszego "Aquostic (Stripped Bare)". Zapamiętajmy, albowiem właśnie te nowe akustyczne wersje zespołowych przebojów, to ostatnie wspólne chwile Rossiego i Parfitta. Biję się w piersi za niedopuszczenie tych albumów do głosu w Nawiedzonym. W najbliższą niedzielę obiecuję posłuchamy.
Należę do epoki melomanów-dinozaurów, którym już także niezbyt wiele pozostało, dlatego staram się żyć na full, słuchając tyle muzyki, ile dusza pragnie, nie szczędząc przy tym wszystkiego, co życie podsuwa. Głupio byłoby przecież nie wykorzystać w pełni otrzymanego daru, jakim jest życie. Mam nadzieję, że Rick Parfitt tak właśnie do sprawy podchodził. Szczególnie, iż na fotkach koncertowych zawsze taki uśmiechnięty. Pomimo rysujących się siwizn, młody duchem, a na scenie roznosiło faceta po wszystkich horyzontach.
Jeszcze nie tak dawno temu komuś powiedziałem, że jednym z mych koncertowych marzeń, byliby Status Quo.
Muzycy nigdy w naszym kraju nie doczekali się zasłużonej sławy jaką byli otoczeni w wielu innych zakątkach świata. Choć, wierzcie Państwo lub nie, gdy rozpoczynałem przygodę z muzyką pamiętam, że nazwa "Status Quo" pojawiała się jednym ciągiem na ustach fanów rocka, tuż obok Led Zeppelin, UFO, Black Sabbath, Nazareth czy Uriah Heep. Była to grupa z najwyższej półki, i nikomu do głowy by nie przyszło, żeby ich zdyskredytować na rzecz niby lepszych Pink Floyd, Budgie czy tych, których wymieniłem jeszcze powyżej.
W latach 70-tych słuchałem ich muzyki z wypiekami na twarzy. Rozkręcałem płytę "Whatever You Want" na cały regulator, mając kompletnie w nosie ewentualnych wnerwionych sąsiadów. Chwytałem za imitujący gitarę liniał (w późniejszych latach tenisową rakietę) i biegałem po pokoju jak oszalały. Oczywiście stabilny taniec boogie opanowałem w rytmice do perfekcji. Mogłem stanąć obok trójki panów (bo jeszcze z nimi świrował basista Alan Lancaster) jako czwarty, i...
Kochałem się w "Whatever You Want" (genialny utwór tytułowy!!!), ale też szalałem przy innych albumach, typu: "Rockin' All Over The World", "If You Can't Stand The Heat..." i przy wyjątkowo fajnym "Never Too Late". Tego ostatniego doceniłem chyba tylko ja sam. Mam wrażenie, iż wraz nadejściem dekady 80's ludzie troszkę wyluzowali na ich punkcie. U nas - w Polsce, albowiem pozycja grupy np. na Wyspach Brytyjskich, nigdy nie osłabła. Nie przegoniły jej wszelakie new romantic, heavy metale, techno czy rapy. Piosenka (cover) "In The Army Now" w 1986 na szczęście też zrobiła swoje. Za jej sprawą wielu młodych ludzi sięgało z ciekawości po inne zespołowe kompozycje.
Francissa Rosiego uważa się za głównego wokalistę, ale to trochę niesprawiedliwe, wszak Rick Parfitt przecież także dużo śpiewał. W zasadzie łeb w łeb z Rossim. Co należy podkreślić. Tak więc, błędnie podaje się informacje o śmierci muzyka, jako tylko o gitarzyście. Gitarzyście i wokaliście - winno stać. Na ten stan rzeczy zapewne ma wpływ wyróżniający się zazwyczaj na pierwszym planie głos Rossiego, przez co Parfitt uchodzi jedynie za chórzystę. No, niby fakt.
Właśnie zdałem sobie sprawę, jak mam nieuporządkowaną dyskografię Statusów. To znaczy, wszystkie lubiane i uwielbiane płyty stoją u mnie od lat, lecz całkiem sporo do dzisiaj nie kupiłem. To także symbolizuje potęgę twórczą zespołu. Istniejącego i grającego nieprzerwanie. Ktoś zarzuci, że ciągle to samo i tak samo. No i co z tego, a AC/DC, Rolling Stonesi, bądź Chris De Burgh - przecie również. I za to ich właśnie kochamy. Za konsekwencję, za "ten" styl, za bycie sobą. Status Quo zostali powołani do grania boogie/r'n'rolla i grali go najlepiej na świecie. Jako jedyni, charakterystyczni i niepowtarzalni. Śmierć Ricka Parfitta wyrwała znaczący tryb z nierozerwalnego wydawać by się mogło monolitu. Oczywiście trudno zakazać pozostałym członkom grupy kontynuowania kariery, ale przyznacie Państwo, że trudno będzie się przyzwyczaić do osamotnionego na scenie Francisa Rosiego. Nawet, jeśli pojawi się równie dobry gitarowy wymiatacz, który niczym ja za młodu opanuje sztukę scenicznego boogie-bujania.
Dzięki Rick, że byłeś, a teraz brnij do świata lepszego...
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) -
www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
"... dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"
RUMER - "This Girl's In Love" - (2016) -
RUMER
"This Girl's In Love"
(EAST WEST RECORDS / WARNER MUSIC)
****
W przypadku tej płyty mamy do czynienia z hołdem oraz spełnieniem artystycznych marzeń Rumer. Artystki obdarzonej ciepłą barwą głosu, która najlepiej czuje się w sentymentalnych piosenkach, których korzenie sięgają epoki lat 60/70-tych. Najnowsza, już czwarta w jej dorobku "This Girl's In Love", również w pełni to potwierdza.
Znajdziemy tu 12 piosenek skomponowanych przez tandem Burt Bacharach (muzyka) oraz Hal David (teksty). Panowie ci współpracowali ze sobą przez około trzy dekady, komponując niezliczoną ilość wspaniałych piosenek. Rumer chcąc oddać im pokłon naprawdę miała z czego wybierać. I chyba nie było to łatwe, wszak z wielu kompozycji przyszło także zrezygnować. Tak, by nie przedobrzyć. Nawet sam Burt Bacharach po wysłuchaniu tego albumu stwierdził, że dziewczyna nadała piosenkom nowego życia, dodając zarazem, iż jest ona właścicielką "złotego głosu".
Rumer potraktowała sprawę serio, i choć ona sama nosi w sobie krew brytyjsko-pakistańską, zrealizowała jak najbardziej album w amerykańskim stylu. Odpowiednio zaaranżowany, przyprawiony... Tak, by zbliżyć się do oryginalnych piosenek najmocniej, jak to możliwe, nie czyniąc z nich beznamiętnych kopii. Udało się. Dobitnie wspomógł ją w tym mąż Rob Shirakbari. Nie pierwszy raz zresztą. Rob zajął się całą otoczką, a więc produkcją, aranżacjami oraz przewodnictwem muzycznym, w tym orkiestracją. Sam zagrał na pianinie, basie, jak też niektórych instrumentach perkusyjnych. Resztą zajął się sztab zaproszonych muzyków, którzy sięgnęli po gitary czy perkusję, ale też po akordeon, harfę, harmonijkę i jeszcze kilka innych.
Nie wiadomo, co wyróżnić, całość wydaje się na bardzo wysokim równym poziomie. Może zatem polecę zwrócenie uwagi na tytułowe "This Girl's In Love With You" - z gościnnym udziałem samego Burta Bacharacha, który na początku piosenki intonuje na pianinie, ale też podśpiewuje mocno dojrzałym, już blisko 90-letnim głosem. No i jeszcze gdzieś tam w drugiej części "ta" urocza harmonijka...
Finałowej piosenki "What The World Needs Now Is Love" chyba nie muszę specjalnie rekomendować. Nie dość, iż to jeden z największych kompozytorskich skarbów spółki Bacharach/David, to jeszcze Rumer po prostu nie ośmieliłaby się niczego popsuć. Po raz kolejny wyszło świetnie. Tak samo, jak szczególnie u nas lubiana "Walk On By" (w swoim czasie także swoje z nią zrobili Dionne Warwick oraz dusiciele z The Stranglers) , blisko półwieczna "The Look Of Love", nad wyraz urokliwa "Are You There (With Another Girl)", bądź jazzująco-rozmarzona "One Less Bell To Answer". Tak po prawdzie, należałoby w podobnym tonie stanąć po stronie wszystkich tu dostępnych interpretacji. Bardzo ładna, pełna ciepła płyta. Do słuchania w całości.
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) -
www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
"... dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"
poniedziałek, 26 grudnia 2016
żegnając GEORGE'a MICHAELa
W trakcie Nawiedzonego kolega Jarek Sobierajewicz, z którym niegdyś współpracowałem w Radio Fan (Jaro od lat już okupuje Eskę), zakomunikował o śmierci George'a Michaela. Od razu wiedziałem, że to prawda. Jarek, to profesjonalista, który nie robi żartów z poważnych spraw. Ścięło mnie w trymiga, a tu trzeba jeszcze było doprowadzić program do końca. Słuchając wspólnie muzyki z Nawiedzonymi poszukałem szybko w internecie, co nastąpiło. I raptem jest - oficjalna informacja na stronie BBC. Po chwili na moją tablicę wrzucił jej treść inny radiowiec (dziennikarz Merkurego) - Wojtek Bernard. O cholerka, to naprawdę się stało.
Nie napiszę niczego odkrywczego, czego by Państwo już nie wiedzieli, ale tych kilka słów od siebie...
George'a Michaela poznałem, jak większość z nas, za sprawą często emitowanych teledysków, w rodzaju "Club Tropicana" czy "Wake Me Up Before You Go Go", z których ten drugi podobał mi się szczególnie. Niósł wraz z sobą radość, młodzieńczość, fajną taneczną melodię, plus dobry wokal. Nawet w tamtych zamkniętych czasach na świat nasza telewizja emitowała go namiętnie. Choć głównym sprawcą całego zamieszania okazał się i tak nieoceniony wówczas Krzysztof Szewczyk, który w prowadzonej przez siebie "Wiideotece" nie szczędził tej piosenki, jak i kilku następnych. Ze zdecydowanym naciskiem na niezmordowaną "Last Christmas", którą zawsze lubiłem, lubię, i która nie tak, jak wielu innym, nigdy mi się nie znudziła. Zresztą, w ogóle podobali mi się Wham. Żałowałem, gdy ich drogi się rozeszły, bo wiedziałem, że panowie Michael-Ridgeley, współtworzyli trochę za krótko. No i co z tego, iż nie była to jakaś wielce napuszona muzyka, skoro leciutko wchodziła, niczym przysłowiowy nóż w masło.
Miałem w dawnych latach na osiedlu takiego bardzo przystojnego kolegę. Facet w późniejszym czasie nawet został modelem, a jego facjatę widywałem na przydrożnych bilbordach. Tenże kolega miał bardzo nadzianą mamusię, która prowadziła wziętą kwiaciarnię, więc gdy tylko przyszła mu ochota na coś, to pstryk, i miał. Pewnego razu oboje poprosili, bym zabrał ich na giełdę płyt. Zabrałem ze sobą kilka używanych winyli, by powymieniać się z giełdziarzami na nowe dla mnie tytuły, natomiast on i jego Mama, wybrali się z mocno nabitym portfelem. Kupili cztery nowiuśkie płyty od pewnego handlarza, który każdego tygodnia przywoził pieczątki z zachodu, i szczuł takich, jak ja. Mamusia Karola poprosiła o poradę, by nie wtopić, więc pomogłem znaleźć, co i jak. Nie pamiętam wszystkich zakupionych wówczas tytułów, ale dwa tak. Na pewno był pośród nich Julio Iglesias "1100 Bel Air Place" - a każdy tej płyty pragnął (kapitalny album), a także najnowszy album Wham "Make It Big". Absolutna wówczas nowizna, dosłownie jeszcze parząca. Zazdrościłem im, jak cholera. W nagrodę zostałem zaproszony później do ich domu na kawkę, ciasteczko oraz na posłuchanie nabytków. Z tym, że z racji włochatego białego dywanu w pokoju stołowym, buty tradycyjnie trza było zdjąć. Nie ukrywam przy tym, iż zawsze wolałem przed taką wizytą być uprzedzonym, by z rozpędu nie założyć podziurawionych skarpetek, co przydarza mi się nawet do teraz. Żona twierdzi, że fleja ze mnie. Od zawsze szwendam się po domu w podartych gaciach, na bosaka i w najbardziej wymiętolonych koszulkach.
Pamiętam, że Karolowi z racji tych płyt, w krótkim czasie podwoiła się liczba kolegów. O dziewczyny martwić się nie musiał. Te szalały już tylko na widok jego ładnej buźki. W przeciwieństwie do mnie, choć niby też narzekać nie musiałem.
W końcu przyszedł czas na solową karierę George'a Michaela. Bo tylko on, tak naprawdę się liczył. Co prawda Andy Ridgeley, też coś tam nagrywał, ale wiedzieli o tym już tylko nieliczni. Wszyscy skupiali się na nadchodzącej solowej propozycji przystojniejszej połowy tandemu Wham. No i zarazem posiadacza niesamowicie fajnego, pełnego namiętności głosu.
W jednym z "Wieczorów Płytowych" - nadawanych w radiowej Dwójce (wówczas jako Program Drugi Polskiego Radia) - zaprezentowano całą płytę "Faith" - z kompaktu. Było to wydarzenie. A dla mnie był to kawał wspaniałej muzyki. Szybko przestałem tęsknić do przeszłości. Wiadomym stało się, że od teraz będzie dużo lepiej. I przez chwilę nawet było. Album "Faith" był dziełem ogromnie zróżnicowanym. Otwierał go dający się od razu polubić tytułowy, rytmiczny i porywający "Faith", a w dalszej jego części świeciły pełnym blaskiem wykwintne i pełne namiętności ballady, jak: podszyta gospel/soulem "Father Figure", przesiąknięta klimatem retro "Kissing A Fool" czy najpiękniejsza w zestawie "One More Try".
Album jawił się jednak na pół-tanecznie, w dodatku ociekał sexy aurą, co pasowało do przez lata wypracowanego image'u Artysty. Stąd obecność tak fajnych piosenek, jak: "Hard Day", "I Want Your Sex", "Look At Your Hands" czy zwariowanego "Monkey". Ten ostatni został utrzymany w kimacie Wham, i był chyba ostatnią tak żywiołową i taneczną piosenką George'a. Reasumując, była to znakomita płyta pop, jakiej maestro już nigdy później nie powtórzył. I przyznam, że moja sympatia do jego muzyki także zaczęła po niej stanowczo topnieć, choć śledziłem jego losy, a i zakupiłem nawet kilka następnych płyt. Sporo też w założeniu pomijając.
Nawet w Polsce ukazały się dwa jego winyle. Pierwsze dwa solowe. "Faith" - w rok po światowej premierze opublikowały Polskie Nagrania "Muza", z kolei dwójkę "Listen Without Prejudice" wydała firma MJM (późniejszy kolaborant z polskim oddziałem Sony). I ta płyta mocno rozczarowała. Okazała się nudna, jak flaki z olejem. Zawierała niby kilka niezłych kompozycji, jednak George wydawał się jakiś taki bez wiary, bez entuzjazmu. Do dzisiaj za nią nie przepadam. Niedawny czas temu zrobiłem do niej kolejne podejście, jednak nie doczekałem końcówki.
Pamiętam oczekiwanie na mocno reklamowany "Older" (ostatecznie dwa piękne utwory: "Jesus To A Child" oraz "The Strangest Thing"). Powszechnie uznawany za szczytowe osiągnięcie artystyczne. Płytę już dużo lepszą i ciekawszą, choć ona także nie kupiła mego serca, tak i jak następna, będąca owocem wielu fascynacji, a i kompozytorów: "Songs From Last Century". Dałem się naciągnąć jeszcze na zakup kolejnej "Patience", jednak ta nie podobała mi się do tego stopnia, że szybko postanowiłem się z nią rozstać.
Z czasem zobojętniałem na twórczość tego bardzo fajnego wokalisty, choć okazjonalnie powracałem do starszych piosenek, które nadal potrafiły odpowiednio czarować.
Epizod z Queen uważam za interesujący, ale szczerze przyznam, cieszę się, że nic z tego na dłuższą metę nie wyszło. Wokalnie George był jak zwykle w porządku, jednak cała wokół tego otoczka, mocno żałosna. Tak, jak lalusiowaty Adam Lambert, który w moim odczuciu tak pasuje do Briana Maya i Rogera Taylora, jak ja do klimatów reggae.
Mimo słabnącej w ostatnich latach więzi z Georgem Michaelem, czuję się poruszony jego przedwczesną śmiercią. Ukuło me serce. Wyciągnąłem z szafy tych kilka płyt, i właśnie sobie po kolei przesłuchuję, przypominam. I myślę...
Dlatego nie napiszę teraz nic o zmarłym Ricku Parfitt'cie, ponieważ wymaga to osobnego omówienia, jak też przy okazji wyrażam smutek i żal po śmierci Staśka Wielanka oraz 64 artystów Chóru Aleksandrowa. Zamknijmy już ten rok - proszę.
P.S. Piosenka na dziś "Wild Is The Wind" z albumu "Songs From The Last Century". "...kochaj mnie, kochaj...".
P.S.2. Właśnie sobie przypomniałem trzeci z czterech zakupionych winyli przez Karola i jego Mamę. Robin Gibb "Secret Agent". Z genialnym hitem "Boys Do Fall In Love". No jasne!
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) -
www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
"... dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"
Nie napiszę niczego odkrywczego, czego by Państwo już nie wiedzieli, ale tych kilka słów od siebie...
George'a Michaela poznałem, jak większość z nas, za sprawą często emitowanych teledysków, w rodzaju "Club Tropicana" czy "Wake Me Up Before You Go Go", z których ten drugi podobał mi się szczególnie. Niósł wraz z sobą radość, młodzieńczość, fajną taneczną melodię, plus dobry wokal. Nawet w tamtych zamkniętych czasach na świat nasza telewizja emitowała go namiętnie. Choć głównym sprawcą całego zamieszania okazał się i tak nieoceniony wówczas Krzysztof Szewczyk, który w prowadzonej przez siebie "Wiideotece" nie szczędził tej piosenki, jak i kilku następnych. Ze zdecydowanym naciskiem na niezmordowaną "Last Christmas", którą zawsze lubiłem, lubię, i która nie tak, jak wielu innym, nigdy mi się nie znudziła. Zresztą, w ogóle podobali mi się Wham. Żałowałem, gdy ich drogi się rozeszły, bo wiedziałem, że panowie Michael-Ridgeley, współtworzyli trochę za krótko. No i co z tego, iż nie była to jakaś wielce napuszona muzyka, skoro leciutko wchodziła, niczym przysłowiowy nóż w masło.
Miałem w dawnych latach na osiedlu takiego bardzo przystojnego kolegę. Facet w późniejszym czasie nawet został modelem, a jego facjatę widywałem na przydrożnych bilbordach. Tenże kolega miał bardzo nadzianą mamusię, która prowadziła wziętą kwiaciarnię, więc gdy tylko przyszła mu ochota na coś, to pstryk, i miał. Pewnego razu oboje poprosili, bym zabrał ich na giełdę płyt. Zabrałem ze sobą kilka używanych winyli, by powymieniać się z giełdziarzami na nowe dla mnie tytuły, natomiast on i jego Mama, wybrali się z mocno nabitym portfelem. Kupili cztery nowiuśkie płyty od pewnego handlarza, który każdego tygodnia przywoził pieczątki z zachodu, i szczuł takich, jak ja. Mamusia Karola poprosiła o poradę, by nie wtopić, więc pomogłem znaleźć, co i jak. Nie pamiętam wszystkich zakupionych wówczas tytułów, ale dwa tak. Na pewno był pośród nich Julio Iglesias "1100 Bel Air Place" - a każdy tej płyty pragnął (kapitalny album), a także najnowszy album Wham "Make It Big". Absolutna wówczas nowizna, dosłownie jeszcze parząca. Zazdrościłem im, jak cholera. W nagrodę zostałem zaproszony później do ich domu na kawkę, ciasteczko oraz na posłuchanie nabytków. Z tym, że z racji włochatego białego dywanu w pokoju stołowym, buty tradycyjnie trza było zdjąć. Nie ukrywam przy tym, iż zawsze wolałem przed taką wizytą być uprzedzonym, by z rozpędu nie założyć podziurawionych skarpetek, co przydarza mi się nawet do teraz. Żona twierdzi, że fleja ze mnie. Od zawsze szwendam się po domu w podartych gaciach, na bosaka i w najbardziej wymiętolonych koszulkach.
Pamiętam, że Karolowi z racji tych płyt, w krótkim czasie podwoiła się liczba kolegów. O dziewczyny martwić się nie musiał. Te szalały już tylko na widok jego ładnej buźki. W przeciwieństwie do mnie, choć niby też narzekać nie musiałem.
W końcu przyszedł czas na solową karierę George'a Michaela. Bo tylko on, tak naprawdę się liczył. Co prawda Andy Ridgeley, też coś tam nagrywał, ale wiedzieli o tym już tylko nieliczni. Wszyscy skupiali się na nadchodzącej solowej propozycji przystojniejszej połowy tandemu Wham. No i zarazem posiadacza niesamowicie fajnego, pełnego namiętności głosu.
W jednym z "Wieczorów Płytowych" - nadawanych w radiowej Dwójce (wówczas jako Program Drugi Polskiego Radia) - zaprezentowano całą płytę "Faith" - z kompaktu. Było to wydarzenie. A dla mnie był to kawał wspaniałej muzyki. Szybko przestałem tęsknić do przeszłości. Wiadomym stało się, że od teraz będzie dużo lepiej. I przez chwilę nawet było. Album "Faith" był dziełem ogromnie zróżnicowanym. Otwierał go dający się od razu polubić tytułowy, rytmiczny i porywający "Faith", a w dalszej jego części świeciły pełnym blaskiem wykwintne i pełne namiętności ballady, jak: podszyta gospel/soulem "Father Figure", przesiąknięta klimatem retro "Kissing A Fool" czy najpiękniejsza w zestawie "One More Try".
Album jawił się jednak na pół-tanecznie, w dodatku ociekał sexy aurą, co pasowało do przez lata wypracowanego image'u Artysty. Stąd obecność tak fajnych piosenek, jak: "Hard Day", "I Want Your Sex", "Look At Your Hands" czy zwariowanego "Monkey". Ten ostatni został utrzymany w kimacie Wham, i był chyba ostatnią tak żywiołową i taneczną piosenką George'a. Reasumując, była to znakomita płyta pop, jakiej maestro już nigdy później nie powtórzył. I przyznam, że moja sympatia do jego muzyki także zaczęła po niej stanowczo topnieć, choć śledziłem jego losy, a i zakupiłem nawet kilka następnych płyt. Sporo też w założeniu pomijając.
Nawet w Polsce ukazały się dwa jego winyle. Pierwsze dwa solowe. "Faith" - w rok po światowej premierze opublikowały Polskie Nagrania "Muza", z kolei dwójkę "Listen Without Prejudice" wydała firma MJM (późniejszy kolaborant z polskim oddziałem Sony). I ta płyta mocno rozczarowała. Okazała się nudna, jak flaki z olejem. Zawierała niby kilka niezłych kompozycji, jednak George wydawał się jakiś taki bez wiary, bez entuzjazmu. Do dzisiaj za nią nie przepadam. Niedawny czas temu zrobiłem do niej kolejne podejście, jednak nie doczekałem końcówki.
Pamiętam oczekiwanie na mocno reklamowany "Older" (ostatecznie dwa piękne utwory: "Jesus To A Child" oraz "The Strangest Thing"). Powszechnie uznawany za szczytowe osiągnięcie artystyczne. Płytę już dużo lepszą i ciekawszą, choć ona także nie kupiła mego serca, tak i jak następna, będąca owocem wielu fascynacji, a i kompozytorów: "Songs From Last Century". Dałem się naciągnąć jeszcze na zakup kolejnej "Patience", jednak ta nie podobała mi się do tego stopnia, że szybko postanowiłem się z nią rozstać.
Z czasem zobojętniałem na twórczość tego bardzo fajnego wokalisty, choć okazjonalnie powracałem do starszych piosenek, które nadal potrafiły odpowiednio czarować.
Epizod z Queen uważam za interesujący, ale szczerze przyznam, cieszę się, że nic z tego na dłuższą metę nie wyszło. Wokalnie George był jak zwykle w porządku, jednak cała wokół tego otoczka, mocno żałosna. Tak, jak lalusiowaty Adam Lambert, który w moim odczuciu tak pasuje do Briana Maya i Rogera Taylora, jak ja do klimatów reggae.
Mimo słabnącej w ostatnich latach więzi z Georgem Michaelem, czuję się poruszony jego przedwczesną śmiercią. Ukuło me serce. Wyciągnąłem z szafy tych kilka płyt, i właśnie sobie po kolei przesłuchuję, przypominam. I myślę...
Dlatego nie napiszę teraz nic o zmarłym Ricku Parfitt'cie, ponieważ wymaga to osobnego omówienia, jak też przy okazji wyrażam smutek i żal po śmierci Staśka Wielanka oraz 64 artystów Chóru Aleksandrowa. Zamknijmy już ten rok - proszę.
P.S. Piosenka na dziś "Wild Is The Wind" z albumu "Songs From The Last Century". "...kochaj mnie, kochaj...".
P.S.2. Właśnie sobie przypomniałem trzeci z czterech zakupionych winyli przez Karola i jego Mamę. Robin Gibb "Secret Agent". Z genialnym hitem "Boys Do Fall In Love". No jasne!
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) -
www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
"... dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"
"NAWIEDZONE STUDIO" - audycja z 25 grudnia 2016 - Radio "Afera", Poznań 98,6 FM
"NAWIEDZONE STUDIO"
niedziela 25 grudnia 2016 r. - godz.22.00 - 2.00
RADIO "AFERA", 98,6 FM (Poznań)
www.afera.com.pl
realizacja: Szymon Dopierała
prowadzenie: Andrzej Masłowski
PENDRAGON - "The World" - (1991) -
- The Voyager
CZERWONE GITARY - "Dzień Jeden w Roku" - (1976) -
- Dzień Jeden w Roku
HALFORD - "Winter Songs" - (2009) -
- Oh Holy Night
GREG LAKE - "The Greg Lake Retrospective - From The Beginning" - (1997) - kompilacja
- I Believe In Father Christmas - {singiel z 1975 r.}
CAMEL - "The Single Factor" - (1982) -
- Heroes - {zagrane w hołdzie zamordowanemu w Berlinie polskiemu kierowcy w ataku terrorystycznym}
- Selva
STATUS QUO - "Never Too Late" - (1981) - w hołdzie zmarłemu RICKowi PARFITTowi
- Take Me Away
ANIA RUSOWICZ I GOŚCIE - "RetroNarodzenie" - (2016) -
- Przybywajcie
- Cicho Cichuteńko
HEATHER NOVA - "The Jasmine Flower" - (2008) -
- Always Christmas
FREEDOM CALL - "Master Of Light" - (2016) -
- Cradle Of Angels
SONATA ARCTICA - "The Ninth Hour" - (2016) -
- We Are What We Are
NIGHTWISH - "Endless Forms Most Beautiful" - (2015) -
- My Walden
IONA - "Journey Into The Morn" - (1996) -
- Irish Day
RUMER - "This Girl's In Love" - (2016) -
- Walk On By
- What The World Needs Now Is Love
CHRIS NORMAN - "Interchange" - (1991) -
- Stay With Me Tonight
WISHBONE ASH - "There's The Rub" - (1974) -
- Persephone
ASIA - "Gravitas" - (2014) -
- I Would Die For You
ASIA - "XXX" - (2012) -
- Ghost Of A Chance
JADIS - "Across The Water" - (1994) -
- A Life Is All You Need
JADIS - "Medium Rare" - (2001) -
- Old & Wise - {The Alan Parsons Project cover}
EMERSON, LAKE & PALMER - "Black Moon" - (1992) -
- Farewell To Arms
KING CRIMSON - "In The Wake Of Poseidon" - (1970) -
- In The Wake Of Poseidon
a) Libra's Theme
KODALINE - "Coming Up For Air" - (2015) -
- The One
MOSTLY AUTUMN - "Pass The Clock (1998 - 2008 Remastered)" - (2009) - kompilacja
- The Night Sky
KARIBOW - "Holophinium" - (2016) -
- Some Will Fall
CAMEL - "I Can See Hour House From Here" - (1979) -
- Ice
A-HA - "Cast In Steel" - (2015) -
- The Wake
ENYA - "Dark Sky Island" - (2015) -
- I Could Never Say Goodbye
HENRYK GÓRECKI - "Symphony No.3" - (1994 / 2014) -
- Symphony No.3
Tempo Lento, Cantabile Semplice
===============================
===============================
"NOCNIK"...
....pierwszych kilka utworów w nocnym paśmie nastawił Szymon (od Emerson, Lake & Palmer po The Sisters Of Mercy), i był to jego hołd dla Tomka Beksińskiego. Równo 17 lat temu, właśnie o tej porze, dowiedzieliśmy się o Jego śmierci...
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) -
www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
"... dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"
sobota, 24 grudnia 2016
lonely sky
Napływają miłe życzenia. Od bliskich i najbliższych. Najszczersze.
Nie chcę tych z telewizora od rządzących. To czas rodzinny, a także ludzi przyspawanych do serca. Mam ich nieco i nie potrzebuję z przydziału.
Prezenty spakowane, tak jak wczoraj napisałem - na kolorowo. Wielce przyjemne pakować podarki. W moim wieku cieszy dawanie. A może z biegiem lat zrobiłem się mniej egoistyczno-egocentryczno-narcystyczny? Licho wie. Na starość podobno pokorniejemy, ściągając kapelusz i kłaniając się życiu w pas. Na podbój latom, które jeszcze pozostały.
Myślami jestem z wszystkimi samotnymi. Tego dnia nikt nie powinien tego odczuwać. Słyszę czasem, że ktoś nie lubi świąt czy szampańskiego Sylwestra. I rozumiem, dlaczego.
Zakupiłem specjalnie na dzisiaj folie do obłożenia winyli. By uchronić okładki - to przede wszystkim, ale i ze względów estetycznych. Lubię, gdy stara okładka zaczyna lśnić i dostaje drugie życie. Niewiele tych folii - raptem 133, bo tylko tyle było. Miałem nadzieję na dłuższą zabawę. Skończyła się po wysłuchaniu jednej płyty. Zaraz zaraz, co to było? Aaaa, już wiem... koncert z okazji 90-urodzin Tony'ego Bennetta. Z udziałem jego samego, jak i zaproszonych gwiazd (Lady GaGa, Andrea Bocelli,...) czy przyjaciół (Elton John, K.D.Lang,...). Szczególnie zapadł mi w pamięci dwuset Lady GaGa w szlagierze z repertuaru Edith Piaf "La Vie En Rose" oraz Elton John w temacie do "Króla Lwa", a więc "Can You Feel The Love Tonight". Tytuł tej piosenki powinien obowiązywać dzisiejszego dnia wszystkich. Później także.
W kolejce trochę muzyki do posłuchania, lecz w święta należy jeszcze z rodzinką, więc nie tylko muzyka.
Foliując płyty natrafiłem na podarek od Andrzeja z Zielonej Wyspy - Chris De Burgh "Best Moves". Jako, że wszystkie prezenty opisuję, a ewentualne opisy od ich darczyńców wycinam i wrzucam do opakowań, znalazłem zapisaną własnoręcznie karteluchę: "dostałem od... 29.XI.2012". Na końcu dopisując, że Pan Andrzej przekazał płytę swoim Rodzicom, którzy za jego pośrednictwem mi ją wówczas podrzucili.
Rodzice Pana Andrzeja z najlepszego rocznika. Dziś już takich nie produkują. Mama Pana Andrzeja czasem o mnie zahaczy i zamienimy słówko, niestety Pan Gwoździk już nie zagląda i nie zajrzy nigdy. Los tak zadecydował.
"Best Moves" jest kompilacją najwcześniejszych dokonań DeBurgha. To najmniej w naszym kraju uznany okres tego nietuzinkowego Artysty. A szkoda, bo kto wie, być może nawet najlepszy. Na samym środku strony B pojawiła się piosenka "Lonely Sky". Obok "Borderline" chyba najpiękniejsza, jaką Muzyk popełnił. Dla mnie osobiście bezkonkurencyjny #1.
"...nie miałem pojęcia, że zobaczę dzień, w którym pojawi się zima, a lato odejdzie bezpowrotnie. Ptaki spakowały, co miały, i odleciały. Teraz polecą gdzieś na południe wraz ze swoimi piosenkami. A ja i moja miłość... one też odeszły. Odleciały, jak ptaki. Na niebie rozlała się samotność - uważaj na nią i Ty..."
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) -
www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
"... dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"
Nie chcę tych z telewizora od rządzących. To czas rodzinny, a także ludzi przyspawanych do serca. Mam ich nieco i nie potrzebuję z przydziału.
Prezenty spakowane, tak jak wczoraj napisałem - na kolorowo. Wielce przyjemne pakować podarki. W moim wieku cieszy dawanie. A może z biegiem lat zrobiłem się mniej egoistyczno-egocentryczno-narcystyczny? Licho wie. Na starość podobno pokorniejemy, ściągając kapelusz i kłaniając się życiu w pas. Na podbój latom, które jeszcze pozostały.
Myślami jestem z wszystkimi samotnymi. Tego dnia nikt nie powinien tego odczuwać. Słyszę czasem, że ktoś nie lubi świąt czy szampańskiego Sylwestra. I rozumiem, dlaczego.
Zakupiłem specjalnie na dzisiaj folie do obłożenia winyli. By uchronić okładki - to przede wszystkim, ale i ze względów estetycznych. Lubię, gdy stara okładka zaczyna lśnić i dostaje drugie życie. Niewiele tych folii - raptem 133, bo tylko tyle było. Miałem nadzieję na dłuższą zabawę. Skończyła się po wysłuchaniu jednej płyty. Zaraz zaraz, co to było? Aaaa, już wiem... koncert z okazji 90-urodzin Tony'ego Bennetta. Z udziałem jego samego, jak i zaproszonych gwiazd (Lady GaGa, Andrea Bocelli,...) czy przyjaciół (Elton John, K.D.Lang,...). Szczególnie zapadł mi w pamięci dwuset Lady GaGa w szlagierze z repertuaru Edith Piaf "La Vie En Rose" oraz Elton John w temacie do "Króla Lwa", a więc "Can You Feel The Love Tonight". Tytuł tej piosenki powinien obowiązywać dzisiejszego dnia wszystkich. Później także.
W kolejce trochę muzyki do posłuchania, lecz w święta należy jeszcze z rodzinką, więc nie tylko muzyka.
Foliując płyty natrafiłem na podarek od Andrzeja z Zielonej Wyspy - Chris De Burgh "Best Moves". Jako, że wszystkie prezenty opisuję, a ewentualne opisy od ich darczyńców wycinam i wrzucam do opakowań, znalazłem zapisaną własnoręcznie karteluchę: "dostałem od... 29.XI.2012". Na końcu dopisując, że Pan Andrzej przekazał płytę swoim Rodzicom, którzy za jego pośrednictwem mi ją wówczas podrzucili.
Rodzice Pana Andrzeja z najlepszego rocznika. Dziś już takich nie produkują. Mama Pana Andrzeja czasem o mnie zahaczy i zamienimy słówko, niestety Pan Gwoździk już nie zagląda i nie zajrzy nigdy. Los tak zadecydował.
"Best Moves" jest kompilacją najwcześniejszych dokonań DeBurgha. To najmniej w naszym kraju uznany okres tego nietuzinkowego Artysty. A szkoda, bo kto wie, być może nawet najlepszy. Na samym środku strony B pojawiła się piosenka "Lonely Sky". Obok "Borderline" chyba najpiękniejsza, jaką Muzyk popełnił. Dla mnie osobiście bezkonkurencyjny #1.
"...nie miałem pojęcia, że zobaczę dzień, w którym pojawi się zima, a lato odejdzie bezpowrotnie. Ptaki spakowały, co miały, i odleciały. Teraz polecą gdzieś na południe wraz ze swoimi piosenkami. A ja i moja miłość... one też odeszły. Odleciały, jak ptaki. Na niebie rozlała się samotność - uważaj na nią i Ty..."
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) -
www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
"... dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"
piątek, 23 grudnia 2016
RetroNarodzenie
Pani na jednym z dokumentów nakazała złożenie daty i czytelnego podpisu. Czytelny podpis? Proszę ode mnie nie wymagać zbyt wiele. No dobrze, już składam. O datę jednak dopytałem, ponieważ z rańca jestem tradycyjnie półprzytomny, na co padła kontrreakcja: "no jak to, nie wie pan, przecież jutro Wigilia". Hmmm....
Postanowiłem podtrzymać dobrą tradycję kupowania płyt świątecznych. Tak, by diabłu też lekko nie było. Rozejrzałem się po stosownej ofercie - i jest! - Ania Rusowicz na bigbeatowo. Jak fajnie, że to właśnie Ona. Lubię babę, więc na pewno mi święta umili.
Ania nazapraszała gości, całe mnóstwo. Marka Piekarczyka, Renatę Przemyk, Artura Andrusa i wielu innych, w tym nawet "Skaldowych" braci Zielińskich. I nie są to znane do bólu kolędy, a jej własne piosenki. Melodie własnoręcznie splecione. Do spółki z paroma innymi. Teksty zaś fajnie nabazgrali koledzy, przyjaciele. Płyta się kręci.... Zaczynam czuć magię świąt. Jeszcze tylko do kompletu Wham "Last Christmas", pierwsze dwa Keviny oraz zwariowana rodzinka Griswoldów.
Na ogłoszeniowym słupie przy Zamku Cesarskim pojawiły się plakaty Ceti oraz Johna Mayalla. Niebawem zagrają. Ceti w styczniu, Mayall w marcu, a jeszcze po drodze Wishbone Ash. Dobrze zapowiada się Nowy Rok.
Za chwilę zabiorę się za pakowanie prezentów. Kupiłem kolorowy papier, żeby było weselej. Jak byłem dzieckiem lubiłem święta, nie tylko z uwagi na prezenty, a na żywiołowość kolorów. Może dlatego, że w sklepach wszystko owijano szarym papierem. Jedynie w Pewexie serwowano ładne foliowe siateczki z motylkiem. Jak ktoś nie pamięta, to polecam scenę z filmu "Wielki Szu", w której Denel kupuje w Peku dziesięć talii kart Piatnika. Najlepsze w tamtych czasach. Wiem, co piszę, bo też nimi grywałem na forsę, oszukując jak się da. Parę sztuczek pamiętam do teraz, ale gdy grywam z przyjaciółmi, to o nich zapominam.
Wracając do płyty Ani Rusowicz z Gośćmi... Zupełnie zapomniałem o Martynie Jakubowicz, a jej udział w "Cicho Cichuteńko" dodaje całości jeszcze kilku gwiazd na niebie. Przy takiej muzyce staję się łagodniejszym i lepszym człowiekiem. Być może powinno się w szkołach wprowadzić przymusowe nauczanie wrażliwości na muzykę, albo za sprawą muzyki. Dwie różne formy, które prowadziłyby do tego samego.
Bądźcie Drodzy Państwo z "Nawiedzonym Studiem" w najbliższą niedzielę. Zagram Wam dużo świetnej muzyki. A tymczasem... Wszystkiego Najpiękniejszego na Święta!
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) -
www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
"... dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"
Postanowiłem podtrzymać dobrą tradycję kupowania płyt świątecznych. Tak, by diabłu też lekko nie było. Rozejrzałem się po stosownej ofercie - i jest! - Ania Rusowicz na bigbeatowo. Jak fajnie, że to właśnie Ona. Lubię babę, więc na pewno mi święta umili.
Ania nazapraszała gości, całe mnóstwo. Marka Piekarczyka, Renatę Przemyk, Artura Andrusa i wielu innych, w tym nawet "Skaldowych" braci Zielińskich. I nie są to znane do bólu kolędy, a jej własne piosenki. Melodie własnoręcznie splecione. Do spółki z paroma innymi. Teksty zaś fajnie nabazgrali koledzy, przyjaciele. Płyta się kręci.... Zaczynam czuć magię świąt. Jeszcze tylko do kompletu Wham "Last Christmas", pierwsze dwa Keviny oraz zwariowana rodzinka Griswoldów.
Na ogłoszeniowym słupie przy Zamku Cesarskim pojawiły się plakaty Ceti oraz Johna Mayalla. Niebawem zagrają. Ceti w styczniu, Mayall w marcu, a jeszcze po drodze Wishbone Ash. Dobrze zapowiada się Nowy Rok.
Za chwilę zabiorę się za pakowanie prezentów. Kupiłem kolorowy papier, żeby było weselej. Jak byłem dzieckiem lubiłem święta, nie tylko z uwagi na prezenty, a na żywiołowość kolorów. Może dlatego, że w sklepach wszystko owijano szarym papierem. Jedynie w Pewexie serwowano ładne foliowe siateczki z motylkiem. Jak ktoś nie pamięta, to polecam scenę z filmu "Wielki Szu", w której Denel kupuje w Peku dziesięć talii kart Piatnika. Najlepsze w tamtych czasach. Wiem, co piszę, bo też nimi grywałem na forsę, oszukując jak się da. Parę sztuczek pamiętam do teraz, ale gdy grywam z przyjaciółmi, to o nich zapominam.
Wracając do płyty Ani Rusowicz z Gośćmi... Zupełnie zapomniałem o Martynie Jakubowicz, a jej udział w "Cicho Cichuteńko" dodaje całości jeszcze kilku gwiazd na niebie. Przy takiej muzyce staję się łagodniejszym i lepszym człowiekiem. Być może powinno się w szkołach wprowadzić przymusowe nauczanie wrażliwości na muzykę, albo za sprawą muzyki. Dwie różne formy, które prowadziłyby do tego samego.
Bądźcie Drodzy Państwo z "Nawiedzonym Studiem" w najbliższą niedzielę. Zagram Wam dużo świetnej muzyki. A tymczasem... Wszystkiego Najpiękniejszego na Święta!
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) -
www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
"... dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"
pierniki
Najdrożsi, "Nawiedzone Studio" wczoraj odebrało wiadomość, że na najbliższą niedzielę otrzyma realizatora, tak więc program się odbędzie. Cieszę się na nasze świąteczne spotkanie. Cały czas właśnie zestawiam tracklistę. Siedzę i zapisuję. No i słucham - rzecz jasna. I już jestem cały przerażony, ponieważ z czterech dostępnych godzin, wychodzi dziesięć. Trudno, z czegoś trzeba będzie zrezygnować. Tu się wytnie, tam przypnie, gdzieś coś doklei, i jakoś poleci.
Zagram na pewno muzykę z kilku świeżo zakupionych płyt, plus sporo pięknych kompozycji już nieco przykurzonych, ale też fragment z niedawnego "podarunku", z którego cieszę się w sposób szczególny.
Szklaneczka po Bushmillsie właśnie opustoszała. Proszę poczekać, podejdę tylko po butelczynę, by napełnić jej wnętrze kolejną porcją złocistego płynu... Już jestem ponownie.... Muszę coś Państwu wyznać w tajemnicy... Na radiowej antenie nie chciałbym już robić zamieszania, a poczuwam się do czegoś wyjaśnienia. Otóż, akcja z tanimi winylami w Biedronce tak nami wszystkimi zawładnęła, że i ja zapomniałem się na radiowej antenie, wymieniając więcej, niż jeden raz nazwę dyskontu. Dostałem za to słuszną burę od mego Programowego. Wszak to kryptoreklama - a nie wolno !!! Mam nadzieję, że Krajowa Rada Radiofonii się nie przyczepi. Za coś takiego mógłbym zostać zawieszonym w radiowych obowiązkach, a jednak jakoś tymczasem się upiekło. I dobrze, bo już niegdyś inny grzeszek też się przydarzył. Drugie takie coś, równać by się mogło z ostatecznym pożegnaniem. Głupio byłoby po dwudziestu dwóch latach wylecieć z powodu tanich winyli w Biedronce. Dałem słowo honoru, że już takiej wtopy nie zanotuję - i może się uda. Ufff...
W podarunkowym pudełku pierników - literki. Czekolada zdążyła zgęstnieć. Mogłem zabrać się za ich rozłożenie. Proszę spojrzeć na zdjęcie. A nie mówiłem, że są tak słodkie, jak ich sprawczyni?
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) -
www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
"... dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"
Zagram na pewno muzykę z kilku świeżo zakupionych płyt, plus sporo pięknych kompozycji już nieco przykurzonych, ale też fragment z niedawnego "podarunku", z którego cieszę się w sposób szczególny.
słodziaki :-) |
W podarunkowym pudełku pierników - literki. Czekolada zdążyła zgęstnieć. Mogłem zabrać się za ich rozłożenie. Proszę spojrzeć na zdjęcie. A nie mówiłem, że są tak słodkie, jak ich sprawczyni?
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) -
www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
"... dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"
środa, 21 grudnia 2016
błysk
Na mojej linii od rana kanary. Jak ja ich nie cierpię. Nawet jeśli łajzy wykonują uzasadnioną pracę, łapiąc nieodbijalskich. Miałem szczęście, bo jak jeżdżę na bilety, to kasuję po drugim przystanku, aby styknęło w dziesięciu minutach do wysiadki. Wczoraj jednak doładowałem Pekę i przyłożyłem do czytnika zaraz po wejściu, a ci amatorzy łatwego zarobku sprawdzali już (co oczywiste!) po jednym przystanku. Mnie się udało (bo udaje się zawsze!), ale pewnej kobietce niestety nie. I taki studencik cwaniaczek, w płaszczu po ziemię, spisał co trzeba. Dla niego święta po pas, dla kobietki o ponad stówkę uboższe. Gdyby dała choć znać, dałbym bilet. Zawsze noszę przynajmniej jeden w zapasie.
Z jednej ze śródmiejskich kamienic fachowcy demontowali rusztowanie. Przechodząc otarłem się o skrawki konwersacji pomiędzy nimi: "...teee, zajebali Maciejowi miutłę z ręki"...."jak to zajebali?"...."no normalnie, zajebali". To z cyklu "Polaków poranne rozmowy".
A teraz najważniejsze... dostałem od mojej radiowej Koleżanki na święta płytę Henryka Góreckiego i miseczkę własnoręcznie splecionych pierników w czekoladzie. Tak słodkich, jak Ona sama. Pierniki literki. Dzisiaj z nich rozszyfruję hasło. Dzięki ! :-)
Nie zdradzę Państwu imienia, ponieważ to moja Koleżanka i dzielić się nie mam zamiaru. Chyba, że trafi się z bajki królewicz, bo na takiego zasługuje ta mądra i wrażliwa kobieta, a zarazem dziewczyna niezwykłej urody. O ciemnych lśniących, niczym perły oczach - "ten błysk"!.
Dzień rozpocząłem od "Stargazer" Pendragonów. Bo melodia niesie się radośnie, a na koncertach też porywa tłumy. W kolejce do posłuchania jednak jeszcze cała plejada znakomitości. Rockowych i nie tylko. A pośród nich - Frank Sinatra w miłosnym nastroju "with love". W takim być najlepiej. Wczoraj kupiłem. Jako jedną z pięciu płyt. A co, święta idą.
We mnie też siedzi gangsterska natura a'la Al Capone. Bywam dla zła równie okrutny. Kochać chyba też troszkę potrafię. Choć z tym ostatnim lepiej nie zadzierać.
Pewien Słuchacz troszkę skrytykował za niedzielę. Że nic dla niego. Rozumiem, czasem tak bywa. Za to dla mnie cała masa - pełne cztery godziny. Tak to bywa, jeśli się całość zestawia tylko pod siebie. Zawsze egoistycznie, tego już nie zmienię.
Płyty na dziś: "With Love" oraz "My Way". Obie Franka Sinatry, choć pierwsza jest kompilacją, a druga katalogowym albumem z 1969 roku. Lubię, i nic na to nie poradzę.
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) -
www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
"... dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"
Z jednej ze śródmiejskich kamienic fachowcy demontowali rusztowanie. Przechodząc otarłem się o skrawki konwersacji pomiędzy nimi: "...teee, zajebali Maciejowi miutłę z ręki"...."jak to zajebali?"...."no normalnie, zajebali". To z cyklu "Polaków poranne rozmowy".
A teraz najważniejsze... dostałem od mojej radiowej Koleżanki na święta płytę Henryka Góreckiego i miseczkę własnoręcznie splecionych pierników w czekoladzie. Tak słodkich, jak Ona sama. Pierniki literki. Dzisiaj z nich rozszyfruję hasło. Dzięki ! :-)
Nie zdradzę Państwu imienia, ponieważ to moja Koleżanka i dzielić się nie mam zamiaru. Chyba, że trafi się z bajki królewicz, bo na takiego zasługuje ta mądra i wrażliwa kobieta, a zarazem dziewczyna niezwykłej urody. O ciemnych lśniących, niczym perły oczach - "ten błysk"!.
Dzień rozpocząłem od "Stargazer" Pendragonów. Bo melodia niesie się radośnie, a na koncertach też porywa tłumy. W kolejce do posłuchania jednak jeszcze cała plejada znakomitości. Rockowych i nie tylko. A pośród nich - Frank Sinatra w miłosnym nastroju "with love". W takim być najlepiej. Wczoraj kupiłem. Jako jedną z pięciu płyt. A co, święta idą.
We mnie też siedzi gangsterska natura a'la Al Capone. Bywam dla zła równie okrutny. Kochać chyba też troszkę potrafię. Choć z tym ostatnim lepiej nie zadzierać.
Pewien Słuchacz troszkę skrytykował za niedzielę. Że nic dla niego. Rozumiem, czasem tak bywa. Za to dla mnie cała masa - pełne cztery godziny. Tak to bywa, jeśli się całość zestawia tylko pod siebie. Zawsze egoistycznie, tego już nie zmienię.
Płyty na dziś: "With Love" oraz "My Way". Obie Franka Sinatry, choć pierwsza jest kompilacją, a druga katalogowym albumem z 1969 roku. Lubię, i nic na to nie poradzę.
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) -
www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
"... dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"
wtorek, 20 grudnia 2016
przedświąteczne oferty
Odwiedziłem z rana sympatyczną sieć "Świat Książki". Gdy z czterema knigami podszedłem do stanowiska kasjerskiego pani zapytała, czy nie chcę założyć karty stałego klienta? Po czym dodała, że odtąd za jej sprawą będę mieć dziesięcioprocentową zniżkę. Zapytałem: "od teraz?". Tak, od teraz - padła odpowiedź. Cholerka, jeszcze nigdy w żadnej księgarni nie zaproponowano mi czegoś podobnego. Książki kupiłbym nawet nie otrzymując tego rabatu, jednak ów czynnik tylko motywuje do podniesienia złej średniej w czytelnictwie.
Ostatnio bywam wylewny, to i tym razem obnażę, iż nie jestem żadnym połykaczem książek. Nigdy nie byłem i to już się chyba nie zmieni. Jak już się za to zabiorę, idę do przodu, jednak najtrudniej odsłonić pierwszą kartkę. Poza tym, nie potrafię czytać prozy. Urodzony ze mnie dokumentalista, biograf, natomiast fikcję znoszę tylko w muzyce. Ta przenosi umiejętnie w inny wymiar, w którym czuję się jak ryba w wodzie.
Po wczorajszym Franku Sinatrze, dzisiaj Enya. Z ubiegłorocznej "Dark Sky Island". Każda płyta tej subtelnej dziewczyny brzmi świątecznie, podniośle, ale i zarazem uniwersalnie. Największe serce mam do trzeciej "Shepherd Moons", lecz podobają mi się w zasadzie wszystkie. Mniej lub bardziej.
Na wspomnianej "Dark Sky Island" w sposób szczególny czarują piosenki "Echoes In Rain", "I Could Never Say Goodbye", "Sancta Maria" oraz "The Loxian Gates". Ta ostatnia zaśpiewana została w fikcyjnym języku Loxian - stworzonym niegdyś przez Romę Ryan - etatową współpracowniczkę Enyi. Z kolei w "Sancta Maria" padają jedynie tytułowe słowa, a mimo wszystko jest w tym jakieś dostojeństwo i błogostan.
Kupiłem nową płytę Rumer. Fajnej babeczki, którą polecił niegdyś "wyspiarski" Andrzej. Otrzymane od niego kilka lat temu trzy promocyjne single dały się polubić na tyle, iż właśnie postanowiłem sprawdzić moc Artystki z pełnego longplaya. Dodatkowym magnesem okazały się kompozycje Burta Bacharacha. Posłucham wieczorem, a jeśli będzie dobrze, to w niedzielę już wspólnie z Państwem Szanownym...
Szef pewnej internetowej rozgłośni po raz drugi złożył mi propozycję dołączenia do jego zespołu. Duże wyróżnienie, tym bardziej, że mowa o radiostacji o profilu kierowanym głównie do młodego odbiorcy. A ja stary cap, więc gdzie tu konsekwencja? Hmmm.... Czy wiecie Państwo, że mógłbym nie rezygnując z Nawiedzonego Studia (bo nie zrezygnuję !!!) mieć spore pole do popisu? Przede wszystkim, sam bym się realizował, a więc byłbym DJ Masełem. Grałbym głównie z winyli. Ale to jeszcze nic - audycje mógłbym nadawać z radiowego studia, jak też z własnego domu. Jest taka możliwość. Na gorąco byłbym w stanie zrealizować każdy pomysł. Czuję podniecenie. Jeśli otrzymam zgodę od mego szefostwa, to.... - byłoby ach !!!
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) -
www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
"... dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"
Ostatnio bywam wylewny, to i tym razem obnażę, iż nie jestem żadnym połykaczem książek. Nigdy nie byłem i to już się chyba nie zmieni. Jak już się za to zabiorę, idę do przodu, jednak najtrudniej odsłonić pierwszą kartkę. Poza tym, nie potrafię czytać prozy. Urodzony ze mnie dokumentalista, biograf, natomiast fikcję znoszę tylko w muzyce. Ta przenosi umiejętnie w inny wymiar, w którym czuję się jak ryba w wodzie.
Po wczorajszym Franku Sinatrze, dzisiaj Enya. Z ubiegłorocznej "Dark Sky Island". Każda płyta tej subtelnej dziewczyny brzmi świątecznie, podniośle, ale i zarazem uniwersalnie. Największe serce mam do trzeciej "Shepherd Moons", lecz podobają mi się w zasadzie wszystkie. Mniej lub bardziej.
Na wspomnianej "Dark Sky Island" w sposób szczególny czarują piosenki "Echoes In Rain", "I Could Never Say Goodbye", "Sancta Maria" oraz "The Loxian Gates". Ta ostatnia zaśpiewana została w fikcyjnym języku Loxian - stworzonym niegdyś przez Romę Ryan - etatową współpracowniczkę Enyi. Z kolei w "Sancta Maria" padają jedynie tytułowe słowa, a mimo wszystko jest w tym jakieś dostojeństwo i błogostan.
Kupiłem nową płytę Rumer. Fajnej babeczki, którą polecił niegdyś "wyspiarski" Andrzej. Otrzymane od niego kilka lat temu trzy promocyjne single dały się polubić na tyle, iż właśnie postanowiłem sprawdzić moc Artystki z pełnego longplaya. Dodatkowym magnesem okazały się kompozycje Burta Bacharacha. Posłucham wieczorem, a jeśli będzie dobrze, to w niedzielę już wspólnie z Państwem Szanownym...
Szef pewnej internetowej rozgłośni po raz drugi złożył mi propozycję dołączenia do jego zespołu. Duże wyróżnienie, tym bardziej, że mowa o radiostacji o profilu kierowanym głównie do młodego odbiorcy. A ja stary cap, więc gdzie tu konsekwencja? Hmmm.... Czy wiecie Państwo, że mógłbym nie rezygnując z Nawiedzonego Studia (bo nie zrezygnuję !!!) mieć spore pole do popisu? Przede wszystkim, sam bym się realizował, a więc byłbym DJ Masełem. Grałbym głównie z winyli. Ale to jeszcze nic - audycje mógłbym nadawać z radiowego studia, jak też z własnego domu. Jest taka możliwość. Na gorąco byłbym w stanie zrealizować każdy pomysł. Czuję podniecenie. Jeśli otrzymam zgodę od mego szefostwa, to.... - byłoby ach !!!
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) -
www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
"... dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"
w zgodzie z sumieniem
Nie pamiętam roku, w którym nie kupiłbym przynajmniej jednej płyty świątecznej. I teraz nie wiem, czy w ostatnim czasie najwyraźniej tylko nie miałem na to ochoty, czy nie ukazała się żadna interesująca pozycja. A być może, z każdym rokiem umacniające się we mnie poczucie całkowitej odrębności, odsuwa takowe zapotrzebowanie. Sam już nie wiem. Bywa, że czasami się nawet nad tym zastanawiam. Ale tylko czasami.
Z każdym rokiem jednak coraz mniej lubię kolędy. I musiałem o tym Szanownym Państwu napisać. Bardzo żałuję, ale to prawda. Co mam zatem zrobić z tyloma przez lata nagromadzonymi płytami - o takiej właśnie tematyce?. Poczekam, być może ten stan rzeczy wkrótce się zmieni, no i jeszcze kiedyś...
Przejrzałem półki, szafy... chwyciłem znajome okładki, zerknąłem na zapisane tam tytuły piosenek. Większość z nich potrafię odtworzyć w pamięci, nie uruchamiając w tym celu odtwarzacza CD, bądź gramofonu. Nie jest jeszcze tak źle. Schemat mszy świętej także pamiętam, choć omijam kościoły od dobrych dwudziestu lat. Tak po prawdzie, to przez całe życie. Nigdy ich nie lubiłem. Być może to konsekwencja przymuszania, któremu byłem poddawany przez znaczną część życia. A już na pewno przez tą najważniejszą - w latach dzieciństwa i młodości.
Nie zachowałem w pamięci nawet najmniejszego związanego z kościołem epizodu, który umocowałbym blisko serca. Chyba mi trochę ulżyło. Wykrztusiłem to, co tyle razy pragnąłem napisać. Wiem, że po tych słowach znowu kogoś z mego życia ubędzie, ale i tak warto było.
Postanowiłem mimo wszystko z racji nadchodzących świąt poszukać odpowiedniej muzyki. Wczoraj zarzekałem, że nie ruszę, że nie posłucham, że nie da rady... a dzisiaj myślę sobie: spróbuję - mimo wszystko. Koniec końców, gdy się posiada w chałupie kolędy Blackmore's Night, Jethro Tull, Maire Brennan, Marillion, a nawet Roba Halforda, to chyba warto. Co tam, ja nawet znajdę składankę z Lemmym i jeszcze kilkoma innymi niepokornymi. Kto wie, gdybym był artystą, być może także nagrałbym płytę w takim tonie. Po czym, coś by pękło, wprowadziło odmianę. Ludzie się zmieniają. I przecież nie zawsze na gorsze. Choć powszechnym stoi teoria, iż ludzka wrażliwość kształtuje się jedynie w najwcześniejszej fazie życia. W kilku pierwszych latach. Mimo wszystko jestem przekonany, że moi Rodzice uczynili wszystko, by dać mi przykładne wykształcenie, wyczulić na dobro tego świata, a od złego odsunąć. I będę ich za to bronić do upadłego. Jestem tego pewien, jak diabli.
Ludzi nie biję, choć krzywdzę myślą i słowem, jeśli poczuję złe prądy. Nie jestem pamiętliwy, ni mściwy, choć wpychają mi w usta te cechy ludzie o takowych przypadłościach.
Darzę ludzi szacunkiem, sympatią, a nawet miłością, o ile tego pragną.
Żaden ze mnie kryształ - jak każdy z nas. Choć znam przynajmniej kilku osobników, którzy za takich pragną uchodzić. Prawdziwi z nich "uchodźcy". A nie ci biedni przesiedleńcy, którzy w pogoni za chlebem, dachem nad głową... Poszukujący schronienia, życia, a przede wszystkim - miłości.
Powiem Państwu w tajemnicy, ponieważ jesteśmy sami, że im bywam starszy, tym coraz mocniej zaczynam pojmować znaczenie słowa "miłość". Dwadzieścia/trzydzieści lat temu jeszcze nie wiedziałem, co ono oznacza, i dzisiaj nadal nie jestem pewien, ale już mocno się domyślam. I zależy mi na pogłębianiu jego znaczenia. Wiem, że to nie taka prosta zdobycz, jak wszystko, co wartościowe w tym naszym świecie. Należy zatem powalczyć. Czego wszystkim Państwu życzę.
Wieczór spędzam przy Franku Sinatrze. W odtwarzaczu kręci się 24-utworowa kompilacja "My Way" - wydana w 1997 roku. Oczywiście z klasykami Mistrza z okresu 50/60/70's, czyli z lat jego świetności.
Obiecanej kartki pocztowej z restauracją Cioci Marii Blinstrub (dla mnie Cioci Manii - bo tak na nią rodziną mawialiśmy) jeszcze nie poszukałem, ale w wolnej chwili... macie to Państwo u mnie. Nawet, gdyby to jeszcze trochę musiało potrwać. Nie na co dzień posiada się bliską ciotkę, która w swej restauracji gościła wielkie głosy Ameryki, w tym Franka Sinatrę. Przepraszam, jeśli tym autentycznym epizodem z życia mojej rodziny wkurzyłem zazdrośników. Moja Babcia Stasia była artystką malarką, więc może to po tych uzdolnionych siostrzyczkach i mnie się nieco skapnęła sympatia do świata muzyki. Żałuję jedynie, że jako zwyczajnego odbiorcy, nie twórcy.
Niech się kręci srebrzysta płyta.... Właśnie licznik wskazał utwór nr 17, a to "Come Fly With Me" ("...poleć ze mną.... polećmy daleko..."). Fajny kawałek z 1958 r.. Zawsze mi się podobał. No i ta bigbandowa orkiestra. Już ich widzę w tych uprasowanych gangach, wyżelowanych fryzurkach, jak zasuwają na trąbkach, puzonach, kontrabasie, jazzowej gitarze - takiej z wycięciami skrzypcowymi, itp. instrumentami, potrzebnymi do należytego tła. Nie dziwię się Al Capone. Na jego miejscu też wybrałbym Franciszka Sinatrę na wokalnego ulubieńca. Choć konkurencja spora, bo doklejmy takich gardłowych wirtuozów, jak: Andy Williams, Perry Como, Matt Monro, Dean Martin, Jim Reeves, Bing Crosby, Nat King Cole, Bobby Darin.... - że tylko o tych kilku wspomnę. A gdzie dziewczyny? Tych byłoby drugie tyle.
My tu gadu gadu, a w Berlinie taka tragedia! Dopiero rozważaliśmy o dobru tego świata, a zło rogi wznosi. Gdzie ten Bóg? Tylko błagam, niech nikt nie próbuje po raz kolejny wmawiać, że tak być musi, że to jakieś znaki, symbole.... Bo gdyby bycie Bogiem przypadło właśnie mnie, na ludzkie cierpienie nie pozwoliłbym.
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) -
www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
"... dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"
Z każdym rokiem jednak coraz mniej lubię kolędy. I musiałem o tym Szanownym Państwu napisać. Bardzo żałuję, ale to prawda. Co mam zatem zrobić z tyloma przez lata nagromadzonymi płytami - o takiej właśnie tematyce?. Poczekam, być może ten stan rzeczy wkrótce się zmieni, no i jeszcze kiedyś...
Przejrzałem półki, szafy... chwyciłem znajome okładki, zerknąłem na zapisane tam tytuły piosenek. Większość z nich potrafię odtworzyć w pamięci, nie uruchamiając w tym celu odtwarzacza CD, bądź gramofonu. Nie jest jeszcze tak źle. Schemat mszy świętej także pamiętam, choć omijam kościoły od dobrych dwudziestu lat. Tak po prawdzie, to przez całe życie. Nigdy ich nie lubiłem. Być może to konsekwencja przymuszania, któremu byłem poddawany przez znaczną część życia. A już na pewno przez tą najważniejszą - w latach dzieciństwa i młodości.
Nie zachowałem w pamięci nawet najmniejszego związanego z kościołem epizodu, który umocowałbym blisko serca. Chyba mi trochę ulżyło. Wykrztusiłem to, co tyle razy pragnąłem napisać. Wiem, że po tych słowach znowu kogoś z mego życia ubędzie, ale i tak warto było.
Postanowiłem mimo wszystko z racji nadchodzących świąt poszukać odpowiedniej muzyki. Wczoraj zarzekałem, że nie ruszę, że nie posłucham, że nie da rady... a dzisiaj myślę sobie: spróbuję - mimo wszystko. Koniec końców, gdy się posiada w chałupie kolędy Blackmore's Night, Jethro Tull, Maire Brennan, Marillion, a nawet Roba Halforda, to chyba warto. Co tam, ja nawet znajdę składankę z Lemmym i jeszcze kilkoma innymi niepokornymi. Kto wie, gdybym był artystą, być może także nagrałbym płytę w takim tonie. Po czym, coś by pękło, wprowadziło odmianę. Ludzie się zmieniają. I przecież nie zawsze na gorsze. Choć powszechnym stoi teoria, iż ludzka wrażliwość kształtuje się jedynie w najwcześniejszej fazie życia. W kilku pierwszych latach. Mimo wszystko jestem przekonany, że moi Rodzice uczynili wszystko, by dać mi przykładne wykształcenie, wyczulić na dobro tego świata, a od złego odsunąć. I będę ich za to bronić do upadłego. Jestem tego pewien, jak diabli.
Ludzi nie biję, choć krzywdzę myślą i słowem, jeśli poczuję złe prądy. Nie jestem pamiętliwy, ni mściwy, choć wpychają mi w usta te cechy ludzie o takowych przypadłościach.
Darzę ludzi szacunkiem, sympatią, a nawet miłością, o ile tego pragną.
Żaden ze mnie kryształ - jak każdy z nas. Choć znam przynajmniej kilku osobników, którzy za takich pragną uchodzić. Prawdziwi z nich "uchodźcy". A nie ci biedni przesiedleńcy, którzy w pogoni za chlebem, dachem nad głową... Poszukujący schronienia, życia, a przede wszystkim - miłości.
Powiem Państwu w tajemnicy, ponieważ jesteśmy sami, że im bywam starszy, tym coraz mocniej zaczynam pojmować znaczenie słowa "miłość". Dwadzieścia/trzydzieści lat temu jeszcze nie wiedziałem, co ono oznacza, i dzisiaj nadal nie jestem pewien, ale już mocno się domyślam. I zależy mi na pogłębianiu jego znaczenia. Wiem, że to nie taka prosta zdobycz, jak wszystko, co wartościowe w tym naszym świecie. Należy zatem powalczyć. Czego wszystkim Państwu życzę.
Wieczór spędzam przy Franku Sinatrze. W odtwarzaczu kręci się 24-utworowa kompilacja "My Way" - wydana w 1997 roku. Oczywiście z klasykami Mistrza z okresu 50/60/70's, czyli z lat jego świetności.
Obiecanej kartki pocztowej z restauracją Cioci Marii Blinstrub (dla mnie Cioci Manii - bo tak na nią rodziną mawialiśmy) jeszcze nie poszukałem, ale w wolnej chwili... macie to Państwo u mnie. Nawet, gdyby to jeszcze trochę musiało potrwać. Nie na co dzień posiada się bliską ciotkę, która w swej restauracji gościła wielkie głosy Ameryki, w tym Franka Sinatrę. Przepraszam, jeśli tym autentycznym epizodem z życia mojej rodziny wkurzyłem zazdrośników. Moja Babcia Stasia była artystką malarką, więc może to po tych uzdolnionych siostrzyczkach i mnie się nieco skapnęła sympatia do świata muzyki. Żałuję jedynie, że jako zwyczajnego odbiorcy, nie twórcy.
Niech się kręci srebrzysta płyta.... Właśnie licznik wskazał utwór nr 17, a to "Come Fly With Me" ("...poleć ze mną.... polećmy daleko..."). Fajny kawałek z 1958 r.. Zawsze mi się podobał. No i ta bigbandowa orkiestra. Już ich widzę w tych uprasowanych gangach, wyżelowanych fryzurkach, jak zasuwają na trąbkach, puzonach, kontrabasie, jazzowej gitarze - takiej z wycięciami skrzypcowymi, itp. instrumentami, potrzebnymi do należytego tła. Nie dziwię się Al Capone. Na jego miejscu też wybrałbym Franciszka Sinatrę na wokalnego ulubieńca. Choć konkurencja spora, bo doklejmy takich gardłowych wirtuozów, jak: Andy Williams, Perry Como, Matt Monro, Dean Martin, Jim Reeves, Bing Crosby, Nat King Cole, Bobby Darin.... - że tylko o tych kilku wspomnę. A gdzie dziewczyny? Tych byłoby drugie tyle.
My tu gadu gadu, a w Berlinie taka tragedia! Dopiero rozważaliśmy o dobru tego świata, a zło rogi wznosi. Gdzie ten Bóg? Tylko błagam, niech nikt nie próbuje po raz kolejny wmawiać, że tak być musi, że to jakieś znaki, symbole.... Bo gdyby bycie Bogiem przypadło właśnie mnie, na ludzkie cierpienie nie pozwoliłbym.
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) -
www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
"... dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"
Subskrybuj:
Posty (Atom)