Dziś są moje imieniny. Nie po to piszę, by wymusić życzenia od zapominalskich lub zmusić nieprzekonanych. Piszę, bowiem to bardzo miły dzień. A jest tylko raz w roku. Do tego dodam, że zawsze był dla mnie ważniejszy od urodzin, niektórych świąt, itp...itd... Za młodziaka obchodziłem ten dzień zawsze bardzo hucznie, z tortem na stole, laniem wosku i tuzinem gości w domu. Tak, właśnie w domu, a nie w knajpie!!!, co kulturowo kupiliśmy od zblazowanego Zachodu.
Mój przyjaciel napisał mi dzisiaj: "niech to będzie dla ciebie najpiękniejszy dzień tego roku", a ju mu na to: "niech się spełni". Szansa jest wielka! Dostałem mnóstwo ciepłych słów, całusów, prezentów - nie tylko od najbliższych!, za co pięknie dziękuję. Ale przede wszystkim dostałem wiele ciepłych słów od ludzi mnie lubiących, co cieszy szczególnie. Im starszy jestem, tym bardziej cieszy mnie sympatia, przyjaźń, miłość, czyli coś, czego nie da się kupić czy wyżebrać. I to jest najwspanialsze. Wyrosłem już z wyczekiwania na dary, prezenty,......, dziś wolę zdrowie i ciepłych ludzi wokół siebie. I każdy kto ma dzisiaj kilkanaście czy dwadzieścia parę lat, dojdzie do tego samego wniosku. Całkiem niedługo. Przekonacie się. No, a że czas naprawdę szybko leci, hmmm..., wolę nikomu tego nie udowadniać. Piszę te słowa, siedząc właśnie w robocie, akurat jest chwilka spokoju, można postukać w klawiaturę w literki, z których ułożą się zdania, których jutro czy pojutrze bym już nie napisał. A dzisiaj tak. Bo dzisiaj jest ten dzień. Jak to śpiewał niegdyś Seweryn Krajewski: "Dzień Jeden w Roku". Co prawda Artysta miał na myśli Święta Bożego Narodzenia, ale przecież "Andrzejki" to także święto. No, może przez małe "ś", ale święto.
na moim koncie: 1) NAWIEDZONE STUDIO (Radio Afera - 98,6 FM Poznań, także online) 2) USPOKOJENIE WIECZORNE (Radio Poznań - 100,9 FM Poznań, także online) 3) miesięcznik AUDIO VIDEO (ogólnopolskie) 4) ROCK PO WYROCKU (Radio Fan) 5) STRAŻNICY NOCY (Radio Fan) 6) Tygodnik MOTOR (ogólnopolskie) 7) GAZETA POZNAŃSKA / EXPRESS POZNAŃSKI (lokalne) 8) okazjonalnie RADIO MERKURY (lokalne) 9) METROPOLIA (ogólnopolskie)
wtorek, 30 listopada 2010
poniedziałek, 29 listopada 2010
LESLIE NIELSEN - (11.02. 1926 - 28.11.2010)
Właśnie się dowiedziałem, dosłownie przed chwilą, że zmarł w szpitalu fenomenalny aktor LESLIE NIELSEN, w wieku 84 lat. Przeogromnie Go lubiłem !!! Zarówno za stare filmy, jak "Tragedia Posejdona", czy krótki epizod w jednym z odcinków mojego ukochanego porucznika "Columbo" (gdzie niestety Leslie zostaje podstępnie zamordowany). Przede wszystkim pokochałem Leslie Nielsena za trzy części "Nagiej Broni". O ile amerykańskie komedie wyjątkowo rzadko mnie śmieszą (wyjątkiem "Akademia Policyjna" czy np. filmy z Ch.Chasem), o tyle Leslie Nielsen nawet gdy chwycił się słabych scenariuszy (np. "Ściągany", "Dracula - Wampiry Bez Zębów" czy dobry fragmentarycznie "Szklanką po łapkach"), to czynił z nich diamenty. Był w tej swojej powadze przezabawny i doprowadzał do łez "szczęścia", za które Jemu oooogromnie dziękuję. Poza tym fizycznie przypominał mi mojego jedynego od serca lubianego Wujka, co w mojej prywatnej konfrontacji obu panów niejednokrotnie dawało mi wiele szczęścia i śmiechu po obu stronach. Może to co napisałem jest głupie i prymitywne, jak wylewność holywoodzkich gwiazd przy corocznym rozdaniu nagród, ale taką miałem potrzebę, a poza tym, tak właśnie myślę i czuję.
LESLIE, byłeś kapitalnym człowiekiem !!!! . Mam nadzieję, że istnieje raj i tam właśnie trafiłeś, a w nim ludziska już się trzymają za brzuchy ,ze śmiechu :-)
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!!
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00
LESLIE, byłeś kapitalnym człowiekiem !!!! . Mam nadzieję, że istnieje raj i tam właśnie trafiłeś, a w nim ludziska już się trzymają za brzuchy ,ze śmiechu :-)
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!!
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00
niedziela, 28 listopada 2010
Magia winyli nie dla idiotów !!!
Wyjaśnijmy sobie raz na zawsze, na czym polega ten triumfalny powrót winyli. Dużo się o tym mówi od lat, przez co powstało sporo niedomówień i nieporozumień, a mnie najbardziej irytuje, iż nikt nie nazywa rzeczy po imieniu. Moda na winyle nastała ,być może, troszkę dzięki facetom z tanecznych klubów, ze słuchawkami na uszach, dwoma gramofonami u boku, i ich palcom pieszczącym swymi odciskami winylową powierzchnię, przez co nagrane dzieła niejednokrotnie dostawały i dostają czkawki. Z kolei młode pokolenie ,wychowane na darmowych plikach z sieci, trochę zapragnęło zobaczyć, skąd ta muzyka niegdyś naprawdę się wydobywała. A że się kręciło coś tam na talerzu, fajnie wyglądało i dookoła jeden czy drugi kumpel zainstalował podobny sprzęt w domu, to i ten trzeci szybko zapragnął go mieć, by być trendy, no i w ogóle cool. To młode towarzystwo chciało ,by z winyli wydobywała się klubowa sieczka, jednak aby brzmiała troszkę po staremu. W końcu gość musi nabrać szacunku wśród rówieśników. Zaczęło się poszukiwanie, którzy to czarni byli prekursorami hip hopu, rapu i innych gówien. Po przejrzeniu wszystkiego w internecie, dowiedzieli się, że ci wcześniejsi czarni funkowali, soulowali, itp. rządzili na parkiecie. I tak doszliśmy do terażniejszości. I tak oto mamy w garści tych "znawców winyli", którzy wcale nie kupują masowo Led Zeppelin, Boba Dylana czy Alice Coopera. Ci dwudziestoparoletni "znawcy" i sympatycy winyli nie słuchają muzyki na winylach, bo niby naprawdę słyszą i czują ich czar, tylko słuchają winyli, bo są to winyle, a dzisiaj słuchać muzyki z winyli to jest to. Śmieszne i smutne zarazem. Taki jeden czy drugi studencki dupek (przepraszam tych 10 procent odmieńców, tych nie mam na myśli) w życiu nie kupi fajnego rocka czy popu na LP, tylko jakąś dygoczącą małpę w połamano-tanecznym rytmie. Najlepiej ubraną jak najkolorowiej. Mało tego, rzadko który z tych "znawców" wie, że prawdziwie brzmiące winyle, to te wytłoczone najczęściej przed 1985 rokiem Póżniej to z reguły tylko liczą się okładki i poczucie ulubionego nośnika do kolekcji, bo dżwięk i tak jest cyfrowy! Te wszystkie dzisiejsze LP to cyfra przelana na winyl, i tylko ośmiesza się jeden koneser z drugim, twierdząc w towarzystwie, po wysłuchaniu takich płyt, że: "ach, jak ja lubię winyle, od razu słychać różnicę w jakości". Gówno słychać!!! Słychać, gdy się nastawi stary amerykański LP "Argus" Wishbone Ash, a po chwili ten sam ze zremasterowanego CD. Tutaj różnicę na korzyść LP głuchy usłyszy bez dwóch zdań. Dlatego Głuche Frajerstwo, dalej ściągajcie sobie Te wasze taneczno-funkowo-soulowe bzdety z sieci i nie traćcie forsy na winyle. Okładki wydrukujcie sobie na drukareczce w powiększeniu, da to wam efekt winyla.
Temat irytuje mnie od lat, przyglądam się towarzystwu uważnie, słucham o czym i jak mówią, no i jeśli z nich mają wyrosnąć w przyszłości inżynierowie od projektowania mostów, to ja zapisuję się na kursy bandżi. Wolę w taki sposób zabawić się rosyjską ruletkę. Nieskromnie pozwolę sobie na koniec napisać, że o winylach wie wszystko, czuje i trybi moje pokolenie, lekko młodsze i trochę starsze. Bo to my oglądaliśmy godzinami, z obu stron okładki płyt, wyczytywaliśmy z nich wszystkie litery, płyty pieściliśmy, chuchaliśmy, myliśmy i słuchaliśmy tak, że na moment nikt nie spuszczał oka z przesuwającego się ramienia gramofonu. O płytach, okładkach, producentach, inżynierach dżwięku oraz setek gości, wiedzieliśmy wszystko! A nie było internetu! Połykaliśmy książki, katalogi, czasopisma, naklejki, zabawki muzyczne i miliony innych gadżetów. I stąd nasza siła! A dzisiaj byle frajer od dwóch gatunków murzyńskiej muzyki (nie jestem rasistą na kolor skóry - jestem rasistą na cwaniactwo i głupotę!), od gramofonu kupionego w Allegro i kolekcyjki parudziesięciu winyli z ebaya, amazonu, itp. śmie nazywać się znawcami i koneserami. W dzisiejszych czasach w szkołach nie uczą skromności, tylko wmawiają, że trzeba wierzyć w siebie i iść na bezczelnego naprzód. I oni tak robią, i oni tak myślą, i oni nam, szczwanym lisom, próbują to wmówić. A ja na mej prawej dłoni opuszczam palce: kciuka, wskazującego, serdecznego i małego, pozostawiając ku górze ten jeden, którego to te żołędne smutasy są warte. Basta!
Temat irytuje mnie od lat, przyglądam się towarzystwu uważnie, słucham o czym i jak mówią, no i jeśli z nich mają wyrosnąć w przyszłości inżynierowie od projektowania mostów, to ja zapisuję się na kursy bandżi. Wolę w taki sposób zabawić się rosyjską ruletkę. Nieskromnie pozwolę sobie na koniec napisać, że o winylach wie wszystko, czuje i trybi moje pokolenie, lekko młodsze i trochę starsze. Bo to my oglądaliśmy godzinami, z obu stron okładki płyt, wyczytywaliśmy z nich wszystkie litery, płyty pieściliśmy, chuchaliśmy, myliśmy i słuchaliśmy tak, że na moment nikt nie spuszczał oka z przesuwającego się ramienia gramofonu. O płytach, okładkach, producentach, inżynierach dżwięku oraz setek gości, wiedzieliśmy wszystko! A nie było internetu! Połykaliśmy książki, katalogi, czasopisma, naklejki, zabawki muzyczne i miliony innych gadżetów. I stąd nasza siła! A dzisiaj byle frajer od dwóch gatunków murzyńskiej muzyki (nie jestem rasistą na kolor skóry - jestem rasistą na cwaniactwo i głupotę!), od gramofonu kupionego w Allegro i kolekcyjki parudziesięciu winyli z ebaya, amazonu, itp. śmie nazywać się znawcami i koneserami. W dzisiejszych czasach w szkołach nie uczą skromności, tylko wmawiają, że trzeba wierzyć w siebie i iść na bezczelnego naprzód. I oni tak robią, i oni tak myślą, i oni nam, szczwanym lisom, próbują to wmówić. A ja na mej prawej dłoni opuszczam palce: kciuka, wskazującego, serdecznego i małego, pozostawiając ku górze ten jeden, którego to te żołędne smutasy są warte. Basta!
piątek, 26 listopada 2010
Winter, f*** out , forever !!!!
Politycy protestują przeciwko sobie, spierają się, polemizuję, z kolei zwyczajni obywatele protestują przeciwko politykom i ich gierkom kierowanym przeciwko szarym obywatelom. Co chwilę ktoś protestuje przed czymś (lub za czymś), a to pod Belwederem, a to na zwykłych ulicach Warszawy, czy innych miast. Wiece, pochody, manifestacje, a to przeciw podwyżkom, albo przeciwko ich niedawaniu, itd.. A ja chciałbym zaprotestować przeciwko zimie! , która nadchodzi coraz szybciej i mrożniej. I co mnie to obchodzi, że ktoś lubi piękne góry, łyżwy czy narty, skoro ja nie lubię. Nigdy nie lubiłem i to się raczej nie zmieni. Nie ma szans. Górale chcą zimy, by oscypki sprzedawać lub końmi turystów obwozić. A dla mnie ta cholerna zima , to częste wizyty w aptece i wysiadywanie jajek przy kaloryferze. I nikt się o mnie nie martwi ,jak o biznes na góralszczyżnie. Jeśli ktoś lubi te białe paskudztwa, to niech się wyprowadzi na północne kresy Norwegii i biega na bosaka (zobaczymy ile dureń wytrzyma) , ja wybieram skakanie bez obuwia z gorącego piachu do zimnej słonej oazy w Bałtyku. Powinni zimy zabronić. A jeśli już ktoś kocha ,brrr! sporty zimowe, to stworzyć mu specjalną lodówkę i niech tam siedzi do końca marca. Zobaczymy czy na przyszły rok zapisze się gieroj na wyprawę wyciągiem ,na czubek jakiejś góry, gdzie poza śniegiem i tuzinami podobnych wzniesień nie ma niczego, poza wiatrem kłującym po twarzy. Dlatego protestuję i wnoszę o: wykreślenie grudnia, stycznia i lutego z kalendarza raz na zawsze i utrzymania wiosny i lata przez resztę roku.A o jesieni i zimie niech tylko uczą w szkołach, że dawno, dawno temu, było coś takiego, lecz wymarło jak mamuty.
P.S. Dlaczego noworodek po opuszczeniu łona matki płacze? A raczej ryczy ile sił w płucach! Bo mu zimno!!! Natury nie da się oszukać. Próbującym, gratuluję!
P.S. Dlaczego noworodek po opuszczeniu łona matki płacze? A raczej ryczy ile sił w płucach! Bo mu zimno!!! Natury nie da się oszukać. Próbującym, gratuluję!
czwartek, 25 listopada 2010
NELSON - "Lightning Strikes Twice" - (2010) -
NELSON - "Lightning Strikes Twice" - (STONE CANYON / FRONTIERS) -
Dokładnie dwadzieścia lat temu ,młodzi wówczas panowie, Matthew oraz Gunnar Nelsonowie opublikowali debiutancką płytę "After The Rain", którą nieżle zamieszali na pop-rockowym rynku . Piosenka "(Can't Live Without Your) Love And Affection" byla hitem po obu stronach Atlantyku, nawet w Polsce. Dla przypomnienia, bracia Nelson to synowie nieżyjącego ,już od ćwierć wieku, słynnego piosenkarza r'n'rollowego Rickiego Nelsona, którzy poszli w ślady ojca, lecz z nieco inną muzyką. Mimo to, utalentowani, zarówno jako kompozytorzy, śpiewacy oraz instrumentaliści, posiedli lekkość tworzenia melodyjnych piosenek, przyozdobionych nutką słodkiego amerykańskiego rocka. Ponieważ póżniejsze albumy z lat 90-tych nie cieszyły się wielkim wzięciem, panowie zamilkli na dłuższy czas, i mniej więcej od ok. 10 lat w ogóle nie było o nich słychać. Do dziś. Zebrali się w sobie, skorzystali z usług kilku sesyjnych muzyków, w tym także samego Steve'a Lukathera, ex-gitarzysty TOTO, który zagrał tutaj w jednym utworze, i nagrali nowych 12 piosenek. Zmienił się także image braci Nelson, otóż widać, że spędzili trochę czasu na siłowni i w klubach odnowy, u fryzjera (ścięte długie włosy, teraz na żeliku podczesane pod górę), do tego czarne t-shirty, jeansy z wyreżyserowanymi strzępami i dziurami, itd.. Słowem świeżość i nowoczesność. Ale czy też tak jest w muzyce? Tutaj większych zmian nie zauważam, ale to może i dobrze. Trudno wyobrazić sobie, by panowie Nelson zaczęli grać hard core, grind core czy inne paskudztwo. Grają to co dwadzieścia lat temu, czyli melodyjne piosenki z chóralnymi refrenami, ładnymi akompaniującymi gitarami, itd. Szkoda, że brakuje jakiś szczególnie zapamiętywalnych melodii czy fajnych motywów. Słychać dobrą produkcję, aranżacje, a także wykonawstwo, z tym że, to nie zaleta, tylko standard. W sumie, miła płyta, jednak ataku serca nie wywołuje.
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!!
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00
Dokładnie dwadzieścia lat temu ,młodzi wówczas panowie, Matthew oraz Gunnar Nelsonowie opublikowali debiutancką płytę "After The Rain", którą nieżle zamieszali na pop-rockowym rynku . Piosenka "(Can't Live Without Your) Love And Affection" byla hitem po obu stronach Atlantyku, nawet w Polsce. Dla przypomnienia, bracia Nelson to synowie nieżyjącego ,już od ćwierć wieku, słynnego piosenkarza r'n'rollowego Rickiego Nelsona, którzy poszli w ślady ojca, lecz z nieco inną muzyką. Mimo to, utalentowani, zarówno jako kompozytorzy, śpiewacy oraz instrumentaliści, posiedli lekkość tworzenia melodyjnych piosenek, przyozdobionych nutką słodkiego amerykańskiego rocka. Ponieważ póżniejsze albumy z lat 90-tych nie cieszyły się wielkim wzięciem, panowie zamilkli na dłuższy czas, i mniej więcej od ok. 10 lat w ogóle nie było o nich słychać. Do dziś. Zebrali się w sobie, skorzystali z usług kilku sesyjnych muzyków, w tym także samego Steve'a Lukathera, ex-gitarzysty TOTO, który zagrał tutaj w jednym utworze, i nagrali nowych 12 piosenek. Zmienił się także image braci Nelson, otóż widać, że spędzili trochę czasu na siłowni i w klubach odnowy, u fryzjera (ścięte długie włosy, teraz na żeliku podczesane pod górę), do tego czarne t-shirty, jeansy z wyreżyserowanymi strzępami i dziurami, itd.. Słowem świeżość i nowoczesność. Ale czy też tak jest w muzyce? Tutaj większych zmian nie zauważam, ale to może i dobrze. Trudno wyobrazić sobie, by panowie Nelson zaczęli grać hard core, grind core czy inne paskudztwo. Grają to co dwadzieścia lat temu, czyli melodyjne piosenki z chóralnymi refrenami, ładnymi akompaniującymi gitarami, itd. Szkoda, że brakuje jakiś szczególnie zapamiętywalnych melodii czy fajnych motywów. Słychać dobrą produkcję, aranżacje, a także wykonawstwo, z tym że, to nie zaleta, tylko standard. W sumie, miła płyta, jednak ataku serca nie wywołuje.
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!!
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00
BACHMAN & TURNER - "Bachman & Turner" - (2010) -
BACHMAN & TURNER - "Bachman & Turner" - (RBE Music / Fontana) -
Kiedyś byli kwartetem i nazywali się BACHMAN-TURNER OVERDRIVE, teraz dwóch liderów tej kanadyjskiej legendy rocka, wokalista i gitarzysta Randy Bachman oraz wokalista i basista C.F.Turner zaprosili do współpracy pięciu muzyków i wskrzesili dawną nazwę, z tym że już jako BACHMAN & TURNER. Ta niezwykle zasłużona na amerykańskim rynku grupa złote lata przeżywała w pierwszej połowie lat 70-tych, znajdując się w czołówce zespołów od solidnego łojenia, lecz z wpływami bluesa, country czy rock'n'rolla. Na szczególną uwagę zasługuje ich trzeci album "Not Fragile" z 1974 roku, który zdobył wówczas szczyt Bilboardu. To z niego pochodzi słynny mega przebój "You Ain't Seen Nothin' Yet", który sławę zdobył także i w Europie, dochodząc np. w Anglii do 2 miejsca wśród najlepiej sprzedających się singli. Ale na "Not Fragile" były równie wspaniałe kompozycje, jak np. "tytułowa" czy "Rock Is My Life, And This Is My Song". Zresztą co tu dużo gadać, był to kapitalny album i już. W tym okresie Bachmani w ogóle grali jak natchnieni i pierwsze pięć płyt można polecić w ciemno. Tak samo jak najnowszy, znakomity! album, zatytułowany skromnie "Bachman & Turner". Zupełnie jakby się czas zatrzymał, a raczej cofnął do tamtej epoki. Kapitalne stare patenty, zarówno brzmieniowe jak i kompozycyjne, wręcz zalewają nasze uszy od początkowego mocnego "Rollin' Along", a na finałowym "Repo Man" kończąc. Może trudno w to będzie niejednemu uwierzyć, ale nie ma na tej płycie nawet przeciętnego momentu. Słucham jej z zaczerwienionymi policzkami i jest to najprzyjemniejsze ,co mogło mnie spotkać po niemal zupełnie zapomnianej legendzie rocka. W Polsce euforii raczej z powodu tej płyty nie będzie, ale Kanadyjczycy i Amerykanie oszaleją. Jeśli lubicie stare CCR, Lynyrd Skynyrd, Doobie Brothers, Allman Brothers, Bad Company, Guess Who, itp... solidne rockowe granie, ten album jest obowiązkiem, jak amen w pacierzu.
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!!
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00
nawiedzonestudio.boo.pl
Kiedyś byli kwartetem i nazywali się BACHMAN-TURNER OVERDRIVE, teraz dwóch liderów tej kanadyjskiej legendy rocka, wokalista i gitarzysta Randy Bachman oraz wokalista i basista C.F.Turner zaprosili do współpracy pięciu muzyków i wskrzesili dawną nazwę, z tym że już jako BACHMAN & TURNER. Ta niezwykle zasłużona na amerykańskim rynku grupa złote lata przeżywała w pierwszej połowie lat 70-tych, znajdując się w czołówce zespołów od solidnego łojenia, lecz z wpływami bluesa, country czy rock'n'rolla. Na szczególną uwagę zasługuje ich trzeci album "Not Fragile" z 1974 roku, który zdobył wówczas szczyt Bilboardu. To z niego pochodzi słynny mega przebój "You Ain't Seen Nothin' Yet", który sławę zdobył także i w Europie, dochodząc np. w Anglii do 2 miejsca wśród najlepiej sprzedających się singli. Ale na "Not Fragile" były równie wspaniałe kompozycje, jak np. "tytułowa" czy "Rock Is My Life, And This Is My Song". Zresztą co tu dużo gadać, był to kapitalny album i już. W tym okresie Bachmani w ogóle grali jak natchnieni i pierwsze pięć płyt można polecić w ciemno. Tak samo jak najnowszy, znakomity! album, zatytułowany skromnie "Bachman & Turner". Zupełnie jakby się czas zatrzymał, a raczej cofnął do tamtej epoki. Kapitalne stare patenty, zarówno brzmieniowe jak i kompozycyjne, wręcz zalewają nasze uszy od początkowego mocnego "Rollin' Along", a na finałowym "Repo Man" kończąc. Może trudno w to będzie niejednemu uwierzyć, ale nie ma na tej płycie nawet przeciętnego momentu. Słucham jej z zaczerwienionymi policzkami i jest to najprzyjemniejsze ,co mogło mnie spotkać po niemal zupełnie zapomnianej legendzie rocka. W Polsce euforii raczej z powodu tej płyty nie będzie, ale Kanadyjczycy i Amerykanie oszaleją. Jeśli lubicie stare CCR, Lynyrd Skynyrd, Doobie Brothers, Allman Brothers, Bad Company, Guess Who, itp... solidne rockowe granie, ten album jest obowiązkiem, jak amen w pacierzu.
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!!
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00
nawiedzonestudio.boo.pl
środa, 24 listopada 2010
ALPHAVILLE - "Catching Rays On Giant" - (2010) -
ALPHAVILLE - "Catching Rays On Giant" - (MAGIC RECORDS) -
Nie będę pytać, czy znacie "Forever Young" lub "Sounds Like A Melody", bo takie pytania brzmią po prostu głupio. Każdy zna! A jeśli przypadkiem ktoś właśnie mruczy pod nosem: "ojej, a ja nie znam", to niech siedzi cicho i się nie przyznaje. Chociaż, może i zbyt dużo wymagam, przecież u Karola Strassburgera w "Familiadzie" dziesięciu uczestników nie potrafi wymienić pięciu tytułów jakichkolwiek piosenek The Beatles czy Elvisa Presleya. Może zatem delikatnie napomknę, iż płyta "Forever Young" niemieckiego wówczas trio Alphaville, była jedną z najchętniej kupowanych płyt 1984 roku, a i po jego upływie także! Do tego w/w piosenki, a także "Big In Japan" czy "The Jet Set" biły rekordy popularności na parkietach tanecznych, w programach radiowych i TV i ukształtowały dobre gusta na wartość piosenki pop na długie lata. I choć następna, także piękna, płyta "Afternoons in Utopia" (1986) już nie rozpaliła tak serc fanów, jak debiut, to godnie ją kontynuowała. Przyznam, że choć śledziłem i póżniejsze poczynania zespołu, jak i także solowe dokonania Martina Golda, to nigdy potem nie doświadczyłem już wielkiego zachwytu muzyką Alphaville. Jednak na wieść o wielkim powrocie po prawie trzynastu latach ucieszyłem się. Ale z umiarem. Byłem przede wszystkim ciekaw, na co stać dzisiejszy już kwartet! o lubianej nazwie, w którym liczy się niestety już tylko nazwisko lidera. Przesłuchałem płytę raz, dwa, ale przy trzecim kontakcie poczułem że wciąż słucham jakiegoś miałkiego popu, z tym obrzydliwym lukrem, jaki preferują te wszystkie radia, atakujące nachalnie w sklepach, taksówkach i cholera wie jeszcze gdzie. Gdy po kilku dniach dowiedziałem się, co wybrano na singla ("I Die For You Today"), po prostu oniemiałem!. Panowie od promocji, czy wy już kompletnie straciliście słuch? Jeden z największych koszmarków ma pokazywać ludziom walory tego, i tak nieudanego, albumu. Są tutaj co najmniej ze dwa, trzy nagrania lepsze. Na p;rzykład : "Heaven On Earth (The Things We've Got To Do)" lub "The Deep". Oba należą do kategorii piosenki nastrojowej. Niezłe wrażenie pozostawia jeszcze bardzo melodyjny,dynamiczny i przebojowy zarazem "Song For No One" - który na zachętę otwiera album i rozbudza nadzieje. Na siłę można pochwalić jeszcze finałowy, nieco ckliwy "Miracle Healing", z tym, że to już trochę na siłę, szczególnie z uwagi na chór przypominający kolędowanie w jakiejś nowoorleańskiej kaplicy. O reszcie proponuję najlepiej szybko zapomnieć, by nie burzyć dawnej chwały zespołu.
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!!
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00
nawiedzonestudio.boo.pl
Nie będę pytać, czy znacie "Forever Young" lub "Sounds Like A Melody", bo takie pytania brzmią po prostu głupio. Każdy zna! A jeśli przypadkiem ktoś właśnie mruczy pod nosem: "ojej, a ja nie znam", to niech siedzi cicho i się nie przyznaje. Chociaż, może i zbyt dużo wymagam, przecież u Karola Strassburgera w "Familiadzie" dziesięciu uczestników nie potrafi wymienić pięciu tytułów jakichkolwiek piosenek The Beatles czy Elvisa Presleya. Może zatem delikatnie napomknę, iż płyta "Forever Young" niemieckiego wówczas trio Alphaville, była jedną z najchętniej kupowanych płyt 1984 roku, a i po jego upływie także! Do tego w/w piosenki, a także "Big In Japan" czy "The Jet Set" biły rekordy popularności na parkietach tanecznych, w programach radiowych i TV i ukształtowały dobre gusta na wartość piosenki pop na długie lata. I choć następna, także piękna, płyta "Afternoons in Utopia" (1986) już nie rozpaliła tak serc fanów, jak debiut, to godnie ją kontynuowała. Przyznam, że choć śledziłem i póżniejsze poczynania zespołu, jak i także solowe dokonania Martina Golda, to nigdy potem nie doświadczyłem już wielkiego zachwytu muzyką Alphaville. Jednak na wieść o wielkim powrocie po prawie trzynastu latach ucieszyłem się. Ale z umiarem. Byłem przede wszystkim ciekaw, na co stać dzisiejszy już kwartet! o lubianej nazwie, w którym liczy się niestety już tylko nazwisko lidera. Przesłuchałem płytę raz, dwa, ale przy trzecim kontakcie poczułem że wciąż słucham jakiegoś miałkiego popu, z tym obrzydliwym lukrem, jaki preferują te wszystkie radia, atakujące nachalnie w sklepach, taksówkach i cholera wie jeszcze gdzie. Gdy po kilku dniach dowiedziałem się, co wybrano na singla ("I Die For You Today"), po prostu oniemiałem!. Panowie od promocji, czy wy już kompletnie straciliście słuch? Jeden z największych koszmarków ma pokazywać ludziom walory tego, i tak nieudanego, albumu. Są tutaj co najmniej ze dwa, trzy nagrania lepsze. Na p;rzykład : "Heaven On Earth (The Things We've Got To Do)" lub "The Deep". Oba należą do kategorii piosenki nastrojowej. Niezłe wrażenie pozostawia jeszcze bardzo melodyjny,dynamiczny i przebojowy zarazem "Song For No One" - który na zachętę otwiera album i rozbudza nadzieje. Na siłę można pochwalić jeszcze finałowy, nieco ckliwy "Miracle Healing", z tym, że to już trochę na siłę, szczególnie z uwagi na chór przypominający kolędowanie w jakiejś nowoorleańskiej kaplicy. O reszcie proponuję najlepiej szybko zapomnieć, by nie burzyć dawnej chwały zespołu.
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!!
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00
nawiedzonestudio.boo.pl
KIM WILDE - "Come Out And Play" - (2010) -
KIM WILDE - "Come Out And Play" - (SONY MUSIC) -
Zawsze piękna, dostojna i elegancka , z tym jedynym, w swojej barwie, głosem. Jakby z lekka zakatarzonym, ale jakże ujmującym i seksownym. Po prostu Kim Wilde. Działała na zmysły 30 lat temu, działa tak samo i dziś. To taki rodzaj kobiety, która się nie starzeje, a nawet jeśli proza życia spróbuje dorzucić jej kilka zmarszczek, to jej twarzy dodadzą one tylko powabu. Co prawda, minęły już dawno czasy, gdy piosenki boskiej Kim okupowały listy przebojów, a każda jej płyta pokrywała się zlotem lub platyną, ale Artystka zdaje sobie z tego sprawę i nie pcha się namolnie do dzisiejszego showbusinessu, ale i potrafi z niego nie wypaść. Robi swoje, powoli, za to wie czego chce. Entuzjastów Jej muzyki wciąż nie brakuje, a przez te wszystkie lata kariery udowodniła, że nie jest gwiazdą jednego sezonu i na estradzie wciąż powiewa młodzieńczym temperamentem. Wydana niedawno nowa płyta "Come Out And Play" przynosi trzynaście piosenek. Zazwyczaj pogodnych, zdynamizowanych i nowocześnie opracowanych, głównie na instrumenty elektroniczne, ale i także z udziałem gitar, perkusji czy basu. W dwóch piosenkach pojawiły się także dwie dawne świetności muzyki pop, Glenn Gregory - wokalista grupy Heaven 17 oraz Nik Kershaw. Dzięki nim przenosimy się myślami do lat 80-tych, bowiem duchem jesteśmy w XXI wieku i nowocześnie brzmiących kompozycjach. Chwyciło mnie kilka piosenek, np. "King Of The World", która otwiera album, a także wprowadza nas do krainy chwytliwych melodii. Nie mniejszym urokiem jawią się przebojowa "I Want What I Want" czy nastrojowa "Loving You More", gdzie szczególnie przypomniała mi się przepiękna płyta "Close" (1988). Nie chcę popadać w przesadny zachwyt, bowiem nie wszystkie piosenki poruszają tutaj umysł i ciało tak samo, ale to dobrze, artystce zależało na dziele urozmaiconym i takie w nasze ręce oddała. Może ktoś inny właśnie zachwyci się innymi piosenkami od niżej podpisanego. Reasumując, cieszy dobra forma ślicznej Kim, która wciąż nie powiedziała ostatniego słowa.
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!!
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00
nawiedzonestudio.boo.pl
Zawsze piękna, dostojna i elegancka , z tym jedynym, w swojej barwie, głosem. Jakby z lekka zakatarzonym, ale jakże ujmującym i seksownym. Po prostu Kim Wilde. Działała na zmysły 30 lat temu, działa tak samo i dziś. To taki rodzaj kobiety, która się nie starzeje, a nawet jeśli proza życia spróbuje dorzucić jej kilka zmarszczek, to jej twarzy dodadzą one tylko powabu. Co prawda, minęły już dawno czasy, gdy piosenki boskiej Kim okupowały listy przebojów, a każda jej płyta pokrywała się zlotem lub platyną, ale Artystka zdaje sobie z tego sprawę i nie pcha się namolnie do dzisiejszego showbusinessu, ale i potrafi z niego nie wypaść. Robi swoje, powoli, za to wie czego chce. Entuzjastów Jej muzyki wciąż nie brakuje, a przez te wszystkie lata kariery udowodniła, że nie jest gwiazdą jednego sezonu i na estradzie wciąż powiewa młodzieńczym temperamentem. Wydana niedawno nowa płyta "Come Out And Play" przynosi trzynaście piosenek. Zazwyczaj pogodnych, zdynamizowanych i nowocześnie opracowanych, głównie na instrumenty elektroniczne, ale i także z udziałem gitar, perkusji czy basu. W dwóch piosenkach pojawiły się także dwie dawne świetności muzyki pop, Glenn Gregory - wokalista grupy Heaven 17 oraz Nik Kershaw. Dzięki nim przenosimy się myślami do lat 80-tych, bowiem duchem jesteśmy w XXI wieku i nowocześnie brzmiących kompozycjach. Chwyciło mnie kilka piosenek, np. "King Of The World", która otwiera album, a także wprowadza nas do krainy chwytliwych melodii. Nie mniejszym urokiem jawią się przebojowa "I Want What I Want" czy nastrojowa "Loving You More", gdzie szczególnie przypomniała mi się przepiękna płyta "Close" (1988). Nie chcę popadać w przesadny zachwyt, bowiem nie wszystkie piosenki poruszają tutaj umysł i ciało tak samo, ale to dobrze, artystce zależało na dziele urozmaiconym i takie w nasze ręce oddała. Może ktoś inny właśnie zachwyci się innymi piosenkami od niżej podpisanego. Reasumując, cieszy dobra forma ślicznej Kim, która wciąż nie powiedziała ostatniego słowa.
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!!
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00
nawiedzonestudio.boo.pl
wtorek, 23 listopada 2010
MAIRE BRENNAN, Poznań, Fara, ul. Gołębia 1, 30 listopada (wtorek) 2010
Od dziś za tydzień, co będzie? No właśnie. Doczekać się już nie mogę. Przyjedzie na koncert do Poznania Maire Brennan (Moya Brennan) - ex-wokalistka grupy Clannad. Trasa nazywa się "An Irish Christmas Tour", ale z tego co wiem, nie tylko Maire zaśpiewa piosenki świąteczne, ponoć szykuje jakieś niespodzianki z dawnych klasyków. Podobno bilety na poznański koncert sprzedały się najlepiej i praktycznie zostały już wyprzedane !!! Cieszy mnie to, bałem się, że może zaświecić pustkami, a Nawiedzony żle by się z tym czuł. Niemniej, kto nie ma ,niech szuka !!! Może ktoś, gdzieś, coś, ...jeszcze się znajdzie. Polecam stronę dystrybutora biletów, ktoś mi szepnął, że posiadają kilka awaryjnych biletów. www.eventim.pl
poniedziałek, 22 listopada 2010
Wodzu, że cię PISzczel nie rozboli
Zobaczyć zawiedzioną i przegraną twarz wodza Jarosława.
B E Z CE N N E !!!! :-)
Ojej, przecież znowu go oszukano, kilku rycerzy odeszło tuż przed wyborami, co rzecz jasna pogorszyło wynik, tej bezsprzecznej oazy dobrobytu i prawdomówności.
Nie martwmy się jednak, na pewno Wódz zbierze ponownie owieczki i barany do kupy. Ich bekanie odbije się czkawką z Krakowskiego Przedmieścia, szybciej niż myślimy.
Wodzu:
"Głupota nie zawsze czyni złym,
a złość zawsze czyni głupim"
(FRANCOISE SAGAN)
B E Z CE N N E !!!! :-)
Ojej, przecież znowu go oszukano, kilku rycerzy odeszło tuż przed wyborami, co rzecz jasna pogorszyło wynik, tej bezsprzecznej oazy dobrobytu i prawdomówności.
Nie martwmy się jednak, na pewno Wódz zbierze ponownie owieczki i barany do kupy. Ich bekanie odbije się czkawką z Krakowskiego Przedmieścia, szybciej niż myślimy.
Wodzu:
"Głupota nie zawsze czyni złym,
a złość zawsze czyni głupim"
(FRANCOISE SAGAN)
czwartek, 18 listopada 2010
21.11.2010 - niedziela - NAWIEDZONE STUDIO - od godz. 21.00
Krzysiek Ranus w najbliższą niedzielę nie będzie mógł poprowadzić swojego programu "Blues Ranus", w związku z czym poprosił mnie o zastępstwo. Zatem w radio będę już od godz. 21-szej. Aby tradycji stało się zadość, "Ranusowa" godzina będzie jak najbardziej bluesowa!
Zapraszam gorąco!
Zapraszam gorąco!
Skreślajcie mądrze, niech wam ręka nie drgnie
Do wyborów samorządowych pozostały ledwie trzy dni. Dla jednych to niewiele znaczące roszady własnego podwórka, dla drugich zaś, bitwa o czołówkę miast w Polsce lub szansa na ich dogonienie, a także na owe perspektywy. Trudno by z Poznania uczynić Kraków, lecz wcale nie musimy być np. za Wrocławiem,z tym że piękny stadion to nie wszystko. Potrzebna jest odwaga, mądrość, decyzje, konsekwencje w działaniu, itd.. Warto dążyć do bycia europejską stolicą kultury, rozrywki,..., bo w tym wzięły nas o całą długość miejscowości, często prowincjonalne i takie, których do niedawna z kłopotami wielu odszukiwało na mapie. Dlatego decyzja jest w Waszych rękach. Skreślajcie mądrze. Nie powiem, że zgodnie z sumieniem, gdyż to nie zawsze idzie w parze z rozumem.
Ktoś kiedyś powiedział:
"Bóg nie ma głupcom za złe,
że się nie uczą,
lecz ma za złe mądrym,
że nie uczą głupców"
Ktoś kiedyś powiedział:
"Bóg nie ma głupcom za złe,
że się nie uczą,
lecz ma za złe mądrym,
że nie uczą głupców"
wtorek, 16 listopada 2010
BRYAN FERRY - "Olympia" - (2010) -
BRYAN FERRY - "Olympia" - (Dene Jesmond Enterprises / VIRGIN) -
Niech mi ktoś wytłumaczy, jak to jest, że 25 lat temu, gdy Bryan Ferry realizował tak lubiane (a sprzedane wówczas w ogromnych nakładach) powszechnie albumy, jak: "Boys And Girls" (1985) czy "Bete Noire" (1987), wszystko i pod każdym względem było perfect, a dlaczego, że tak w tym zdaniu wielokrotnie złożonym, zapytam, jego najnowsza "Olympia" jest tak bezbarwna, jałowa i nudna zarazem? Spójrzcie tylko na listę gości, na te elektryzujące nazwiska: David Gilmour, Phil Manzanera, Flea, Brian Eno, Groove Armada, Robin Trower,... Wystarczy? A jeszcze podstawowi gracze, np: Marcus Miller, Nile Rodgers czy Andy Newmark. Po tak obszernej liście płac spodziewać by się można cudów ,na miarę w/w dzieł, albo przynajmniej niewiele im ustępującemu. Przepraszam, ale albo moje uszy przechodzą kryzys wieku niebezpiecznie póżno-średniego, albo mnogość instrumentów która została podana w książeczce do tego wydawnictwa, jest na wyrost. Gdzie tutaj są po trzy gitary, dwa-trzy basy, itd..., skoro z większości kompozycji bije zamulające ups i ups! Napakował Ferry tej elektroniki aż do przesady. Zemdlić może. Zamiast kolejnego subtelnego dzieła, otrzymujemy ciężko strawną potrawę, gdzie nawet najlepsze kompozycje, typu "Me Oh My", czy klasyk Tima Buckleya "Song To The Siren" - oba zagrane w towarzystwie D.Gilmoura, na starszych albumach, byłyby tylko wypełniaczami. Teraz muszą lśnić pełnym blaskiem, pośród zgniłych jabłek w sadzie. Najpiękniejszym fragmentem albumu jest "Reason Or Rhyme", gdzie romantycznym nutom i temu rozmarzonemu wibrującemu głosowi Ferry'ego towarzyszy fortepian, niemal wyciągnięty z czasów "Avalon". Tylko tyle, albo aż tyle, bo co dopiero by było, gdyby Artysta w całości podtruł nas takimi straszydełkami w stylu "Shameless" (z projektu Groove Armada). Jak na XXI wiek, może i ta płyta spełnia swoje oczekiwania, ja jednak pamiętam dobre czasy. Pochodzę z jednego z najlepszych roczników dla rozwoju muzyki, i w tzw. "moich czasach" taka fuszera by nie przeszła.
P.S. Album wydano w standardowej wersji 10-utworowej , limitowanej ,w okazałym digibooku, 12-utworowej (mamy tutaj całkiem ładną kompozycję "One Night") z dodatkowym DVD, dokumentującym przebieg pracy nad tymże albumem. Ukazał się także super box , z m.in. dodatkowym CD, na którym sa ponoć wczesne wersje tych utworów. Piszę ponoć, bowiem nie planuję dostąpienia jego zaszczytu. I tak dostąpiłem go aż nadto
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!!
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00
nawiedzonestudio.boo.pl
Niech mi ktoś wytłumaczy, jak to jest, że 25 lat temu, gdy Bryan Ferry realizował tak lubiane (a sprzedane wówczas w ogromnych nakładach) powszechnie albumy, jak: "Boys And Girls" (1985) czy "Bete Noire" (1987), wszystko i pod każdym względem było perfect, a dlaczego, że tak w tym zdaniu wielokrotnie złożonym, zapytam, jego najnowsza "Olympia" jest tak bezbarwna, jałowa i nudna zarazem? Spójrzcie tylko na listę gości, na te elektryzujące nazwiska: David Gilmour, Phil Manzanera, Flea, Brian Eno, Groove Armada, Robin Trower,... Wystarczy? A jeszcze podstawowi gracze, np: Marcus Miller, Nile Rodgers czy Andy Newmark. Po tak obszernej liście płac spodziewać by się można cudów ,na miarę w/w dzieł, albo przynajmniej niewiele im ustępującemu. Przepraszam, ale albo moje uszy przechodzą kryzys wieku niebezpiecznie póżno-średniego, albo mnogość instrumentów która została podana w książeczce do tego wydawnictwa, jest na wyrost. Gdzie tutaj są po trzy gitary, dwa-trzy basy, itd..., skoro z większości kompozycji bije zamulające ups i ups! Napakował Ferry tej elektroniki aż do przesady. Zemdlić może. Zamiast kolejnego subtelnego dzieła, otrzymujemy ciężko strawną potrawę, gdzie nawet najlepsze kompozycje, typu "Me Oh My", czy klasyk Tima Buckleya "Song To The Siren" - oba zagrane w towarzystwie D.Gilmoura, na starszych albumach, byłyby tylko wypełniaczami. Teraz muszą lśnić pełnym blaskiem, pośród zgniłych jabłek w sadzie. Najpiękniejszym fragmentem albumu jest "Reason Or Rhyme", gdzie romantycznym nutom i temu rozmarzonemu wibrującemu głosowi Ferry'ego towarzyszy fortepian, niemal wyciągnięty z czasów "Avalon". Tylko tyle, albo aż tyle, bo co dopiero by było, gdyby Artysta w całości podtruł nas takimi straszydełkami w stylu "Shameless" (z projektu Groove Armada). Jak na XXI wiek, może i ta płyta spełnia swoje oczekiwania, ja jednak pamiętam dobre czasy. Pochodzę z jednego z najlepszych roczników dla rozwoju muzyki, i w tzw. "moich czasach" taka fuszera by nie przeszła.
P.S. Album wydano w standardowej wersji 10-utworowej , limitowanej ,w okazałym digibooku, 12-utworowej (mamy tutaj całkiem ładną kompozycję "One Night") z dodatkowym DVD, dokumentującym przebieg pracy nad tymże albumem. Ukazał się także super box , z m.in. dodatkowym CD, na którym sa ponoć wczesne wersje tych utworów. Piszę ponoć, bowiem nie planuję dostąpienia jego zaszczytu. I tak dostąpiłem go aż nadto
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!!
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00
nawiedzonestudio.boo.pl
poniedziałek, 15 listopada 2010
Kraj Dla Idiotów, czyli Ustawa Antynikotynowa
Nie zazdroszczę palaczom papierosów. Nadeszły ciężkie dni, a w zasadzie lata. Wprowadzono znaczące ograniczenia, a raczej odsunięto tych ludzi na margines. Co prawda od przyjemnego dymka snującego się z papierosa jestem już wyzwolony od 1,5 roku, i kompletnie mnie do niego nie ciągnie, to jednak żal mi się zrobiło moich niedawnych kolegów i koleżanek. Wiem jak ohydnie smakuje papieros przed obiadem, ale wiem jak cudownie po kolacji, że o jego walorach po szklaneczce "szkockiej" już nawet nie wspomnę. Sprawa ma się na kilka sposobów, ale wszak wiadomo, że punkt myślenia zależy od punktu siedzenia. Na zdrowiu zyskają barmani i kelnerzy, ale gdybym palił, miałbym w nosie, by wejść dzisiaj do pubu na drinka, skoro po nim nie wolno puścić dymka. Jaki sens mają dzisiaj knajpy i puby. Żadnego !!! Nie dajcie się !!! Po co za drinka ze szkockiej i coli płacić w pubie 25-30 zł, gdzie złotego napoju jest tyle co kot napłakał, jak za drugie tyle macie całą butelkę !!!, a na fajeczkę ,by nie zasmrodzić mieszkania, zawsze można wyjść na balkon. Państwo Polskie usunęło Was na boczny tor, a przecież z Was żyje. Zbuntujcie się. Zróbcie akcję i nie kupcie w całym kraju przez kilka dni ani jednej paczki papierosów, wysuwając postulaty: "my Polacy wracamy z dymkiem, albo Was z nim puścimy". Gdy państwo nie zarobi ani grosza na akcyzie będzie musiało sięgnąć do kieszeni abstynenckich podatników, a ci by nie płacić, szybko zgodzą się na podtruwanie na przystankach tramwajowych, restauracjach, a nawet przychodniach lekarskich (jak w latach 60-tych). Z ludzi można ulepić bezmyślną glajdę , która kupi wszystko , co góra umiejętnie narzuci. Właśnie od lat wmawia się ludziom na całym świecie, że papieroski szkodzą bardziej niż spaliny z rur wydechowych lub owoce i warzywa z przydrożnych sadów. Doszło do idiotyzmu, że przechodząc obok abstynenta z papierosem, ten dostaje kaszlu lub mdleje, a smrodzący obok gruchot przywieziony ze złomowiska z Niemiec daje mu aromat a'la Pierre Cardin. We wszystko można uwierzyć, tak samo jak i to, że wszystko można ludziom wmówić. Kwestia nacisku. Kiedy do wyborów daleko, to sekta Kaczyńskiego i Ziobry ma poparcie kilkunastoprocentowe, ale im bliżej rozwiązania, tym przytłaczająca ilość spotów i reklam, wmówi niezdecydowanym, ze te karykatury chcą dobrze dla nas. Podobało mi się jak ostatnio Krzysztof Materna powiedział coś w stylu, że głosować na PiS to tak jakby nie szanować własnego kraju. Mądra głowa to i mądre rzeczy mówi. Tak Panie Krzysztofie, zgadzam się i "piątkę" przybijam. Gdybym mógł się dobrze sztachnąć , to wiem kogo bym z dymem puścił. Oczywiście wiem, że to nie oni o tym głównie zdecydowali, ale ponarzekać, jak typowemu Polakowi, to kto mi zabroni.
Ceniony przeze mnie Artur Andrus napisał Kiedyś:
"Napijcie się chłopcy mleka,
Stoi na półce z miodem,
Zajmijcie się chłopcy sobą...
Po co od razu narodem?"
Ceniony przeze mnie Artur Andrus napisał Kiedyś:
"Napijcie się chłopcy mleka,
Stoi na półce z miodem,
Zajmijcie się chłopcy sobą...
Po co od razu narodem?"
sobota, 13 listopada 2010
KINGS OF LEON - "Come Around Sundown" - (2010) -
KINGS OF LEON - "Come Around Sundown" - (RCA RECORDS / SONY) -
Do pewnego momentu KINGS OF LEON byli po prostu takim sobie zespołem, jednym z wielu na współczesnej scenie rocka, że tak powiem, alternatywnego. Nigdy nie grali wielkiej i rozpierającej dech w piersiach muzyki, ale zupełnie niespodziewanie w 2008 roku udało im się zrealizować całkiem miłe i w swej komercyjności, intrygujące dzieło "Only By The Night". Utwory "Sex On Fire" czy "Use Somebody" poznał cały świat. I z przeciętno-dobrego zespołu uczynił gwiazdę pierwszej wielkości. Sam podchwyciłem haczyk i katowałem tamten album tygodniami. Do teraz uważam, że utwory "Closer", "Crawl" czy "I Want You" mają w sobie jakąś niezwykłą moc. Na wieść o nowej płycie ze zniecierpliwieniem przebierałem stopami, z jednej na drugą, licząc przynajmniej na kontynuację tamtej, ale ostrząc zarazem kły na coś jeszcze lepszego. Ale cuda się zbyt często nie zdarzają. Pewnych rzeczy nie da się ,ot tak, powtórzyć, bowiem ich wyjątkowość z reguły przytrafia się raz. Nie twierdzę, że "Come Around Sundown" jest kiepską płytą. Ona po prostu mnie nie się podoba. Może za dużo oczekiwałem? Zapominając przy tym, że Kings Of Leon to tylko czterech utalentowanych młodych dżentelmenów, a nie wirtuozerski kwartet. Muzycy wrócili do prozy życia, do zwyczajności, realizując 13 kompozycji, takich do słuchania, ale nieangażujących zanadto, nie trzymających nas na siłę dłońmi wielkiej weny. Można polubić "The End", "Pyro", "The Face", "Pickup Truck", "Mary" i jeszcze kilka innych piosenek. Tak, po którejś tam próbie kilka piosenek robi się całkiem fajnych, ale maksymalnie tylko fajnych. Nic więcej. Kiedy płyta przelatuje, nie czuje się ochoty , by ponownie ją zagrać w całości, tak jak bywało to przy "Only By The Night". Za przesadne uważam entuzjastyczne recenzje "Come Around Sundown", których to namnożyło się wraz z jej ukazaniem.. Jestem pewien, że o tej płycie świat szybko zapomni, a za parę lat, gdy jakaś grupa podstarzałych dzisiejszych młodzieńców siądzie przy kolacyjce i szklance szkockiej ,na miłym spotkanku, ażeby pogadać o muzyce, to kiedy rzuci się hasło KIngs Of Leon, padnie z ust jednego z nich: pamiętasz "Only By The Night"? - to było coś !!!. Szkoda, że tak szybko coś w nich pękło.
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!!
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00
nawiedzonestudio.boo.pl
Do pewnego momentu KINGS OF LEON byli po prostu takim sobie zespołem, jednym z wielu na współczesnej scenie rocka, że tak powiem, alternatywnego. Nigdy nie grali wielkiej i rozpierającej dech w piersiach muzyki, ale zupełnie niespodziewanie w 2008 roku udało im się zrealizować całkiem miłe i w swej komercyjności, intrygujące dzieło "Only By The Night". Utwory "Sex On Fire" czy "Use Somebody" poznał cały świat. I z przeciętno-dobrego zespołu uczynił gwiazdę pierwszej wielkości. Sam podchwyciłem haczyk i katowałem tamten album tygodniami. Do teraz uważam, że utwory "Closer", "Crawl" czy "I Want You" mają w sobie jakąś niezwykłą moc. Na wieść o nowej płycie ze zniecierpliwieniem przebierałem stopami, z jednej na drugą, licząc przynajmniej na kontynuację tamtej, ale ostrząc zarazem kły na coś jeszcze lepszego. Ale cuda się zbyt często nie zdarzają. Pewnych rzeczy nie da się ,ot tak, powtórzyć, bowiem ich wyjątkowość z reguły przytrafia się raz. Nie twierdzę, że "Come Around Sundown" jest kiepską płytą. Ona po prostu mnie nie się podoba. Może za dużo oczekiwałem? Zapominając przy tym, że Kings Of Leon to tylko czterech utalentowanych młodych dżentelmenów, a nie wirtuozerski kwartet. Muzycy wrócili do prozy życia, do zwyczajności, realizując 13 kompozycji, takich do słuchania, ale nieangażujących zanadto, nie trzymających nas na siłę dłońmi wielkiej weny. Można polubić "The End", "Pyro", "The Face", "Pickup Truck", "Mary" i jeszcze kilka innych piosenek. Tak, po którejś tam próbie kilka piosenek robi się całkiem fajnych, ale maksymalnie tylko fajnych. Nic więcej. Kiedy płyta przelatuje, nie czuje się ochoty , by ponownie ją zagrać w całości, tak jak bywało to przy "Only By The Night". Za przesadne uważam entuzjastyczne recenzje "Come Around Sundown", których to namnożyło się wraz z jej ukazaniem.. Jestem pewien, że o tej płycie świat szybko zapomni, a za parę lat, gdy jakaś grupa podstarzałych dzisiejszych młodzieńców siądzie przy kolacyjce i szklance szkockiej ,na miłym spotkanku, ażeby pogadać o muzyce, to kiedy rzuci się hasło KIngs Of Leon, padnie z ust jednego z nich: pamiętasz "Only By The Night"? - to było coś !!!. Szkoda, że tak szybko coś w nich pękło.
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!!
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00
nawiedzonestudio.boo.pl
piątek, 12 listopada 2010
BUDGIE i BURKE SHELLEY - prawdziwa miłość z "tamtych" pięknych lat !!!
Żywię nadzieję, iż Burke Shelley szybko wyzdrowieje. Miał akurat zagrać kilka koncertów w Polsce, przyleciał z kolegami z Budgie do naszego kraju, nagle żle się poczuł, okazało się, że to jakieś tętniakowe paskudzctwo, które należy usunąć. Martwi mnie komunikat, że Artysta może już nigdy nie wystąpić na scenie. Brrr, brzmi jak wyrok! Nawet jeśli owe paskudztwo jakoś tam ustąpi. Dla mnie grupa Budgie jest szczególna, bowiem w moim sercu zajmuje bardzo ważne miejsce, a sam Burke Shellley nie podlega żadnym kryteriom ocen. Do dziś pamiętam moje pierwsze spotkanie z muzyką Budgie, miałem 15 lat, i uwierzcie mi, było to baaardzo dawno temu. A póżniej jeszcze ten niesamowity koncert w poznańskiej "Arenie", w dniu 15.sierpnia 1982 roku (takich dat się nie zapomina), przy szczelnie wypełnionej publiczności (ok. 5 tys. ludzi). Pamiętam ciarki biegające po plecach, gdy słuchałem ich pierwszych płyt. Pamiętam jak kolega Łukasz przywiózł mi ze Szwecji winyla "Nightflight"(1981), a było to póżną wiosną 1982 roku. Kosztował mnie majątek (chodziłem do szkoły, a cena oscylowała w okolicach miesięcznego wynagrodzenia !!!), a słuchałem go po kilka razy dziennie. Znam tam każdą nutę, każdy takt i każde słowo. Dlatego nie będzie mi jakiś cienias mówić czy tam pisać, że to zła płyta, czy średnia, itp.... Bo kogoś takiego opinia czy recenzja nie ma dla mnie żadnego znaczenia. Tak samo jak to, że kocham "Deliver Us From Evil", tak, właśnie tę komercyjną i szarganą przez "znawców" płytę. Ona należy do mnie, do mojego serca, to ja ją czuję, a nie jakiś tam dziennikarzyna lub maruda, dla którego liczy się tylko "Parents", "Breadfan" i może jeszcze ze dwa-trzy utwory. Taki ktoś nie będzie mnie pouczał, bo dla mnie Budgie jest z takiej samej wysokiej półki co: Black Sabbath, Led Zeppelin, Uriah Heep czy Pink Floyd. Dlatego Burke Shelley to nie jest tylko basista i wokalista Budgie, ale jest to przede wszystkim Burke Shelley !!!! Człowiek ,którego cenię, szanuję, kocham. Człowiek, który znaczy dla mnie więcej niż dla przeciętnego odbiorcy Jego muzyki. W związku z powyższym wyrażam ubolewanie z powodu kiepskiego stanu zdrowia Burke'a. Mam swojego Pana Boga, i Jego proszę o zdrowie dla Burke'a Shelleya.
środa, 10 listopada 2010
Moje "chamstwo"
Moje chamstwo polega na tym, że lubię pomagać tylko nielicznym. Tym, którym ufam, których cenię, i którzy cokolwiek dla mnie znaczą. Nie chcę udobruchać całego świata w imię pustych idei. I tak, w Radio liczą się dla mnie tylko ci ludzie, którzy radio, swoje programy i swoją pasję traktują serio, a instytucja radia nie jest im potrzebna do kolejnego wpisu do CV, na ich beznamiętnej i bezpłciowej karierze życiowej i zawodowej. Niedawno jedna dziewczyna zapytała mnie, czy mogę jej pomóc w dostaniu się do radia, bo ona by nabrała tam doświadczenia, tak na około rok - półtora, a to by widniało póżniej w jej CV, i byłoby jej łatwiej zahaczyć się o jeden szczebel wyżej. W moich oczach zapewne od razu ujrzała gest Kozakiewicza, bo już jej (na szczęście) nigdy na oczy nie widziałem. I lepiej, żeby już tak pozostało. Gdzie te czasy, gdzie ci pasjonaci, gdzie ci ludzie, którzy np. do serwisu sportowego godzinami siedzieli w redakcji i nożyczkami cięli taśmę na Mehlaborze, a pózniej ponownie kleili. Wszystko po to, by na antenie wystąpić przez 15-30 minut! Wielu z nich jeszcze jest (na szczęście !!!), i ta stara dobra szkoła gwarantuje wysoki poziom kultury i dziennikarstwa. I tutaj mam na myśli ogólnie wszystkie radia w Polsce, a nie poczciwą Stację, dla której mam zaszczyt i przyjemność co niedzielę.... Ta gówniażeria dzisiejsza, bez myszki, klawiatury i ekranu, ma ręce powykręcane i nie jest zdolna do niczego! Nie znają się na niczym i niczego nie czują. Cała ich wiedza o muzyce to: wikipedia , itp.. badziewia! A płyty to okładki, labele, wkładki, książeczki, i cała ta magma i otoczka. Dlatego redaktor bez własnych płyt, który przychodzi z pendrivem czy laptopem, jest w moich oczach nikim. I takim pozostanie. A takiego draństwa i cwaniactwa (czytaj: głupoty) obserwuję mnóstwo. By nie powiedzieć, ze ona przeważa. Koszmar! Dzisiaj większość redaktorków z tego cholernego młodego pokolenia, nie napisze recenzji, jeśli mu wytwórnia nie przyśle promosa gratis. Bo dupek żołędny sobie płyty nie kupi. Bo go to nie wciąga, nie interesuje. On chce się tylko ze swoją panienką dobrze ustawić na całe życie. I wszystko jedno jak, może być menda pseudoprezenterem, byle do przodu, byle pieniążki na konto należycie wpływały. Jak takie dranie mogą w lustro swoje spojrzeć. Całe życie zbieram płyty, kupuję ich mnóstwo, wydając na to majątek, bo to kocham, bo to dla mnie ważne, a taki gnojek pozgrywa sobie z sieci po złodziejsku tysiące płyt i rżnie znawcę. Szlag mnie trafia. I taki typ ma czelność prosić mnie o pomoc w dostaniu się do radia. Takiego wała!!! Właśnie mój dobry kumpel także wyskoczył z tekstem, że chciałby kogoś tam wkręcić do radyjka, bo on potrzebuje, bo koleś ma biznesik i chce strugać wariata z siebie i innych. A niech idzie na nabór, jak go przyjmą, to ich sprawa, ja do tego tyłka nie nadstawię. Lubię do golenia przed lustrem przykładać twarz człowieka nieshańbionego i nieokiełznanego głupotą.
P.S. Nie dotyczy pewnego Pawła od jazzu, którego cenię i którego nie miałem tutaj na myśli .
P.S. Nie dotyczy pewnego Pawła od jazzu, którego cenię i którego nie miałem tutaj na myśli .
Ach, Gdybym byl wybrańcem Krolewskiej Mości ...
Jarosław Kaczyński robi czystki w swojej armii. Po wywaleniu Pań: Joanny Kluzik-Rostkowskiej i Elżbiety Jakubiak ,szuka kolejnych ofiar, a że opinia publiczna na to czeka, a i dziennikarze odpowiednio tyrana podpuszczają, to ten musi przeczekać, i choć nogami ze zniecierpliwienia przebiera, to korci go, że hej! Następnym będzie Paweł Poncyljusz, a póżniej polecą kolejne niesforne i niepokorne głowy, na których krzyżyk postawią Ziobro i Kaczyński. I dobrze. Na końcu zostanie sam wódz, bez owieczek, bo owieczki z szarpanymi nerwami wykończone polityką, zajmą się niepolitykowaniem, gdyż ta nie będzie już dla nich. Nie będzie już dla nich miejsca nigdzie, bo nigdzie nie pasują. Teraz muszą uważać na wszystko co mówią, bowiem najmniejszy błąd, najmniejsza wpadka słowna, jest skrupulatnie odnotowywana przez sztab Jarosława i jego samego. Wylecieć można praktycznie za wszystko. Wódz w swojej "tolerancji" jest nieobliczalny. Dlatego dziennikarze nie powinni w najbliższym czasie zamęczać pytaniami pana Błaszczaka, bo ten gubi się już tak, że nawet nie wie jak i na co ma odpowiadać. Zostawiłbym jednak w spokoju posłankę Nelly Rokitę, kropnęła się z tym Ikarusem, ale tylko w oczach rodaków, bowiem sprawdziłem, w wielu językach mówi się Ikarus, i tak jest poprawnie, to właśnie u nas nie wiedzieć czemu Ikarusa nazwano Ikarem ? Tak samo jak Italię Włochami, a Germanów Niemcami. Zanim zaczniemy się śmiać z innych ,sprawdżmy, czy aby sami na durniów nie wychodzimy. Jednakże dodam, iż kompletnie nie mam żadnego interesu, by bronić posłanki Rokity, choć Janowi Marii troszkę współczuję. Wracając do Jarosława, idola elektoratu radio-maryjno-rydzykowego, czy zauważyliście, że on jest zawsze na "nie", gdy Premier lub Prezydent powiedzą "nie", Jarosław powie "tak", i odwrotnie. Czy nie przypomina Wam to rozkapryszonego bachora, któremu zawsze kaszka nie smakuje, a gdy dostanie po dupie, to nawet następnego dnia deser lodowy z bitą śmietaną i truskawkami przypominać mu będzie zwiędniętego banana. Ach, gdybym tak mógł być Agentem 007 i zrobić coś dla Polski, nie wahałbym się.
wtorek, 9 listopada 2010
RED BOX - "Plenty" - (2010) -
RED BOX - "Plenty" - (CHERRY RED RECORDS) -
Dzisiejszy RED BOX, a ten sprzed ćwierć wieku, to dwa zupełnie inne zespoły, których jedynie łącznikiem jest niekwestionowany lider Simon Toulson-Clarke, którego głos nie zmienił się nic a nic, ale piosenki od tamtych lat, bardzo! Te z klasycznego "The Circle & The Square" (1986), jak "Chenko" czy "For America" można było nawet zatańczyć, jak i wiele pozostałych, z tamtej niezwykłej płyty, otoczonej w Polsce kultem, słusznie zresztą. Wówczas panowie Simon-Clarke oraz Close umiejętnie połączyli elementy muzyki etnicznej z witalnym popem, wydając na Świat jedną z najbarwniejszych i pięknych płyt lat 80-tych. Póżniejsza płyta "Motive" przeszła bez większego echa, ale też nie uniosła ciężaru debiutu. Od tamtej chwili upłynęło prawie dwadzieścia lat. Zmieniło się wiele, czego efektem jest nowa, trzecia płyta, sygnowana nazwą Red Box. Toulson-Clarke skomponował praktycznie sam cały materiał, a jego kompani zespołowi dołożyli gdzieniegdzie po kilka nut czy zapisali słowa. Dużo tu instrumentów, sam lider gra na gitarach akustycznej i elektrycznej, a także i okazjonalnie na basie, natomiast pozostali muzycy grają choćby na: trąbce, harmonijce, mandolinie, różnych smyczkach, a nawet na banjo. Otrzymujemy na "Plenty" głównie ballady, ale jakie! Niektóre posiadają moc i siłę prasy hydraulicznej. Wgniatają w fotel i nie pozwalają zaczerpnąć powietrza. Myśłałem, że w dzisiejszych czasach, gdzie dookoła towarzyszy nam sieczka muzykopodobna nie stać już chyba nikogo na stworzenie tak poruszających ciało i umysł pieśni w rodzaju "Hurricane" czy "Don't Let Go". Nie wiem, może coś przeoczyłem, ale równie pięknych ballad nie słyszałem jeszcze w tym roku. I nie uwazam bym choć trochę z tymi słowami przesadził. Co nie oznacza, że pozostałe utwory znacznie od tych dwóch odbiegają. Nie! Ich także słucha się ogromnie przyjemnie i zapewne z każdym przesłuchaniem będziemy wyciągać z "Plenty" kolejne klejnoty. Co za płyta! A już myślałem, że ....
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!!
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00
nawiedzonestudio.boo.pl
Dzisiejszy RED BOX, a ten sprzed ćwierć wieku, to dwa zupełnie inne zespoły, których jedynie łącznikiem jest niekwestionowany lider Simon Toulson-Clarke, którego głos nie zmienił się nic a nic, ale piosenki od tamtych lat, bardzo! Te z klasycznego "The Circle & The Square" (1986), jak "Chenko" czy "For America" można było nawet zatańczyć, jak i wiele pozostałych, z tamtej niezwykłej płyty, otoczonej w Polsce kultem, słusznie zresztą. Wówczas panowie Simon-Clarke oraz Close umiejętnie połączyli elementy muzyki etnicznej z witalnym popem, wydając na Świat jedną z najbarwniejszych i pięknych płyt lat 80-tych. Póżniejsza płyta "Motive" przeszła bez większego echa, ale też nie uniosła ciężaru debiutu. Od tamtej chwili upłynęło prawie dwadzieścia lat. Zmieniło się wiele, czego efektem jest nowa, trzecia płyta, sygnowana nazwą Red Box. Toulson-Clarke skomponował praktycznie sam cały materiał, a jego kompani zespołowi dołożyli gdzieniegdzie po kilka nut czy zapisali słowa. Dużo tu instrumentów, sam lider gra na gitarach akustycznej i elektrycznej, a także i okazjonalnie na basie, natomiast pozostali muzycy grają choćby na: trąbce, harmonijce, mandolinie, różnych smyczkach, a nawet na banjo. Otrzymujemy na "Plenty" głównie ballady, ale jakie! Niektóre posiadają moc i siłę prasy hydraulicznej. Wgniatają w fotel i nie pozwalają zaczerpnąć powietrza. Myśłałem, że w dzisiejszych czasach, gdzie dookoła towarzyszy nam sieczka muzykopodobna nie stać już chyba nikogo na stworzenie tak poruszających ciało i umysł pieśni w rodzaju "Hurricane" czy "Don't Let Go". Nie wiem, może coś przeoczyłem, ale równie pięknych ballad nie słyszałem jeszcze w tym roku. I nie uwazam bym choć trochę z tymi słowami przesadził. Co nie oznacza, że pozostałe utwory znacznie od tych dwóch odbiegają. Nie! Ich także słucha się ogromnie przyjemnie i zapewne z każdym przesłuchaniem będziemy wyciągać z "Plenty" kolejne klejnoty. Co za płyta! A już myślałem, że ....
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!!
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00
nawiedzonestudio.boo.pl
SHARON CORR - "Dream Of You" - (2010) -
SHARON CORR - "Dream Of You" - (RHINO / WARNER) -
Rodzinny klan The Corrs nigdy nie wzbudzał we mnie jakiejś szczególnej sympatii, co nie oznacza, że jednej czy drugiej piosenki z chęcią nie posłuchałem. W życiu bym nie dowiedział się (ponieważ bym nie szukał), że jedna z sióstr Corr wydała solowy album, gdyby nie pewien znajomy, który mi tę muzykę polecił. Sharon Corr, w grupie The Corrs odgrywała rolę skrzypaczki, gdyż wokalistką była Andrea. Teraz Sharon postanowiła zmierzyć się ze swoim głosem, jak i rolą liderki, a więc zaprosiła do udziału na płycie "Dream Of You" różnych muzyków, choć to ona zagrała tutaj pierwsze "skrzypce" dosłownie i w przenośni. Potrzebowałbym ryzy papieru by wypisać kto zagrał tutaj na pianinie czy na gitarach, a kto na takim czy innym instrumencie ludowym. Ta płyta nosi charakter popu o folk-irlandzkim zabarwieniu, co zresztą nie powinno być żadnym zaskoczeniem. Tak samo nie jestem zaskoczony śpiewem Sharon, bardzo podobnym do Andrei. A jednak "Dream Of You" to inna płyta od tych popełnionych przez The Corrs. Co prawda zawiera piosenki bliskie Corrsom, ale podobne nie znaczy takie same. Wiele w nich optymizmu, pogody ducha i pozytywnych refleksji. A np. takie "Everybody's Got To Learn Sometime" czy "So Long Ago" nadają się nawet na listy przebojów. Mnie jednak najbardziej urzekają te instrumentalne kompozycje, jak przepiękny ludowy temat "Mna Na Heireann", z gościnnym udziałem gitarzysty-legendy Jeffa Becka, czy wesoły i roztańczony "Cooley's Reel". Palce lizać. A propos "Mna Na Heireann", to melodia jaką 20 lat temu wykorzystali panowie z grupy The Christians i skonstruowali cudowny przebój "Words". Najwięcej na "Dream Of You" mamy ballad, urzekających, leniwych i subtelnych. Posłuchajcie zresztą, co zrobiła Sharon z dawnym przebojem "Smalltown Boy" duetu Bronski Beat, z utworu do tańca powstała piosenka do ciepłego fotela przy rozgrzanym kominku. Mnie szczególnie do gustu przypadła prześliczna piosenka "Real World", ale jej to już sobie sami posłuchajcie. Słowem, ładna i urocza płyta, dla fanów Clannad, Secret Garden, Hothouse Flowers czy The Corrs, ale zupełnie inna, tak samo jak różni od siebie są artyści, o których wspomniałem przed chwilą.
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!!
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00
nawiedzonestudio.boo.pl
Rodzinny klan The Corrs nigdy nie wzbudzał we mnie jakiejś szczególnej sympatii, co nie oznacza, że jednej czy drugiej piosenki z chęcią nie posłuchałem. W życiu bym nie dowiedział się (ponieważ bym nie szukał), że jedna z sióstr Corr wydała solowy album, gdyby nie pewien znajomy, który mi tę muzykę polecił. Sharon Corr, w grupie The Corrs odgrywała rolę skrzypaczki, gdyż wokalistką była Andrea. Teraz Sharon postanowiła zmierzyć się ze swoim głosem, jak i rolą liderki, a więc zaprosiła do udziału na płycie "Dream Of You" różnych muzyków, choć to ona zagrała tutaj pierwsze "skrzypce" dosłownie i w przenośni. Potrzebowałbym ryzy papieru by wypisać kto zagrał tutaj na pianinie czy na gitarach, a kto na takim czy innym instrumencie ludowym. Ta płyta nosi charakter popu o folk-irlandzkim zabarwieniu, co zresztą nie powinno być żadnym zaskoczeniem. Tak samo nie jestem zaskoczony śpiewem Sharon, bardzo podobnym do Andrei. A jednak "Dream Of You" to inna płyta od tych popełnionych przez The Corrs. Co prawda zawiera piosenki bliskie Corrsom, ale podobne nie znaczy takie same. Wiele w nich optymizmu, pogody ducha i pozytywnych refleksji. A np. takie "Everybody's Got To Learn Sometime" czy "So Long Ago" nadają się nawet na listy przebojów. Mnie jednak najbardziej urzekają te instrumentalne kompozycje, jak przepiękny ludowy temat "Mna Na Heireann", z gościnnym udziałem gitarzysty-legendy Jeffa Becka, czy wesoły i roztańczony "Cooley's Reel". Palce lizać. A propos "Mna Na Heireann", to melodia jaką 20 lat temu wykorzystali panowie z grupy The Christians i skonstruowali cudowny przebój "Words". Najwięcej na "Dream Of You" mamy ballad, urzekających, leniwych i subtelnych. Posłuchajcie zresztą, co zrobiła Sharon z dawnym przebojem "Smalltown Boy" duetu Bronski Beat, z utworu do tańca powstała piosenka do ciepłego fotela przy rozgrzanym kominku. Mnie szczególnie do gustu przypadła prześliczna piosenka "Real World", ale jej to już sobie sami posłuchajcie. Słowem, ładna i urocza płyta, dla fanów Clannad, Secret Garden, Hothouse Flowers czy The Corrs, ale zupełnie inna, tak samo jak różni od siebie są artyści, o których wspomniałem przed chwilą.
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!!
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00
nawiedzonestudio.boo.pl
Młoda demokracja a swobodny język naszych myśli
Jeden z zaprzyjażnionych Nawiedzonych szepnął mi ostatnio, że na blogu lepiej nie poruszać spraw politycznych, a co za tym idzie, nie ujawniać swoich sympatii, bowiem mogę sobie narobić wrogów, co doprowadzi do spadku słuchalności "Nawiedzonego Studia". Obawa słuszna i uzasadniona. W zasadzie powinienem podziękować za takie ostrzeżenie, mieć się na baczności i starać się być grzecznym i miłym starszym panem, chcącym pogodzić cały świat poprzez granie muzyki i klepanie, że to najpiękniejsza rzecz. Zresztą tak myślę, ale nie da się żyć wiecznie w świecie fantazji oraz nienamacalnego piękna. Rzeczywistość jest okrutna i należy ją komentować. Przy okazji przypomnę, iż od nieco ponad 20 lat jesteśmy Państwem Demokratycznym, w którym wolność słowa i myśli jest nie tyle ,że przyzwolona, ale wręcz obowiązkowa! Dlatego nie mam zamiaru ukrywać swych sympatii i antypatii, poglądów pro jak i przeciw. A jeśli komuś to przeszkadza i tylko z tego powodu, że nie lubię Kaczyńskiego, Ziobry czy Kempy, demonstracyjnie zerwie nić prowadzącą go do pięknej muzyki w "Nawiedzonym Studio", to jest człowiekiem nietolerancyjnym, tak samo jak przedstawiciele PIS-owskiej Zbieraniny. Mnie także obraża fakt, że taki, jak mu tam, Kaczyński, nie szanuje wybranego w demokratycznych wyborach Prezydenta. Że nie wspomnę (choć wspominam) o tym, iż nie poda mu ręki. Taki ktoś nie jest godny niczego, a w moich oczach jest człowiekiem podłym. Prezydent Kaczyński nie był z mojej bajki, nie oddałem na niego głosu i nigdy bym tego nie zrobił, ale Naród Go wybrał i musiałem to zaakceptować i uszanować - i rękę, choćby nie wiem co, bym mu podał. Pod tym względem Jarosław Kaczyński pokazał niską kulturę polityczną, a właściwie całkowity jej brak. Mnie także obraża już sam fakt oglądania takich ludzi jak Ziobro, Kempa, Błaszczak, Hofman, Wróbel, Macierewicz, itp..., ludzi bez własnego zdania, mówiących językiem wodza, często w sposób podły. Mówią o wartościach, których nie szanują, zarzucają wszystkim przeciwnikom sianie zła, podczas gdy sami to czynią. To co dzisiaj posłanka Kempa wygadywała u Moniki Olejnik zakrawa o kpinę, szczyt bezczelności i niską ocenę inteligencji Narodu Polskiego. Jakie to okrutne, że tak wielu ludzi tego nie zauważa.Wracając do idei bloga, pragnę poinformować, iż zależało mi na nim, właśnie dlatego, by móc się na nim swobodnie wypowiadać. Na antenie także mógłbym to czynić, ale ucierpiała by na tym muzyka, a tego przecież żaden z nas nie chce. Dlatego w radio o muzyce, a na blogu o muzyce, polityce, życiu, itd....
poniedziałek, 8 listopada 2010
RAY DAVIES - "See My Friends" - (2010) -
RAY DAVIES - "See My Friends" - (UNIVERSAL) -
Ależ to fajna i pełna uroku płyta. Pod jednym warunkiem, że nie podejdziemy do niej śmiertelnie poważnie i nie będziemy skrupulatnie konfrontować tych utworów z ich klasycznymi odpowiednikami. Ray Davies, lider brytyjskiej grupy KINKS, postać na Wyspach niemal tak znacząca jak pozostali jego koledzy z Rolling Stones, Beatles czy Yardbirds, czyli z brytyjskiej eksplozji beatu i rocka z lat 60-tych, ale i przecież kapitalnych lat następnych. Troszkę świat mógł już zapomnieć o Rayu Davisie, no może poza Brytyjczykami, bowiem tam piosenki w rodzaju "Lola", "Waterloo Sunset" czy " 'Til The End Of The Day" grane są non stop. W naszym kraju boleśnie zdobył popularność tylko jeden szlagier Kinksów, jakim jest "You Really Got Me", i to raczej bardziej z interpretacji Van Halen ,niż z oryginału. Szkoda, bowiem piosenki Kinks, te z lat 60/70-tych to już nie tyle, że klasyki, bo to rozumie się samo przez sie, ale absolutne perły. I właśnie ta płyta nam o tym przypomina. Ray Davies wybrał 15 piosenek, tych "gigantów" i nagrał je na nowo, w towarzystwie znajomych i przyjaciół. Obok wymienionych powyżej czterech tytułów są tutaj także i "Better Things" , "Tired Of Waiting" , "All Day And All Of The Night" i wiele innych, równie wspaniałych. Do udziału w każdej z nich zaprosił po kilku muzyków, w tym także gwiazdy pierwszej wielkości, jak choćby; Jon Bon Jovi, Bruce Springsteen, Metallica, Francis Black, Billy Corgan, Jackson Browne, że tylko o tych wspomnę. Ta płyta to niezwykła podróż do przeszłości ,ale w nowej szacie. Godna polecenia niemal każdemu, a w szczególności tym, których tyłeczki nieco skamieniały od poważnego melomaństwa, zamiast r'n'rollowego szaleństwa.
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!!
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00
nawiedzonestudio.boo.pl
Ależ to fajna i pełna uroku płyta. Pod jednym warunkiem, że nie podejdziemy do niej śmiertelnie poważnie i nie będziemy skrupulatnie konfrontować tych utworów z ich klasycznymi odpowiednikami. Ray Davies, lider brytyjskiej grupy KINKS, postać na Wyspach niemal tak znacząca jak pozostali jego koledzy z Rolling Stones, Beatles czy Yardbirds, czyli z brytyjskiej eksplozji beatu i rocka z lat 60-tych, ale i przecież kapitalnych lat następnych. Troszkę świat mógł już zapomnieć o Rayu Davisie, no może poza Brytyjczykami, bowiem tam piosenki w rodzaju "Lola", "Waterloo Sunset" czy " 'Til The End Of The Day" grane są non stop. W naszym kraju boleśnie zdobył popularność tylko jeden szlagier Kinksów, jakim jest "You Really Got Me", i to raczej bardziej z interpretacji Van Halen ,niż z oryginału. Szkoda, bowiem piosenki Kinks, te z lat 60/70-tych to już nie tyle, że klasyki, bo to rozumie się samo przez sie, ale absolutne perły. I właśnie ta płyta nam o tym przypomina. Ray Davies wybrał 15 piosenek, tych "gigantów" i nagrał je na nowo, w towarzystwie znajomych i przyjaciół. Obok wymienionych powyżej czterech tytułów są tutaj także i "Better Things" , "Tired Of Waiting" , "All Day And All Of The Night" i wiele innych, równie wspaniałych. Do udziału w każdej z nich zaprosił po kilku muzyków, w tym także gwiazdy pierwszej wielkości, jak choćby; Jon Bon Jovi, Bruce Springsteen, Metallica, Francis Black, Billy Corgan, Jackson Browne, że tylko o tych wspomnę. Ta płyta to niezwykła podróż do przeszłości ,ale w nowej szacie. Godna polecenia niemal każdemu, a w szczególności tym, których tyłeczki nieco skamieniały od poważnego melomaństwa, zamiast r'n'rollowego szaleństwa.
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!!
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00
nawiedzonestudio.boo.pl
JOHN ILLSLEY - "Streets Of Heaven" - (2010) -
JOHN ILLSLEY - "Streets Of Heaven" - (CREEK TOURING & RECORDS) -
John Illsley w czasach, kiedy grał u boku Marka Knopflera w Dire Straits, był basistą, ale jak wiemy, od dawna przejawiał zainteresowanie grą na sześciu strunach, czemu dał wyraz choćby na nowej solowej płycie "Streets Of Heaven". Do jej udziału zaprosił dziesięciu muzyków, w tym dwóch kolegów z dawnego Dire Straits, czyli klawiszowca Guya Fletchera oraz Marka Knopflera, który zagrał w dwóch utworach, tytułowym oraz "Only Time Will Tell". I choć rękę mistrza słychać w każdym pociągnięciu po strunach, to niesprawiedliwym byłoby nie pochwalenie samego Illsleya, który także z wielkim smakiem i wyczuciem gra na gitarze. I także pachnie to klimatem a'la Dire Straits. Wtrącę jeszcze, iż sam głos Illsleya imituje nieżle Marka Knopflera, ale nie kopiuje bezczelnie bynajmniej. "Streets Of Heaven" zawiera 11 atmosferycznych i idealnych na jesień piosenek, przeważnie zagranych w wolniejszym tempie, ale nie brak rzeczy żywszych, wręcz radosnych, jak kompozycja "Tell Me", z kapitalną trąbką w tle, czy pogodnie snująca się "Banks Of The River", gdzie także dęciaki dają o sobie znać. Jest także taki utwór "Is It Real" z zadziorną gitarą, typowo a'la Straitsowski numer w dawnym stylu, gdyby tylko nie dęciaki, które nadają mu nieco inny charakter, całkiem fajny zresztą. Poza gitarami i dęciakami muzycy grają na tejże płycie także i na skrzypcach, gwizdku czy flecie. Także jest bogato, przestrzennie, z pełnią powietrza w płucach. Ale i jest przede wszystkim nostalgicznie i romantycznie. To taka płyta, której pięknie się słucha, gdy wszystkie kolory jesieni układają się w dywan pośród parkowych alejek.
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!!
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00
nawiedzonestudio.boo.pl
John Illsley w czasach, kiedy grał u boku Marka Knopflera w Dire Straits, był basistą, ale jak wiemy, od dawna przejawiał zainteresowanie grą na sześciu strunach, czemu dał wyraz choćby na nowej solowej płycie "Streets Of Heaven". Do jej udziału zaprosił dziesięciu muzyków, w tym dwóch kolegów z dawnego Dire Straits, czyli klawiszowca Guya Fletchera oraz Marka Knopflera, który zagrał w dwóch utworach, tytułowym oraz "Only Time Will Tell". I choć rękę mistrza słychać w każdym pociągnięciu po strunach, to niesprawiedliwym byłoby nie pochwalenie samego Illsleya, który także z wielkim smakiem i wyczuciem gra na gitarze. I także pachnie to klimatem a'la Dire Straits. Wtrącę jeszcze, iż sam głos Illsleya imituje nieżle Marka Knopflera, ale nie kopiuje bezczelnie bynajmniej. "Streets Of Heaven" zawiera 11 atmosferycznych i idealnych na jesień piosenek, przeważnie zagranych w wolniejszym tempie, ale nie brak rzeczy żywszych, wręcz radosnych, jak kompozycja "Tell Me", z kapitalną trąbką w tle, czy pogodnie snująca się "Banks Of The River", gdzie także dęciaki dają o sobie znać. Jest także taki utwór "Is It Real" z zadziorną gitarą, typowo a'la Straitsowski numer w dawnym stylu, gdyby tylko nie dęciaki, które nadają mu nieco inny charakter, całkiem fajny zresztą. Poza gitarami i dęciakami muzycy grają na tejże płycie także i na skrzypcach, gwizdku czy flecie. Także jest bogato, przestrzennie, z pełnią powietrza w płucach. Ale i jest przede wszystkim nostalgicznie i romantycznie. To taka płyta, której pięknie się słucha, gdy wszystkie kolory jesieni układają się w dywan pośród parkowych alejek.
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!!
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00
nawiedzonestudio.boo.pl
HALFORD - "Made Of Metal" - (2010) -
HALFORD - "Made Of Metal" - (METAL GOD RECORDS) -
Ta płyta mnie uspokoiła, wciąż lubię dobre, solidne i melodyjne łojenie,ale jeśli nagra je ktoś taki jak Rob Halford. Bo to jest prawdziwy heavy metal ,a nie beznamiętne walenie niczym sąsiad z bloku, który upodobał sobie regularne majsterkowanie i wali po ścianach młotkiem lub z pełnią pasji robi sobie dziury w ścianach, bo kupił kretyn wiertarkę, o której marzył latami. Ktoś kiedyś napisał, że Halford jest najlepszym wokalistą metalowym wszechczasów. I trudno się z nim nie zgodzić, choć słowa te napisane zostały ze trzydzieści lat temu, aktualne są do dziś. I błagam, nie osłabiajcie mnie tą drętwą Metallicą czy pożal się Boże niumetalowymi wymoczkami. Jeśli wasze uszy zdolne są chłonąć metalurgiczną poezję, ze świetnymi gitarami i porywającymi melodiami, to kupcie tę płytę. A zwie się ona "Made Of Metal". Rob Halford przyodziany jest w stal od wieków i na wieki, amen. Już sam początek albumu wgniata słuchacza w fotel, bądż jak kto woli, można z niego wyskoczyć i wpaść w szaleńczy taniec, gdzie nasze włosy co chwila tarzają się po podłodze. Pierwsze trzy utwory są tak kapitalne, że słowami oddać emocji nie sposób. Nie oznacza to, że np. czwarty "Speed Of Sound" jest kiepski, absolutnie nie, on po prostu daje odpocząć przed następną perłą, jaką jest "Like There's No Tomorrow", czy nie mniej porywający "Till The Day I Die". W dalszej części płyty na klarowny hit wyrasta "Matador" (z posmakiem corridy) lub przepiękna osobista ballada "Twenty-Five Years". Zresztą ta płyta jest w ogóle bardzo osobista dla Halforda. Tak się często w rocku układa, że najmocniej utrwalamy sobie wylewne ballady lub nastrojowe smutne rzeczy, i o nich mówimy, że są osobiste, a w heavy metalu też tak może być, o czym przekonuje nas Rob Halford. Tych 14 utworów słucha się z purpurowymi wypiekami na twarzy i aż żal, że te kompozycje (z racji składu personalnego) nie są podpisane nazwą Judas Priest, bowiem nazwa Halford nie we wszystkich wzbudzi pozytywne emocje , a to dlatego, że wcześniejsze albumy nie dorównywały wielkiej klasie Judas Priest, a ten czyni to godnie i z podniesioną głową pozwala Halfordowi i jego kolegom spoglądać w przyszłość.
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!!
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00
nawiedzonestudio.boo.pl
Ta płyta mnie uspokoiła, wciąż lubię dobre, solidne i melodyjne łojenie,ale jeśli nagra je ktoś taki jak Rob Halford. Bo to jest prawdziwy heavy metal ,a nie beznamiętne walenie niczym sąsiad z bloku, który upodobał sobie regularne majsterkowanie i wali po ścianach młotkiem lub z pełnią pasji robi sobie dziury w ścianach, bo kupił kretyn wiertarkę, o której marzył latami. Ktoś kiedyś napisał, że Halford jest najlepszym wokalistą metalowym wszechczasów. I trudno się z nim nie zgodzić, choć słowa te napisane zostały ze trzydzieści lat temu, aktualne są do dziś. I błagam, nie osłabiajcie mnie tą drętwą Metallicą czy pożal się Boże niumetalowymi wymoczkami. Jeśli wasze uszy zdolne są chłonąć metalurgiczną poezję, ze świetnymi gitarami i porywającymi melodiami, to kupcie tę płytę. A zwie się ona "Made Of Metal". Rob Halford przyodziany jest w stal od wieków i na wieki, amen. Już sam początek albumu wgniata słuchacza w fotel, bądż jak kto woli, można z niego wyskoczyć i wpaść w szaleńczy taniec, gdzie nasze włosy co chwila tarzają się po podłodze. Pierwsze trzy utwory są tak kapitalne, że słowami oddać emocji nie sposób. Nie oznacza to, że np. czwarty "Speed Of Sound" jest kiepski, absolutnie nie, on po prostu daje odpocząć przed następną perłą, jaką jest "Like There's No Tomorrow", czy nie mniej porywający "Till The Day I Die". W dalszej części płyty na klarowny hit wyrasta "Matador" (z posmakiem corridy) lub przepiękna osobista ballada "Twenty-Five Years". Zresztą ta płyta jest w ogóle bardzo osobista dla Halforda. Tak się często w rocku układa, że najmocniej utrwalamy sobie wylewne ballady lub nastrojowe smutne rzeczy, i o nich mówimy, że są osobiste, a w heavy metalu też tak może być, o czym przekonuje nas Rob Halford. Tych 14 utworów słucha się z purpurowymi wypiekami na twarzy i aż żal, że te kompozycje (z racji składu personalnego) nie są podpisane nazwą Judas Priest, bowiem nazwa Halford nie we wszystkich wzbudzi pozytywne emocje , a to dlatego, że wcześniejsze albumy nie dorównywały wielkiej klasie Judas Priest, a ten czyni to godnie i z podniesioną głową pozwala Halfordowi i jego kolegom spoglądać w przyszłość.
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!!
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00
nawiedzonestudio.boo.pl
czwartek, 4 listopada 2010
ELTON JOHN / LEON RUSSELL - "The Union" - (Mercury) - NOWOŚĆ
ELTON JOHN / LEON RUSSELL - "The Union" - (MERCURY) -
Niecodzienną płytę wydali starsi panowie dwaj. Nastąpiło tutaj zderzenie wielkich osobowości, kultowych i znaczących. Elton John i Leon Russell mieli już okazję w dawnych latach ze sobą współpracować, jednak nie na taką skalę, by powstała z tego cała płyta. Eltona Johna (nikomu przedstawiać chyba nie trzeba) zaśpiewał tutaj i zagrał na fortepianie, a jego amerykański przyjaciel Leon Russell (mało w Polsce niestety popularny) także zaśpiewał, lecz zagrał na skromniejszym pianinie. Aby nieco unieść wielkość Russella dodam, iż w Ameryce jest szanowany równie bardzo jak Neil Young czy Bob Dylan, choć nie sprzedaje tyle płyt co oni. Grywał jednak w przeszłości np. z E.Claptonem, J.Cockerem, B.Dylanem czy Rolling Stonesami. Na płytę "The Union" piosenki napisali głównie E.John i L.Russell, ale i także Bernie Taupin oraz T Bone Burnett dopisał dwie, pomimo iż głównie siedział przy konsolecie i realizował całe to przedsięwzięcie. Trzeba dodać, że poza tym trzonem na "The Union" jest wielu gości, którzy zagrali na trąbkach, puzonie, tubie, saksofonie, gitarach, basie, itd ..., a także i gwiazd, jak choćby: Neil Young czy Brian Wilson. Wersja podstawowa zawiera 14 kompozycji, a limitowana 16. To bardzo przyjemny zestaw piosenek, takich z lekka staromodnych lecz podanych nowocześnie, z wielką swobodą i bez żadnego przerostu formy nad treścią. Muzycy ocierają się o country (co z uwagi na Russella dziwić nie powinno) , bluesa, gospel, balladę, czy wręcz knajpiany nocny klimat. Słychać także, że nieobcy im był Bob Dylan, Pete Seeger, czy stare dokonania Lindy Ronstadt lub Emmylou Harris. Słowem, bardzo urocza płyta, która zapewne nie przypadnie do gustu sympatykom E.Johna, z okresu piosenek "Crocodile Rock", "Nikita" czy "Sacrifice", lecz pozostali powinni się w nią wsłuchać i odkrywać piękno z każdym przesłuchaniem, niczym powolne ogołacanie pięknej kobiety z wszystkich niepotrzebnych detali okrywających jej ciało. .
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!!
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00
nawiedzonestudio.boo.pl
Niecodzienną płytę wydali starsi panowie dwaj. Nastąpiło tutaj zderzenie wielkich osobowości, kultowych i znaczących. Elton John i Leon Russell mieli już okazję w dawnych latach ze sobą współpracować, jednak nie na taką skalę, by powstała z tego cała płyta. Eltona Johna (nikomu przedstawiać chyba nie trzeba) zaśpiewał tutaj i zagrał na fortepianie, a jego amerykański przyjaciel Leon Russell (mało w Polsce niestety popularny) także zaśpiewał, lecz zagrał na skromniejszym pianinie. Aby nieco unieść wielkość Russella dodam, iż w Ameryce jest szanowany równie bardzo jak Neil Young czy Bob Dylan, choć nie sprzedaje tyle płyt co oni. Grywał jednak w przeszłości np. z E.Claptonem, J.Cockerem, B.Dylanem czy Rolling Stonesami. Na płytę "The Union" piosenki napisali głównie E.John i L.Russell, ale i także Bernie Taupin oraz T Bone Burnett dopisał dwie, pomimo iż głównie siedział przy konsolecie i realizował całe to przedsięwzięcie. Trzeba dodać, że poza tym trzonem na "The Union" jest wielu gości, którzy zagrali na trąbkach, puzonie, tubie, saksofonie, gitarach, basie, itd ..., a także i gwiazd, jak choćby: Neil Young czy Brian Wilson. Wersja podstawowa zawiera 14 kompozycji, a limitowana 16. To bardzo przyjemny zestaw piosenek, takich z lekka staromodnych lecz podanych nowocześnie, z wielką swobodą i bez żadnego przerostu formy nad treścią. Muzycy ocierają się o country (co z uwagi na Russella dziwić nie powinno) , bluesa, gospel, balladę, czy wręcz knajpiany nocny klimat. Słychać także, że nieobcy im był Bob Dylan, Pete Seeger, czy stare dokonania Lindy Ronstadt lub Emmylou Harris. Słowem, bardzo urocza płyta, która zapewne nie przypadnie do gustu sympatykom E.Johna, z okresu piosenek "Crocodile Rock", "Nikita" czy "Sacrifice", lecz pozostali powinni się w nią wsłuchać i odkrywać piękno z każdym przesłuchaniem, niczym powolne ogołacanie pięknej kobiety z wszystkich niepotrzebnych detali okrywających jej ciało. .
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!!
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00
nawiedzonestudio.boo.pl
środa, 3 listopada 2010
GLASS HAMMER "If" (2010) a stary dobry YES
GLASS HAMMER - "If" - (Sound Resources / Ario) -
Ostatnio zrobiło się głośno o nowej płycie amerykańskiego zespołu GLASS HAMMER "If". Ktoś nawet napisał, że ten album to rzecz obowiązkowa dla każdego fana starego YES. Postanowiłem (jako fan YES) kupić tę płytę. Okładka w klimacie Rogera Deana, czyli nadwornego grafika i malarza grupy YES, z tyłu pudełka zapisano, że album zawiera sześć kompozycji, w tym dwie krótsze, trzy minisuity oraz jedną ponad 24-minutową kompozycję. Widząc coś takiego ,jeszcze przed odsłuchaniem płyty, człowiek myśli, że już jest w siódmym niebie. I w zasadzie mało "oczytany" słuchacz może się zachwycić tym dziełem. Dziełem matowym, mało wyrazistym, pozbawionych pięknych "yessowskich" melodii, że już o brzmieniu nie wspomnę. Fred Schendel choć jest multiinstrumentalistą, nie potrafi jakoś zaczarować klawiszami jak Wakeman czy nawet Moraz. Wokalista Jon Davison śpiewa pod Jona Andersona ile się da, a nawet często wręcz bliżniaczo, jednak niewiele z tego wynika. Reszta zespołu po prostu jest, słychać ich grę, lecz polotu i finezji bynajmniej nie wyczuwam. Płyta dłuży się okropnie. Cały czas czekałem na tzw. momenty, i nic, była to gra do przysłowiowej jednej bramki, czyli pozbawiona atrakcyjnego widowiska. Zupełnie nie pojmuję zachwytu nad tą płytą. Chyba, że to dzieło z gatunku tych, które wchodzą po dłuższym czasie. Może... Niemniej, na ten moment, jeśli bym miał polecić współczesną grupę pachnącą starym YES, posiadającą jednak w sobie polot, oryginalność i "to coś", to bez zastanowienia polecam grupę MYSTERY ,i ich dwa ostatnie albumy. Nikt spoglądający szeroko na tę niemodną muzykę nie powinien przejść obok MYSTERY obojętnie.
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!!
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00
nawiedzonestudio.boo.pl
Ostatnio zrobiło się głośno o nowej płycie amerykańskiego zespołu GLASS HAMMER "If". Ktoś nawet napisał, że ten album to rzecz obowiązkowa dla każdego fana starego YES. Postanowiłem (jako fan YES) kupić tę płytę. Okładka w klimacie Rogera Deana, czyli nadwornego grafika i malarza grupy YES, z tyłu pudełka zapisano, że album zawiera sześć kompozycji, w tym dwie krótsze, trzy minisuity oraz jedną ponad 24-minutową kompozycję. Widząc coś takiego ,jeszcze przed odsłuchaniem płyty, człowiek myśli, że już jest w siódmym niebie. I w zasadzie mało "oczytany" słuchacz może się zachwycić tym dziełem. Dziełem matowym, mało wyrazistym, pozbawionych pięknych "yessowskich" melodii, że już o brzmieniu nie wspomnę. Fred Schendel choć jest multiinstrumentalistą, nie potrafi jakoś zaczarować klawiszami jak Wakeman czy nawet Moraz. Wokalista Jon Davison śpiewa pod Jona Andersona ile się da, a nawet często wręcz bliżniaczo, jednak niewiele z tego wynika. Reszta zespołu po prostu jest, słychać ich grę, lecz polotu i finezji bynajmniej nie wyczuwam. Płyta dłuży się okropnie. Cały czas czekałem na tzw. momenty, i nic, była to gra do przysłowiowej jednej bramki, czyli pozbawiona atrakcyjnego widowiska. Zupełnie nie pojmuję zachwytu nad tą płytą. Chyba, że to dzieło z gatunku tych, które wchodzą po dłuższym czasie. Może... Niemniej, na ten moment, jeśli bym miał polecić współczesną grupę pachnącą starym YES, posiadającą jednak w sobie polot, oryginalność i "to coś", to bez zastanowienia polecam grupę MYSTERY ,i ich dwa ostatnie albumy. Nikt spoglądający szeroko na tę niemodną muzykę nie powinien przejść obok MYSTERY obojętnie.
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!!
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00
nawiedzonestudio.boo.pl
wtorek, 2 listopada 2010
Pretensje do garbatego, że ma dzieci łyse
Kiedy w niedzielę wieczorem dotarliśmy całą paczką do radia, w kapitalnych nastrojach, po rewelacyjnym koncercie Ceti, zacząłem pospiesznie rozkładać płyty na stole w studio, podłączać słuchawki, itd... Czasu było niewiele, bo ok. 10 minut do wypuszczenia jingla, a to już trzeba być na stanowisku i nigdzie nie łazić. Wszyscy wiedzą, tzn. bywalcy jak i okazjonalni goście, że nikt nie ma prawa ,bez mojej zgody, wchodzić do mnie, do studia emisyjnego. Nikomu nie zdradzam repertuaru Nawiedzonego. Nawet realizator dowiaduje się na kilka chwil przed, co będzie za chwilę zagrane. Nie lubię jak ktoś mi grzebie w płytach, a póżniej gada: łeee, zagraj to, albo to!, czy coś w tym rodzaju. A póżniej zaczyna się wymądrzanie, że on to by zagrał ten czy tamten numer , zamiast tego, który to z kolei mnie się podoba. Szlag mnie trafia!, dlatego jest tak jak jest z mojej strony, i jest mi kompletnie obojętne co się na mój temat z tego powodu mówi, grunt, że działam w bezpiecznym poczuciu swoich racji . Ale w niedzielę się zdziwiłem, i to mi dało do myślenia, otóż wraz z Agnieszką i mną, przyjechał do radia pewien słuchacz i znajomy Sławek. Dla żartów zapytałem go: no, pytanko za sto punktów, co zagram na początek? A On na to: Stan Bush. Pomyślałem, prorok, czy co? Przecież nie widział co trzymam w ręku. Po chwili dodał: mogę powiedzieć co jeszcze dzisiaj będzie. Niczym talia kart w dłoniach szulera padły kolejne dwie czy trzy nazwy, które miały być zagrane w pierwszej godzinie. Powiedziałem: dość! A w dymku nad głową pojawiła się myśl: widzisz, rozpracowali cię. Już nie muszą podglądać, co siedzi w twojej torbie, bądż co leży na radiowym stole. A rozpracowali, bowiem ostatnio przykleiłem się do kilku płyt i systematycznie co tydzień gram je w pierwszej godzinie. Cholerka, trzeba by coś z tym zrobić, bo słuchaczy zagłaszczę na śmierć tymi Stanami Bushami, Terry Brockami czy Two Firesami. Tylko, że mnie jest z tym dobrze. A w końcu audycja trwa cztery godziny i po 23-ciej robi się już różnorodnie, no a że niektórzy słuchają tylko pierwszą godzinę, to Ci na pewno pozostaną w przekonaniu, że gram wciąż to samo. Pytam się zatem, to po co Jadis zgrywa te programy i daje do internetu pod hasłem: "muzyka dla drugiej zmiany"?, skoro i tak wielu z Was zarzuci mi, że gram to samo, bo ich nie odsłuchuje. I nie chodzi mi o wspomnianego wyżej Sławka, broń Panie Boże. Bardziej czepiam się narzekaczy, że czasy nie te, że nikt już dzisiaj nie gra fajnej muzyki w radio, i te pe, ble, ble, ble. Jak to nie gra? Jak się chce to się znajdzie! Jednak jeśli smutas słucha Eski Rock czy innego badziewia, to niech tylko do siebie ma pretensje, że gust mu chamieje i prostactwem obrasta, bo w głośnikach nie ten program co najpiękniej gra w granicach naszego miasta! Basta!.
poniedziałek, 1 listopada 2010
Sunday Night and Monday Morning
Nie chcę i nie potrafię napisać recenzji z wczorajszego przedstawienia, jakie odbyło się w poznańskiej Operze. Najkrócej rzeknę, iż nie spodziewałem się tak pięknego występu CETI. Wszyscy grali jak natchnieni, z wielką swobodą, co przecież nie kojarzy się to zazwyczaj z takim miejscem jak Opera, ale także i z dostojeństwem, godnym tego miejsca. Ok. 1,5 godziny występu pozostawiło tylko niedosyt - dlaczego tak krótko?!!! Ale właśnie ten niedosyt także jest piękny i pozostawi ten wieczór na długo w pamięci. Nie ma nic gorszego jak przedobrzyć z butelką wina, kiedy smak zamienia się odrzucającą gorycz. Grzegorz Kupczyk, Marysia Wietrzykowska, gitarzyści Bartki i czadowo grający Mucek na bębnach, umiejętnie wydobyli bukiet smaku z przyrządzonych przez siebie potraw, czarując nim po wszystkich zakątkach starych murów wnętrza Opery. Chór, orkiestra i piątka długowłosych "szarpidrutów", a ileż elegancji, stylowości i piękna. I jak Oni byli zgrani,zupełnie jakby to był już n-ty koncert na trasie. A to tylko jeden, specjalny, dla Poznania, dla miasta ukochanego przez muzyków, bo tutaj się wychowali, skończyli szkoły, tutaj spędzili najpiękniejsze lata swojego życia i tutaj chcieli zagrać koncert na 100-lenie Opery. Pięknego miejsca, które nawet zbrodniarze hitlerowscy doceniali. Zobaczcie na starych filmach, zdjęciach, jak Himmler przyjmował paradę przy operowych schodach ponad 60 lat temu. Wiedzieli co dobre, nawet jeśli to dobro tępili. Wiem, że także wczoraj zagrali Deep Purple w Polsce (jeden z ulubionych zespołów G.Kupczyka), ale ja się cieszę z tego poznańskiego wczorajszego wieczoru szczególnie, a na Purplach byłem trzy razy i pewnie jeszcze będę, a coś takiego jak wczoraj przy ul. Fredry już się może nie przydarzyć, bo o powtórce mowy być nie może. Podobało mi się jak młoda dziewuszka kupowała po koncercie płytę Ceti, jakąkolwiek, bo takimi słowami zwróciła się do sprzedawcy, a po chwili dwie starsze damy, w wieku emerytalnym także kupiły sobie na spółkę kompakcik z najlepszymi nastrojowymi hitami zespołu, czyli "...Light Zone..." O wpół do dziesiątej podjechał po naszą czwórkę Sławek z Radia Taxi, który na bilet się nie załapał i choć w miłej atmosferze zawoził paczkę ludzi (wraz ze mną) do radia na Nawiedzone, to smutno mi się zrobiło, że biedaczysko musi wysłuchiwać naszych achów i ochów o koncercie, a dla niego miski zabrakło. W radyjku było miło i wesoło, ale i refleksje także się wdzierały gdzieniegdzie, szczególnie przy odpowiedniej muzyce i sms-ach od Słuchaczy. A póżniej Maciek (realizator Nawiedzonego) porozwoził nas bezpiecznie do domu, a ja sobie jeszcze o trzeciej w nocy kolacyjkę wciąłem, po czym lulki do łóżeczka (o prawie czwartej nad ranem zresztą), pobudka na kwadrans przed południem, mycie zębów, potem śniadanie i z rodzinką do bliskich na Cmentarz, w piękny, ciepły jesienny dzień, który to po raz pierwszy od lat mnie nie przygnębił, lecz pozwolił pozytywnie spojrzeć na Święto tych co odeszli, jak na Święto radosne. Bo dopiero teraz na starość zaczynam łapać, na czym ten dzień polega. W telewizyjnej "Dwójce" pokazali dzisiaj wspominkowy film o Pani Prezydentowej Kaczyńskiej, Ona naprawdę musiała być fajną, dobrą, mądrą i zwyczajną kobietą, taką od razu dającą się lubić. A jeśli wszystko w nim pokazane i powiedziane było prawdą, to Ją lubię. Bo w ogóle lubię takich ludzi, bez względu na to do jakiej opcji politycznej należą. I choć Prezydent Kaczyński nie był z mojej bajki i uważam go za najgorszego Prezydenta wyzwolonej Polski, to miłość pomiędzy Nim i Martą, jego żoną, musiała i pewnie była piękna. I oto chodzi w życiu. Reszta to tylko lepsze lub gorsze ozdobniki stanowiące tło.
Subskrybuj:
Posty (Atom)