wtorek, 24 maja 2011

BLACKFIELD - "Welcome To My DNA" - (2011) -

 BLACKFIELD - "Welcome To My DNA" - (KSCOPE) -



Steven Wilson utworzył  Blackfield, by realizować się w piosenkach. Miała to być odskocznia od ambitnego repertuaru Porcupine Tree, No-Man i kilku innych projektów, które powołał do życia w ostatnich kilkunastu latach. Wilson posiada lekką rękę do komponowania, zarówno rzeczy skomplikowanych, jak i po prostu ładnych. Posiadł on jeszcze jedną cechą, myślę, że jeszcze cenniejszą, a jest nią łatwość i umiejętność dogadywania się ze znakomitymi muzykami, a raczej ich wyszukiwania. Takim skarbem bez wątpienia jest izraelski wokalista Aviv Geffen, który w swoim kraju posiada od lat status gwiazdy muzyki pop (w dobrym słowa tego znaczeniu), jednak na świecie jego nazwisko do sześciu-siedmiu lat wstecz, nie mówiło praktycznie nikomu nic. Wilson i Geffen zatrybili niczym układ w szwajcarskim zegarku, serwując dla nas od tamtej chwili, piosenki z najwyższej półki. Przy okazji pokazując światu na czym polega uroda dobrej piosenki, wyzbytej kiczu, banału i złego smaku, jaki przecież towarzyszy nam na codzień, a od którego nie da się uciec. Używając sekcji rockowej + szlachetnej orkiestracji serwują  średnio co trzy lata, po nieco ponad pół godziny rozkoszy dla uszu. Panowie dzielą się partiami wokalnymi, choć nie do końca sprawiedliwie, bowiem w tej dziedzinie Wilson, jako szef grupy ,ma nieco więcej do powiedzenia. Troszkę szkoda, uważam że sposób śpiewania jak i głos Aviva Geffena posiada  nad wyraz oryginalny i piękny zarazem. Ale nie narzekajmy, Aviv Geffen jest także niezłym instrumentalistą, gra na gitarze i instrumentach klawiszowych (w tym na klasycznym pianinie), a więc podobnie jak Steven Wilson. I obaj znakomicie się uzupełniają. Do pomocy (bo Blackfield to przecież tylko duet) mają jeszcze trzech muzyków, którzy, że tak powiem, grają na pozostałych instrumentach. No i te orkiestracje, o których wspomniałem powyżej, czyli "smyczkowe smaczki", to w zasadzie w większości pomysły A.Geffena, który wraz z nimi rekompensuje nam mniejszą ilość partii wokalnych. Oczywiście , nuty Geffena gra prawdziwa orkiestra, przez co tworzy nam się klimat dawnych lat, w których piosenkarze często śpiewali przy akompaniamencie orkiestry. I tutaj brawa dla muzyków, którzy znaleźli złoty środek, łącząc tradycyjność z nowym brzmieniem. Bo te piosenki smakują tak jakby połączyć najmelodyjniejsze piosenki Porcupine Tree z orkiestrą Henryka Debicha. Jednak daleko tym piosenkom do sztampy czy festiwalowego chałturzenia. To piosenki pełne przemyśleń, wzruszeń, i nie dla roztańczono-falującej publiczności. A dla potrzebujących ciepła czy refleksji. Skłaniające do zadumy i przyjemnego smutku. Bo smutek nie zawsze musi boleć.
Takie płyty jak ta, nie od razu wpadają do głowy. Nasze uszy nie za pierwszym razem wychwycą piękno melodii, ale gdy już to uczynią, nie wypuszczą tych nut nigdy ze swego wnętrza.
Długo nie mogłem pokochać tej płyty, ale teraz .... , nie oddałbym żadnego utworu. Choć, gdyby mi kazano wykroić trzy najpiękniejsze fragmenty i zabrać na bezludną wyspę, nie wahałbym się zapakować do plecaka: "Rising Of The Tide" , "Oxygen" oraz "DNA".
Dla takich płyt warto stąpać po tym świecie.

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!!
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00 

nawiedzonestudio.boo.pl