środa, 30 kwietnia 2025

(*) Mike Peters

Wczoraj umarł Mike Peters. Miałem po wieczornym spacerze napisać, ale jakieś przesilenie, czy co, zmogło mnie, więc jeszcze przed północą wylądowałem w kojo. Rzadko coś takiego przechodzę, minionej nocy stało się bodaj po raz pierwszy w tegorocznym kalendarzu. I oby pierwszy, i ostatni. Zasypianie przed północą zawstydzające.
No to, jeszcze raz -- umarł Mike Peters, lider walijskich The Alarm. Muzyk grupy, którą piekielnie cenię. Głównie z uwagi na Jego osobę. Inspirująca persona, piękny Artysta, świetny głos tej niezwykłej, nieszablonowej, folkrockowej formacji, wyrosłej z garażu, z punka wręcz.
Długo chorował. Nie wiem, dwadzieścia, może nawet trzydzieści lat. Cierpiał na raka krwi. To była bitwa. Choroba ustępowała i powracała. Ostatnio zaatakowała śmiertelnie. Kurcze blade, powiem Państwu, przygnębiony jestem. Jakoś podskórnie liczyłem, że się Mike z tego wszystkiego wykaraska, że pokona draństwo. Zaglądam właśnie do jego metryki... tylko sześćdziesiąt sześć lat. Facio ode mnie starszy o sześć lat. Tyle, co nic. W szkole dzieliłaby nas dziejowa przepaść, ale, gdy ma się na karku sześć dych, to już zupełnie jak rówieśnicy.
Mike pierwszy od lewej
Wspomniałem o The Alarm, albowiem to Jego zespół, dziecko, oczko w głowie, ale zapewne pamiętacie Państwo Mike'a wcale niekrótki epizod w Big Country. Zadziało się po śmierci Stuarta Adamsona, kiedy na chwilę za mikrofonem stanął Mike. I wyszła z tego bardzo dobra płyta "The Journey". Niedawno przypomniałem z niej nutę w Nawiedzonym. Big Country dla Mike'a byli niecodziennym transferem. W języku piłkarskim to trochę tak, jak gdyby piłkarz Legii przeszedł do Widzewa. Lub odwrotnie. Satysfakcja u jednych, u drugich szał i wściekłość. Ale tylko na boisku i trybunach, nie w muzyce. W niej rządzą inne reguły - miłość, pasja i oczywiście sama sztuka. Nie ma kibolstwa i poróżnień. Ot, warto wiedzieć.
W latach osiemdziesiątych, kiedy brytyjski folk rock wydostał się z piwnic i ciasnawych klubów na wielkie areny, niekiedy też i stadiony, zapanowało powiedzenie: Irlandia ma U2, Szkocja Big Country, a Walia The Alarm. Wszystkie trzy zespoły cudowne, a jednak stadiony liznęli tylko ci dwaj pierwsi. The Alarm grali koncerty skromniejsze, choć ładowali do pieca, aż iskry. Na szczęście zdobyli uznanie. Wśród tych, którzy nie dostąpili szczęścia posłuchania na żywo The Alarm, stojący właśnie przed Państwem andy.
W swoich audycjach niejednokrotnie polecałem płytę "Eye Of The Hurricane". Wyśmienitą, ale trochę niesprawiedliwie nazbyt często stawiałem tylko na nią, wszak pozostałe Alarmy też wymiatają. I teraz nadszedł czas, bym się w temacie grupy zrehabilitował. Miejcie ucho na moje FM.
Oprócz kilku CD, posiadam The Alarm również w winylach, więc skoro radiowy gramofon zadziałał, znajdę antenowy czas, by może coś ze "Strength" lub "Declaration". Tym bardziej, iż na tej drugiej obowiązkowe "The Stand (Prophecy)".
Dzięki Mike! Byłeś i pozostaniesz dla mnie wspaniałym, wyjątkowym, ponad zwykłość utalentowanym jegomościem. Z głosem, którego się nie zapomina. No i, z wartościami, na które w obecnym świecie, rzadko kto ma czas.
Long live folk'n'roll !

andy

"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań (Radio Afera) lub
afera.com.pl 

"USPOKOJENIE WIECZORNE"
w każdy poniedziałek od 22.07 do 23.00
na 100,9 FM Poznań (Polskie Radio Poznań) lub radiopoznan.fm